Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2012

Dystans całkowity:1909.26 km (w terenie 506.85 km; 26.55%)
Czas w ruchu:90:25
Średnia prędkość:21.12 km/h
Maksymalna prędkość:51.10 km/h
Suma podjazdów:10292 m
Maks. tętno maksymalne:183 (93 %)
Maks. tętno średnie:167 (85 %)
Suma kalorii:59738 kcal
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:65.84 km i 3h 07m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
75.04 km 3.90 km teren
03:09 h 23.82 km/h:
Maks. pr.:38.20 km/h
Temperatura:24.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy:278 m
Kalorie: 2207 kcal

I tu zasadniczo mam niepamięci oznaki

Środa, 9 maja 2012 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 3

Z Garmina wynika trening całkiem fajny, szkoda tylko, że nie ma w tym spryciarzu funkcji dyktafonu, bo ja czasami na rowerze do siebie gadam, zwłaszcza jak zaobserwuję coś godnego odnotowania tu.

I tak to by się zarejestrowało.

Aśśśśieniezarejestrowauo.

Chyba taka lokalna ekstrawagancja.

Gonię z wpisami, bo troszeńkę prędkość taśmy w robocie mi spadła i mogę na chwilę oderwać się od niewolniczej pracy przy tokarce. Gonię, bo najbliższy weekend golonkuję i będę mocno off, co jak zwykle spowoduje zaległości (acz mogę mieć większe, już nie raz tego dowodziłam), z których jasne, prędzej czy później wylezę i to jak najbardziej OGROMNĄ RENTĄ (czy obronną ręką, nie wiem, jakl to było w oryginale, którego staro-sitodruk spoczywa obok Jana Kazimierza na Wawelu), ale zanim to uczynię, będziecie mi zawracać dupę o wpisy:D

A i no! Ja naprawdę nie wiem, o co wszystkim chodzi z tym kokokokoeurospoko. Mnie to bawi, a na pewno bawi zdecydowanie bardziej niż niektóre programy, z założenia ponoć rozrywkowe, w których prowadzący przez kwadrans opowiada różne wice, a następnie przez kolejne trzydzieści minut dowodził, że w ogóle to były żarty.

Poza tym już raz jeden WYJEC, ponoć wielka artystka, hymn nam śpiewała. Także wolę spoko (pełnym zdaniem;)) EURO KOKO.

No bo Limp Bizkit nam nie pomogą, a mogliby:



;)



Dane wyjazdu:
62.09 km 2.09 km teren
02:54 h 21.41 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:21.0
HR max:154 ( 78%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy:241 m
Kalorie: 1948 kcal

Chyba zainwestuję

Wtorek, 8 maja 2012 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 25

I se koszulkie kolarskO sprawię, taką z napisem „tak, jadę jak ciota i wuj ci do tego”, dla tych wszystkich pretendujących do PRO i którzy wyprzedzają mnie z takim niezadowoleniowym cmoknięciem, gdy ja se jadę – jak to Wojciu mówi – takie BALA BALA.

Czyli we w pierwszej STREFYJE (pozdrawiają dwie Strefyje, z których jedna się nie myje… A nie! Nie! To były Zofije!:D)

Dla takich to mam zawsze przygotowany zestaw dwóch pytań, używanych zamiennie. Albo (o to najczęściej pytam na maratonach, gdy trafi się jakiś ciul, który za dziewczyną jechać nie ma chęci, więc wyprzedzi tylko po to, żeby jechać jak ciota – i to dwa milimetry przede mną – ale jednak ciota przed dziewczyną, a nie za nią i robi to w sposób konsekwentny oraz wkurwiający, bo jedzie wtedy caaaaałą trasą, nie dając się już objechać):

- przepraszam pana kolegę, najuprzejmiej, jak potrafię, ale WYSPRZĘGLIĆ PANU W RYJ?

Oraz ( o to pytam, jak mi się tak zwana kultura osobista wyczerpuje i jestem bliska owego wysprzęglenia i jest to mojego wkurwa etap przedostatni):

- i co, stanął ci?

Za to drugie kiedyś ja sama w papę dostałam w autobusie, dzięki czemu szybę tegoż pojazdu mogłam okrasić zawartością swojego otworu gebowego i zdeponować na niej swój materiał genetyczny, ale to takie ryzyko w sumie wpisane w tę ruletkę. Wszak!

RAZ DO ROKU TO I KSIĘDZU WOLNO.

Się przydarzy.

W każdym razie. O ile wczoraj plumkania w KOMPENSACYI (pozdrawiają dwie kompensacyje, z których jedna…:D) w planie nie miałam, samo to wyszło, tak dziś już trzeba było to uczynić, ku wielkiemu niezadowoleniu tych rowerzystów, którzy dzielą innych cyklistów na pro i na trzepaków. Ssijcie lagi amorom swoim, nadęte głupki.

No.

Dlaczego nowe Soundgarden NIE brzmi w ogóle jak Soundgarden?


I jak ja mam tu nie wracać do czegoś, co jest jedyne słuszne i solidne, czyli do Lipy (który kiedyś zagrawszy na koncercie kawałek „Wojtek” oznajmił, że ów Wojtek otworzył właśnie knajpę, ,,ale kurwa w Pucku” i to mnie bawi strasznie.


Dane wyjazdu:
60.71 km 6.50 km teren
02:40 h 22.77 km/h:
Maks. pr.:45.20 km/h
Temperatura:24.0
HR max:152 ( 77%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:310 m
Kalorie: 1922 kcal

A w poniedziałeeek, w poniedziałek ja nie mogę, bo…

Poniedziałek, 7 maja 2012 · dodano: 15.05.2012 | Komentarze 3

… bo mam kompensację!

Acz w zasadzie taką raczej wymuszoną, bo na nic innego nie umiałam się zdobyć po wczoraj . W sensie i po maratonie i po kolejnej sponiewieranej nocy. Na przykład wczoraj w ramach leczenia bezsenności wychlałam wieczorem małą Łomżę, która nie pomogła, w związku z czym dalsze leczenie wyglądało tak, że polazłam do sklepu nocnego, kilometr od chaty.

No bo jak nie mogę spać, to się choć z dzielnią wejdę w interakcję. Szczęśliwie na obitej gębie się nie skończyło, choć mogło, bo jestem skąpa i dwóch złociszy udostępnić nie chciałam.

Druga mała Łomża nie pomogła, więc se nadrabiam zaległości filmowe. I tak mogę śmiało polecić „Nietykalnych”.

W każdym razie.

Na siłowni ewidentna akcja „KURWA, jeszcze tylko miesiąc do ‘napnij sześciopak, idą dupy’”, w związku z tym powiedzieć o tym zasobie ludzkim, który tam się przewija „dzikie tłumy” to jak porównać kanarka do pterodaktyla. Tam są jakieś specjalnie wypuszczone z komór KGB miliardy istnień.

Które poza większym zamieszaniem wokół siebie nie robią na tej siłowni raczej nic specjalnego.

Moja spalenizna trzeciomajowa zaczyna bąblować i rozpoczynam okres wylinki.
Jednocześnie sezon na „wszędzie pani jest taka opalona?” uważam za niestety kurwa otwarty.

Na sam koniec maluśkie przepro – dżenereli nie latam ostatnio po blogaskach i nie komentuję, bo mam jakiś tydzień roboczy w plecy, czasojednostki mi się skończyli. Ale wszystkich Was lowciam, serio!

No... może poza tymi, którym wiecznie nie chce się iść na trening i nie omieszkują o tym świat poinformować.

Bardzo, bardzo fajnie mi się słucha ostatnio tego:



Na przykład.


Dane wyjazdu:
101.40 km 80.00 km teren
04:39 h 21.81 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 91%)
HR avg:158 ( 80%)
Podjazdy:1003 m
Kalorie: 3295 kcal

Może bym o Łolsztynie słów parę, bo noc mnie zastanie! [Mazovia na Warmii]

Niedziela, 6 maja 2012 · dodano: 15.05.2012 | Komentarze 14

Humor mię się już był naprawił, tym bardziej, że pisząc to, wtranżalam arbuz, a ten dla mnie stanowi piękny stymulator dobrego flow. Być może dlatego, że przypomina mi którąś moją urodzinową imprezę i to, jakeśmy z towarzystwem przybyłym ów arbuz wydrążyli, nalali tam wódki i... narąbali się inną, a ten arbuz se samotnie w lodówce wytwarzał własne kolonie żyjątek.

Dupa tam prawda, bo przecie w wódce nie ma prawa zaostnieć żadna kultura, także bakterii;)

A tą wódką w tym arbuzie nawarzyłam się ja sama dzień później, jak nic w ramach poprawin.

Ale do portu, do portu, marynarzu.

To będzie historia o tym, jak jedzie się giga może po dwóch godzinach JĄKANEGO snu.
Jąkanego, bo co ócz zmrużyłam, to zaraz ODEMKŁAM.

Im bardziej człowiek czuje, że POWINIEN się wyspać, tym bardziej ma oczy jak te u tarsjusza.

Nie, myślę jednak, że moje gały były kapkę większe © CheEvara



Im bardziej wiedziałam, że zaraz muszę podnosić zad z wyra, tym większe baila baila robił mój mózg.
Stanowczo za bardzo podjarałam się dniem poprzednim i mną te... no... EMOŁSZEN, pozytywne WAJBREJSZEN miotały jak szatan jakiś.

Fajny jest ten stan, taki haj trochę, ALE NIE KURWA PRZED MARATONEM, noooo.

Budzik – zwany o poranku różnie, zazwyczaj ,,Kurwa, juuuuż?” - wyrwał mnie z półsnu o – teraz oszczegam, żebyście nie pizgli czołem o spację – 3:45.

TRZE-CIEJ SZTERZIEŹDZI BIĘDŹ.

Czyli tak trochę na drugą piekarnianą zmianę.

Wszystkom miała spakowane już z wieczora (wstaję rano, CZECIA czterdzieści pięć, latem to już widno. Śniadania nie jem, bo jadłam na kolację. I tak dalej), to teraz tylko wdziałam obcisk, zeżarłam cuś (ciężko nazwać to śniadaniem. O czwartej nad ranem, to żre się, zazwyczaj na mieście, szukając szczęścia na imprezach i próbując ułożyć sobie życie na jedną noc) i ledwie kumając oraz ledwie na oczy PACZĄC, pobimbrowałam pod Ołszo na Modlińskiej, gdzie miałam przekonać się, czy słusznie zawodnicy Airbike LKS Lotos Dżabłonna robią zakłady na FB dzień wcześniej o to, ILE WOJTEK SIĘ DZIŚ SPÓŹNI.

Nie wiem, o co to całe helloł, bo dla mnie był punktualnie.

Więc może se to przemyślcie, MŁOKOSY;)

Zapakowaliśmy mojego ściganta i wymieniając się wrażeniami z wczoraj, pojechaliśmy po resztę ekipy – cała nasza teamowa szarańcza jechała WE CZY AUTA – pod GCKiSem w Jabło.

To, jaki skład wykształcił się w ERBASIE (AirBus), sprawiło, że trasa tam i trasa stamtąd... Nie wiem, nie ma to chyba nazwy:). Staram się za to nie odpowiadać, ale zasadniczo to współtworzyłam ten kyrc (bo cyrk to może to był w drodze DO Olsztyna, z powrotem wszystko stranęło do góry kolanami.
I to, jaki Wojtek jest zryty... Matko jedyna, kto mnie trenuje!:)

Niektórzy mieli w podróży uczyć się do matury z matmy (Robert), inni próbować pospać (ja). Nic z tego się nie udało.
Nie oznacza to jednak, że humory mieliśmy złe;).

Ponieważ Airbike się – można powiedzieć, że za przeproszeniem – wystawia w miasteczku Mazovii, bylim już na miejscu o rzeźnickiej godzinie. O ósmej.

Wydaje mi się, że nie ma takiego granitu, takiego marmuru, który byłby wart odnotowania tak doniosłego wydarzenia. Ja jestem TAK WCZEŚNIE przed startem! Olaboga lolipop!

Następnym razem CZA zabrać dętki na sprzedaż, złoty biznesik byśmy uczynili © CheEvara


To był czas na wygłupy (Robert zyskał na kierownicy swojego ścigacza DZWONEK – w Wojtka wstąpiło istne szataniątko i tylko szukał, co by tu spsocić), także czas na jedzonko, a nie zwyczajowe szybkie żarcie połączone z pospiesznym połykaniem powietrza, bo zaraz już trza lecieć w sektory, a jeszczo to, a jeszcze tamto, a jeszcze tiry na sektory, różne take, take.

Fotki z miną Roberta, jak zobaczył dzwonek na swojej kierze, niestety nie mam, mam jednak coś takiego:

Najpierw ten dzwonek wylądował na kierze teamowe tytana fita :D © CheEvara


I to też jest robota Wojtka!;)

Mogłam w sumie w tym czasie próbować pospać, ale trochę bałam się, że wstanę z domalowanymi wąsami na twarzy. Co najmniej.

Tak wszystkim odwalało.

Miałyśmy się z Kurką razem rozgrzać, ale mi spindoliła gdzieś © CheEvara


Się konsekwentnie wychładzało, słońce zdezerterowało, a ja się miotałam, JAK tu się odziać, żeby było profeszjonal (czy założyć łyul, czy katn, czy może silk. Ewa Minge twierdzi, że ma być naczural end ekolodżi, to starałam się sprostać trendom) I na rozgrzewkę wdziałam bluzę z katn, czyli z kotonu. Z syntetik katn, takiego sportowego (se państwo poszukają na jutubie, jak nasza projektanka spika po ingliszu – bez tego ten akapit będzie dla Was niezrozumiały.)

To jadę na rozgrzałkę sama, samiuśka! W te wilki i w ten deszcz jakiś! © CheEvara



Się ugotowałam w tej bluzie obrzydliwie. Mimo że rozgrzewę zrobilim z napotkanym przypadkowo Zetinho normalną, bez szału, szaleństw, bez pierwiastka zwariowanej Kasi Dowbor. Normalna przejacha połączona z wymianą wieści, co u niego, co u mnie.

Choć może powinnam się zagotować, gdy Zeti szczał w krzaki:D

Nic to. Wróciłam do Wojtka (któremu ciągle te oczka wesoło knuły, co by tu jeszcze ten tego), spotkałam chłopaków (Niewe, Gora, Radzia, gdzieś tam mnie przyhaczył mtbxc, tak jak i cons) i atmosfera ścigania zagęściła się.

Towarzyszył mi też, jak zwykle skromnie i dyskretnie oraz jak zwykle gdzieś w tle, mój niezawodny, nadworny fotograf, dzięki któremu mam parę – całkiem nawet zacnych fot (a nie jak z Chorzeli nagle dwa!):)

Mua postanowiła się do wyścigu rozebrać. Oddałam bluzę Wojciowi i wlazłam se do mojego sektora, numero quatro, w którym się kiszę i z którego wyleźć nie mogę i który bym już chętnie zostawiła.

Także dlatego, że w Olsztynie przed startem spadł na niego deszcz. Podobno na inne sektory też, ale nie mogę stwierdzić, stałam w czwartym, wiem o czwartym. Że tam na niego padało. Tak więc chętnie zamienię sektor czwarty, na nie wiem, może trzeci?

[Niewe opowiadał mi po maratonie, że całkiem ekstremalnie jest jechać z jedenastego, jeszcze to przemyślę:D]

Ale do brzegu, do kei! W moim sektorze towarzyszył mi w nim Sajmon z Legionu, którego Che lubić bardzo, bardzo. Na starcie wypierniczył tak, że nawet smug wody spod jego bieżnika nie zaznałam. Uznał, że tym razem fituje, bo dystans giga mu przyjemnościowo NIE WESZED [paczę teraz w cyklo i widzę, że opłacało się – pierwsze miejsce w kategorii. No no:)].

Ale ja znów tematycznie tu dryfuję!
Ów start pokazał, że ten mój czwarty sektor to jest póki co dla mnie maks. Jak dla niektórych wcielenie kaczki, jeża, żuka gównojada w drugim życiu. Jakby za mną jechał na rowerze glonojad, to i tak na pewno by mnie wyprzedził. Tak samo sprawa ma się z żółwiem, nosorożcem, i panią z mojego osiedlowego sklepu, która ma na wszystko tak drastycznie wyjebane, że moment przekazania gotówki z ręki do ręki podczas koniecznych manipulacji płatniczych trwa, jakby mieli na jego cześć pisać hymn potomni. Nie wspominam o tym, z jaką czcią skanuje kody produktów (że ja jej jeszcze nie zajebałam, to se państwo do księgi cudów wpiszą).

No. To ona też by mnie wyprzedziła.

Jestem pewna, że jakby miała zjebaną piastę, zaciśnięte heble i poprzebijane kapcie, TEŻ BY MNIE WYPRZEDZIŁA.

Macie obraz, w jakiej Wasza ulubiona, dostojna i nadobna Che była formie tegoż dnia? Macie.
Jak jeszcze nie, to odpalcie se dowolny film ze sceną typu the bullet time i tempo to podzielcie jeszcze przez dwa.

Mniej więcej z taką prędkością poruszałam się po asfalcie ja.

Niby wygląda to na profeskę, ale za mną jedzie chyba już tylko sektor 190-ty © CheEvara



Tu też wygląda to profeszonal © CheEvara


Szczęśliwie wjechalim w teren. Tam to jednak swoje robię, a ci wszyscy sprinterzy trochę się gubią w gąszczu – jakby nie było – techniki. Pierwsze 30 km, do rozjazdu dystansów było bajeranckie, wyciągające jęzor i płuca z wnętrza, bo interwałowe należycie i ja miałam co tam robić. Ponadto na tablicy w miasteczku wisiała groźna tabliczka, że limit czasu do wjazdu na giga traci swój majestat o 12:30, więc jęłam nakyrwiać. Zbędnie zupełnie, bo informacje swoją drogą, realia swoje. Limit chyba przestał istnieć jakoś w trakcie, samoistnie.

No bo jeśli dogonił mnie szósty sektor...

Bo dogonił.

A ja tak. Ciśnie mi się – jak już napisałam - zajebiście przez te pierwsze 30 kilo, po czym puchnę, dostaję efektu tarsjusza, wywala mi gały z oczodołów i w efekcie kończy się power. Zamiast nóg mam dwa kloce żelbetowe, zamiast krwi toczy się we mnie smoła, lawa wulkaniczna, a w głowie nawet nie ma siły na wkurw.

Wciągnięcie żela styka mi na kolejne 10 minut, potem zamuła powraca. Kręcę tak, jakbym była w takim kokonie, który odgradza mnie od świata. I wyglądam tak:

Jakby nie było widać, jestem tu zjebana jak spała dwie godziny © CheEvara


No to żrę następnego żela.

Dostaję 10 minut premii i wracam do mojego CHUJOSTANU. Czyli implementuję swoją postać w kokon. Ponownie.

Baton nie pomaga też. Picie? Mooooże gdyby to było piwo...

„Pomogło” mi to, że dolazł mnie Goro. Pomogło w sensie WKURWIŁO, bo choć Gora lofciam, to jednak jedzie on z SZÓSTEGO sektora, czyli udowadnia mi to, że ja jadę jak pizda.

Jednakowoż dokładnie o ten wkurw mi chodziło. Przez paręnaście dobrych kilo dał mi Goro koło i pomagał, a przecie mógł odsadzić, rujnując psychicznie. Realny zaś chuj mnie strzelił, jak dogonił mnie Grzesiek Witkowski z Airbike (też szósty sektor). Ja wiem, że to ten sam team, ale szósty sektor!


NO PRZECIEŻ MUSZĘ JECHAĆ JAK JA, A NIE JAK CIOTA! - se pomyślałam i wskoczyłam na koło Sławkowi, z którym kończyłam giga w Chorzelach, a którego tu zgubiłam już na pierwszych kaemach, acz potem dopadłam na trasie. I nie dzięki mojemu nagłemu przypływowi siły. Sławek miał awarię, potrzebował ampulaków, to go w trakcie nimi poratowałam.

- Tak właśnie myślałem o tobie, że kto mi pomoże jak nie ty – powiedział, gdy mnie już dogonił po swoich awariach.

PopaCZcie, jednak są ludzie, którzy myślą o mnie ciepło [są też ludzie, których uwieram, czemu bardzo z KLASĄ dają wyraz na swoich blogach, prawdopodobnie zaraz po tym, jak wpieprzą wiadro pasztetu podlaskiego z bułą, ale na nich dżenereli mogę łaskawie jedynie NIE SPOJRZEĆ, turbować się nie mam chęci, tak tylko nadmieniam, żeby czuli moje – że tak powiem – emocje].

Doznałam zatem przypływu mocy i odsadziłam między innymi Grześka, a Gora niestety zgubiłam na tej górce, gdzie była premia Autolandu. Tyle że już w drugą stronę, bo do mety. Nie wiem, czy się chłopak tam zatkał, ja zjechałam z niej na największej możliwej dzidzie, na jaką byłam w stanie się zdobyć. Dupa za siodło i naginam.

Ciągle motywująco wściekła

Tym razem z naszego duetu to Sławek wpada na metę pierwszy, mnie zatrzymuje wsysająca kałuża błotna na ostatnich dwóch kilometrach. Tam topię swoje meszty, łowiąc w nie trochę bagna.

W końcu finiszuję i ja o to z jakimś sympatycznym panem (można by też z panią, ale żadnej nie było:D).

W końcu finisz, nawet się kurna szczerzę!:) © CheEvara


Zaraz dopada mnie Radziu, dołącza do nas Goro i powoli krystalizuje się ten fajny czas na maratonie, kiedy już nic nie trzeba.

A zimno jest jak sam uj!

Poleciałam więc po bluzę do Erbasa, przy którym Wojtek mnie wyściskał, reszta Erbajków wygratulowała, bo na metę z GIGITEK wpadłam pierwsza.

Zrzuciłam wszystko, co targałam balastowego na sobie i polazłam po żarcie. Dobrze, że mój najulubieńszy prezesuńciu, Arek odpowiada za paszę, bo głodna byłam okrutnie, a gdybym wiedziała, że makaron jest syfny, to bym wolała UMRZEĆ z głodu (aniżeli na przykład żreć coś, co smakuje jak „pasztet podlaski z dowolnym serem”.

Nie dali mi wpierniczyć tego spokojnie w towarzystwie Goruńcia, bo mnię wywołano do wywiada radiowego.

Trochę mało czerwonego dywanu i kwiatów oraz dziwek na tym zdjęciu... © CheEvara


Ja wiedziałam, że to się tak skończy. Jeszcze tylko wizyt w zakładach pracy mi brakuje (jestem na Mokotowskiem 4/6, jakby co:D)

A potem była już dekorancja, na którą zdążył jedenastosektorowy Niewe tak, jakby se to obliczył.

Podiumik jest, w sumie jęzor też;) © CheEvara


No.

Ponieważ pogoda była dla zimorodków i telepało mnie strasznie, po dekoracji schowałam się w busie.

GDZIE DOSTAŁAM JESZCZE GRATULACYJNEGO CMOKA OD WOJTKA!:)

Na na na naaaaaa:D

Zadowolona z siebie nie jestem, ale czego można oczekiwać po tygodniu w którym się zapierdalało na wysokich obrotach i się do tego nie spało.

Myśleć o mojej chujowej formie nie pozwolili mi moi współpasażerowie. Powiedzieć, że było nam wesoło, to jak nie wiem. Porównać FB Barcelonę do Syrenki Babiś Roźwienicy (IV liga podkarpacka).
Nigdy nie zapomnę Wojtka – powiedzmy, że szukającego nowej pozycji w fotelu kierowcy – i prowadzącego bus albo jak dresik (w rodzaju donczjunołpamperap) leżący w fotelu albo jak starsza pani z krótkimi rączkami i krótkimi nóżkami i równie krótkim wzrokiem. Z nosem przy klaksonie.

DO DZISIAJ LEJĘ Z TEGO, JAK SE TO PRZYPOMNĘ.

Równie mocno zapadł mi w pamięć Robert, który imitował gadanie przez RADYJKO, używając do tego samochodowej ładowarki. Ja powoli zaczynałam wierzyć, że on przez to CB nadaje.

No i streszczona przez niego historia psa, który zamieszkał przy którejś z polskich tras szybkiego ruchu sprawiła, że PŁA-KA-ŁAM ze śmiechu.

Troszeńkę nie mogę doczekać się dłuuuuugiej wyprawy na Golonę do Wałbrzycha:D


Ale syf z wynikami na mega zrobił się cudowny, co?



Na koniec mam naprawdę, ryly, zajebczą fotkę:

Będziem psocić!;) © CheEvara



Pijący_mleko
, jesteś NAJLEPSIEJSZY!


P.S. Wpis zawiera lokowanie rozgrzewki i dojazdu pod OSZO na Modlińskiej. Według orga dystans na giga mierzył 93 km - mnie na Garniaku wyszło 90. Mój czas na maratonie to 4:18. Howgh;)



Dane wyjazdu:
47.16 km 9.54 km teren
01:41 h 28.02 km/h:
Maks. pr.:35.10 km/h
Temperatura:25.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:144 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1164 kcal

Dżabłonna Race, czyli jakeśmy zrobili nasz pierwszy wyścig, któren to zajebistym się okazał był

Sobota, 5 maja 2012 · dodano: 13.05.2012 | Komentarze 12

No dobra, wieczorem, jak już zakotwiczyłam w domu i se tak strasznie ciągle jeszcze podjarana przemyśliwałam, jak było, to parę błędów znalazłam i se je wypisałam, żeby mi nie UMKLI, i żeby poddać je pod naradę tak zwanego komitetu organizacyjnego. Ale myślę, że jak na pierwszy raz było wielce poprawnie i zaprawdę powiadam Wam, wiele stresów i nerwów mnie ten dzień kosztował.

W sensie pozytywnym AFKROS.

Straszelnie chciałam, żeby wszystko wyszło, żeby nie było fakapów i żebym nie musiała walić łbem o framugę, że czegoś nie dopilnowałam. Na razie nieskromnie myślę, że nie muszę.

NIE MUSZĘ WALIĆ JAKOŚ STRASZNIE MOCNO;)

Do Dżabłonny zerwałam się o świcie, robiąc po trasie wprowadzenie przed nazajutrznym maratonem. Wiozłam ze sobą i laptoka (żeby na bieżąco wyniki wrzucać do netu) i zrobione dyplomy & stosik numerów startowych. Wszystko to trochę mi ważyło na plecach, nie wspominam już o gargantuicznej boleści z okolic SPALONYCH SŁOŃCEM ramion. Zajechałam na rundę, którą Mati z Wojtkiem oznaczali po raz entylionowy, zrzuciłam plecak do wozu i pojechałam wprowadzenie dokończyć.

Start jako taki imprezy zaplanowany był na 10 i nie mówię tu o puszczeniu zawodników na trasę, a o rozpoczęciu rejestracji, ogarnięciu sędziów i take take.

To, ilu zawodników się zjechało, trochę mnie zaskoczyło. Przecie była majówka, przecie było całe mnóstwo zawodów rozsianych po Polsce, a tu siedemdziesiąt osób zawitało.
Tym większe wyzwanie;).

Moja rola była taka, że ogarniam wyniki. Czyli terroryzuję sędziów, żeby mi je jak najszybciej udostępniali, na gorąco robimy listę i bez zbędnych opóźnień dekorujemy kategorie.
Jak to się stało, że zostałam spikerem, trochę nie pamiętam;).

Tu na wstępie próbujemy z Matim ogarnąć sędziów:

Sędziów trzeba było zapoznać z trasą i z Che-zasadami;) © CheEvara


Chłopaki wyznaczyli dwie trasy: jedną, w miarę łatwą dla najmłodszych, drugą dla starszych, która skopała tyłki tym, którzy spodziewali się typowego dla Mazowsza płaskiego XC.

A zgarnąć można było m.in. takie STATUŁETY:

Trofea wybraliśmy z Matim KOLARSKIE;) © CheEvara


Nie za bardzo mogłam lecieć na trasę i POPACZEĆ, jak sobie dają radę przyjezdni, bo albo musiałam odpierać ataki niektórych rodziców z przerostem gruczołu ambicji, albo korygować wyniki, albo w ogóle być wszędzie (tylko nie na trasie).

A tam było tak:

Jedni dzwonili o zabezpieczone maty, inni wprost o glebę © CheEvara


Swoją drogą ujęcie piękne;)

NASI byli górą (przynajmniej w kategorii juniorów):

A Danielo odstawił wszystkich jak należy;) © CheEvara


Sporo trofeów trafiło do zawodników WKK i UKK BDC Huragan Wołomin.

Z Airbike mój ulubieniec, Karolek złamał sobie rękę (nie tu tylko wcześniej na piłce, ale tu wywalił się i dowiedział się de facto, że ręka nie ten tego) i odpadł z gry. Szkoda, bo lata po tej pętli, jakby na niej się urodził (zresztą mnóstwo zakrętów i hopek jest jego pomysłem). I ja liczyłam na niego.

W każdym razie.

Jakeśmy już wszystkich uhonorowali, imprezę skończyli, trzeba było rundę z tych kilometrów taśm posprzątać. Zawodnicy se pojechali, a ja wreszcie mogłam poczuć, że dopada mnie obrzydliwie wielkie zmęczenie. Inna sprawa, że moim ostatnim dość niechcianym nabytkiem jest jebana bezsenność, dzięki której śpię nagle 3-4 godziny, reszta to wkurwogenne próby zaśnięcia. I tak czułam se, że jakbym tak usiadła, to trzeba by mnie pługiem stąd wyciągać.

Acz tu jeszcze tego nie widać (gdyby nie ci wszyscy ludzie, byłaby dupa, a nie Puchar Mazowsza w Dżabłonnie!):

Co mi ten Trener tam za mojemi PLECMI, kurka wodna, ten tego? © CheEvara


A potem sprzątanie. Lotosiaki poleźli w krzaki taśmę zwijać, my sprzątaliśmy stanowisko, gdzie rozstawiliśmy tak zwane biuro zawodów.

Mieli zwinąć taśmę, tak żeby była na następny raz:D © CheEvara


Prosto z uprzątania trasy TRÓJKAMI jechali kolarze z Erbajklatte:D © CheEvara


Dogadaliśmy z Wojtkiem szczegóły nazajutrznego wyjazdu AirBusem;) do Olsztyna i pojechałam przeraźliwie głodna do domu. Stres – ten taki przyjemny, ale jednak stres – opadł ze mnie i zrobił miejsce na stres przedstartowy. Koło się przecież musi zamknąć;).

Podobno z okna hacjendy swej WYPACZYŁ mnie quartez, podobno też darł do mnie japę, ale ja miałam amok. Amok głodowy i amok zmęczeniowy. Oraz Bass Medium Trininty w słuchafonach. Że nic nie słyszałam, dziwnym nie jest.

Amok głodowy pięknie wpisywał się w krajobraz rozjebania koncepcji ładowania węglowodanami przed maratonem:).
Ale.
Byłabym na to zła, gdyby ta impreza się nie udała. A się udała i se myślę, że trafiłam tam, gdzie powinnam być;).
A Wojtka lofciam za to, że potrafi mnie zanimować i sprawić, że realnie mi się coś chce i samo to chcenie mnie jara. Nabiegaliśmy się przy zorganizowaniu tej imprezy, ale jak człowiek usłyszy od moooże 12-letniej dziewczynki: ,,proszę paniiii. A napisze mi pani na kartce, kiedy jeszcze będzie taki wyścig?” to o robieniu tego wszystkiego (pisaniu pism, robieniu plakatów, numerów, dyplomów, list startowych i takich tam NIBY drobiazgach) poza normalną pracą, treningami, życiem myśli się… no kurwa, zwyczajnie myśli się o tym zapierdolu CIEPŁO.


Dane wyjazdu:
48.24 km 0.00 km teren
02:37 h 18.44 km/h:
Maks. pr.:33.80 km/h
Temperatura:24.0
HR max:146 ( 74%)
HR avg:116 ( 59%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1122 kcal

Nie będę więcej planować, bo to tylko prowokuje siłę wyższą:D

Piątek, 4 maja 2012 · dodano: 13.05.2012 | Komentarze 5

No bo wczorajszy WYCHOD powietrza w koła w Cencie spowodowan był sytuacją otakąo:

Mam wielki, uroczy talent do łowienia w gumy takich drutów;) © CheEvara


A ja se wczoraj wieczorem myślę: gówno, pojadę Specem, a jak wrócę do domu, to załatam temu Centku. Najważniejsze, to wypełznąć z chaty raniuśko, bo trochę rzeczy do załatwienia przed wyścigiem jeszcze jest.

Tyle, że PACZE JA, szeroko PACZE, a w Specu też mam kapciocha i to w tym jedynym, ostałym zamleczkowanym kole. Jakiż mnie chuj strzelił! Rozprułam gumę, wylałam ten biały sziuwaks, założyłam dętkę i uznałam, że pierdolę tę najnowszą technologię. Rzutem na taśmę skleiłam też temu Centku i dokładnie dwie godziny później niż planowałam, wylazłam z domu.

A na Specuchu, bo w Chorzelach kwiczał z okolic suportu, nieznośnie kwiczał. A że na maraton z muzą nie jeżdżę (choć na pustej giga pętli doskiera mi własna myśląca głowa, niekoniecznie mądrze), zachciałam przed Olsztynem coś z tym uczynić. Rękami Sławka z Dereniowej:D

Jak ja go lubię, kuźwa! Zawsze się ulituje nad tą żałosną fizdą w żółto-czarnych trykotach, która ZA KAŻDYM RAZEM przybywa z czymś w ostatniej chwili.

Tym razem ZNÓW sam zakasał swoje rękawy (szemrząc coś pod nosem, że Erbajki to w poniedziałki, wtorki, środy i takie takie) i sam mię ten suport wyglancował. Na miejscu, na czas, na pewno.

A ja już byłam przygotowana na to, że ten Specuch tu zostaje, zrobi się do jutra, a ja coś wymyślę, żeby go odebrać. Zawsze to jakiś tam, może i niejasno określony, ledwie majaczący, ale JEDNAK plan!

Oczywiście rano wymiotowałam na samą myśl o WSIĄŚCIU do zbiorkomu, ale zjadłam na uspokojenie garść kminku zmięszaną ze szklanką (potłuczoną w drobny mak, a nie ze szklanką jako miarą czegoś, na przykład szklanką kolendry-zaleskiej) i wyjszłam z domu.

Aśsienazałatwiałaaaaam! Wszystko, co do kropeczki. I to wszystko w – ja jebię – kompensacji:D


Dane wyjazdu:
49.42 km 2.93 km teren
01:58 h 25.13 km/h:
Maks. pr.:42.40 km/h
Temperatura:21.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:128 ( 65%)
Podjazdy: 78 m
Kalorie: 1449 kcal

No bo dawno gumy nie złapałam;)

Czwartek, 3 maja 2012 · dodano: 12.05.2012 | Komentarze 8

A uściślając – dawno gumy nie złapałam, robiąc mój ULUBIONY trening.

Zanim jednak trening mi nie wyszedł, zjarałam se RUKI i dekolD (jak to mówią ci, którzy wyrzekają też: obczas, nastąpną razą, mogę to WZIĄŚĆ , i tak dalej) na ogrodzie przy Domu Złym i tu i ówdzie czułam, że bez okładu z maślanki życie i cała reszta nie będą takie proste. Zwłaszcza z plecakiem na zjaranych ramionach.
Czuję, że zaczyna się dla mnie okres WYLINKI i można powiedzieć, że podskórnie czuję;).

A na treningu gumy jako takiej nie złapałam, bo powietrze nie uJszło mi od razu, a sobie irytująco umykało, co w przypadku sprintów odczuwa się sukcesywnie i konsekwentnie. Doczłapałam się do domu – po co w końcu wozić pompkie ze sobą. Pompkie się kupuje po to, żeby była mała, lekka, mieściła się do saszety typu nerka i żeby leżała w domu.

Znaczy się, doczłapałam, nie że z buta, a po prostu delikutaśnie turlając się na biednym, niektórzy twierdzą też, że nieszanowanym Centku do domu.

Ani on biedny ani nieszanowany! Przejechał Hiszpanię, przejedzie i na flaku z Bielan do domu. Się znacie, piecuchy!

A doczłapałam się ciemną, późną nocą i nawet bez wkurwa. JAK NIE JA. Ostatnio dużo rzeczy robię JAK NIE JA. Niepokoi mnie to kapeńkę, ale poczekam na rozwój wydarzeń, może trzeba będzie mnie szybciej prostować;).

Aaaaaaa! Jak jeszcze SZCZELAŁAM ja tę moją szkitomłóckę, to życiu memu jęła zagrażać nadwiślańska przyroda. A to prawiem nadziała na rogi kiery sarenkę, która przebiegała tędy zapewne nieprzypadkowo, a chwilę później mało nie doprowadziłam do tego, że wejdę w posiadanie futra z lisa, bo taki samobójca mi przeleciał pod kołami.

Nawet nie napomknę o całej rzeszy samobójczych robaków, gotowych pójść na pożarcie. Teoretycznie powinnam nie wracać głodna do domu;)


Powróciłam sobie do słuchania Ilusionu i se myślę, że już chyba nie przestanę:)



WYPACZAM i wyczekuję Ursynaliów okrutnie - będą łomotać!


Dane wyjazdu:
114.50 km 17.41 km teren
05:18 h 21.60 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:21.0
HR max:159 ( 81%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:356 m
Kalorie: 3596 kcal

A ponieważ wczoraj przejechałam mało, dziś poprawiam

Środa, 2 maja 2012 · dodano: 12.05.2012 | Komentarze 2

No bo przecież TYLKO 5 KILOMETRÓW dzieliło nas od Łodzi. Prawdopodobnie najcięższe w życiu 5 km, zatem nie podołałam, a że nie jestem jakąś tam LENIWĄ LUDZKĄ SZMATĄ, środę se zrobiłam długodystansową. Żeby się lepiej poczuć.

Jakoś tak wyszło (jak wujkowi Zdzichowi KONIEC ze spodni na weselu).

Sporo natenczas miałam do załatwienia, bo i podjechać do Dżabłonny po papier na dyplomy (na sobotni wyścig El Pucharro de Mazowsze, edycja Dżabłonna Race), i wbić do pracy, żeby podgonić ze swoimi zaległościami, potem jeszcze zapierniczać zalaminować numery startowe dla zawodników (naszego wspomnianego wyścigu Dżabłonna Czelendż) i jeszcze po wszystkim zrobić trening.

Jakim cudem dwieście kilo mi się nie uzbierało, to nie pojmę;).

Ale wywiązałam się ze wszystkiego (zaprawdę powiadam Wam, JAK NIE JA), łącznie z tym, że zmokłam w drodze do Jabłonny, do której zabrałam możliwie najmniejszy plecak – wszak przecież po co wziąć taki, do którego ryza dyplomowego papieru wejdzie? Zatem dymałam potem 25 km z tą ryzą W RĘCE, wybierając po trasie ścieżkę TERENOWĄ, gdzie mnie i ową ryzę w ręce wytelepało.

Jakim cudem ja nie wygniotłam tego papieru, to NE WEM.

A trening dziś fajny, krótkie, a konkretne sprinty. Jak na moje krótkie szkitki W SAM RAZ;)

Numerki & dyplomy już w moich ręcach:

Pytanie, czy 101 wystarczy:) © CheEvara


A w tle grafika z lotosowym Karolkiem;) © CheEvara


Strasznie się jaram na tę imprezę;).


Dane wyjazdu:
151.34 km 85.00 km teren
07:14 h 20.92 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:29.0
HR max:152 ( 77%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy:191 m
Kalorie: 5276 kcal

Nowe wymiary czasu i przestrzeni czyli o tym, jak bajkstats do Łodzi mknął

Wtorek, 1 maja 2012 · dodano: 11.05.2012 | Komentarze 22

No dobra. Nastał ten dzień, że i ów wpis trzeba zrobić. Niespodzianek i szału nie będzie, bo już wszyscy zdradzili, o co chodziło w święceniu pierwszego maja.

A nie, nie wszyscy. Goro chyba ciągle CZEŹWIEJE, a chrisEM ma od dawna wylane na robienie wpisów. I pewnie przy okazji też CZEŹWIEJE. A mają jakby chłopaki po czym;).

W pierwszej kolejności po wspólnym Harpaganie, a raczej po imprezie integrującej w jakimś tam pachnącym mchem i paprocią (a po wyjeździe panów pewnie także dłuuuugo piwem) domku w Czarnej Wodzie, gdzie to zapewne zrodził się w chorych umysłach pomysł tegoż wyjazdu. Nie wiem, co sobie panowie w tym domku, integrując się, wyczyniali, ale pewnie poczynali dobrze, skoro zatęsknili i zaledwie tydzień później chcieli się ze sobą spotkać, nie wnikam, być może ma to coś wspólnego z końmi.

Ale do tego jeszcze – za przeproszeniem – dojdziemy.

Impreza była otwarta, bo taką ją uczynił Goro na facebuku. Zrobił wydarzenie, nakazał wpisywać miasta i przelać walutę na jego konto, wszak prestiż kosztuje, zaprosił fajnych ludzi oraz cioty (te wymigiwały się jakimiś planami lub też nie odezwały się wcale) i tymże sposobem wykształciła się wtorkowym porankiem elitarna jednostka do spraw dziwnych.

U zbiegu ulic zaplanowanych przez Gora spotkałam się o wyznaczonej godzinie ja ze swoim cieniem, bo ktoś czekał na kogoś i kogoś gdzieś wcześniej. I się nie spotkał. Lubię takie ustalenia:D Kwadrans później po moim smsie (,,jest ósma TRZY, spóźnialskie cioty”) u zbiegu ulic stawili się wszyscy. Czyli ja (i mój cień), Goro, Ania i Maciek.

Ruszylim zatem wyławiać z krajobrazu Niewe, co by w mazowieckiem uzyskać komplet – znów za przeproszeniem – CZŁONKÓW tejże ekspedycji.

Napomknę może jeszcze, że rano przed wyjściem z chaty spożyłam pierwszą tego dnia orzeźwiającą i – to warto zaznaczyć – reanimacyjną Łomżę. Skoro tak dzień zaczęłam, dziwnym nie jest, że po dwudziestu kilometrach (a kapkię ponad tyle miałam na szafie w momencie spotkania z odbiorcami sms-a) mój organizm pragnął kultywować tę tradycję. W tym konkretnym momencie jeszcze nie wiedziałam, jak doprowadzę do następnego PIW-stopa, ale jednocześnie byłam pewna, iż nie pozwolę, aby taki przystanek za chwilę się nie odbył.

Goro, nasz wstępny nawigator-penetrator-perlator, miał nas przetransportować w miejsce spotkania z Niewe. Teoretycznie miały mu w tym pomóc jego doświadczenie (ponoć już kiedyś z Niewe robili tę trasę) oraz zaprawa orientowa. To wszystko poskutkowało tym, że na przedmieścia Pruszkowa dotarliśmy przełajem, przez pola, wilcze doły i rowy, w których niektórzy utaplali se stopy.

Pewnym uczestnikom spotkania miny zrzedły. Najbardziej chyba nie spodobała się przeprawa przez te łąki, ale przecież zawsze jest gdzieś jakiś cel, trzeba go se tylko zwizualizować.

Ja – jak już rzekłam – za cel postawiłam sobie drugie tego dnia piwo. Nasłuchałam się prognoz, że będzie to dzień upalny, a ponieważ słucham swojego organizmu, spełniam jego potrzeby. I żeby napić się kolejnego piwa, mogłabym się czołgać przez mrowisko. I ani bym nie pisnęła;). Wilcze doły uznałam za motywator i już.

Moje potrzeby jak najbardziej zrozumiał Niewe, któregośmy za chwilę złapali. Podchwycił moje hasło (wyrażane długo, przeciągle i głośno, a brzmiące „PIIIIIIWAAAAAAAAAAAAA!”) i wiedziony pewnym szlakiem bojowym, w którym towarzyszył mu niegdyś Radziu, skierował nasze koła do Komorowa, gdzieśmy mieli upodlić się i upaść pod stół po raz pierwszy, w knajpie u Michała.

Którą to spalę, bo tegoż dnia zamkniętą była. To nie Michał, to wilki jakieś. Na deszczu.

Szczęśliwie nieopodal działał sklep i TAMÓJ nastąpił wstęp do pierwszego przystanku.

Ten przystanek, tę stację naszej drogi browarowej nazwijmy, ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO, „Końska laga”.

Absolutnie nie ma to związku z tym, że piwo spożyliśmy przy kucyku, który okazał się być miejscowym ekshibicjonistą i który na zmianę prezentował albo swoje uzębienie albo swoją PYTĘ. Pyta owa działała jak most – za przeproszeniem – zwodzony, co z radością nam ów KUC przedstawiał. Należy podkreślić, że uzębienia nie miał tak imponującego.

Pokaż kucyku, co masz w środku, ekhem... © CheEvara


Chciałam wygłosić, że z koniem jest jak z aktorem porno. Koń se żyje, żyje, żyje, pokazuje faję, a gdzieś potem umiera. I tak samo aktor porno. Ale zamiast gadać, wolałam pić piwo i pałeczkę konwersacji oddałam bardziej gadatliwym.

No i wolałam nie przegapić czegoś, o czym kiedyś napiszą książkę. Niemal doszło do zbliżeń między kucykiem z okazałym KORZENIEM, a jednym z uczestników naszej ekskursyi. Pili sobie obaj niemal z dziubków, było głaskanko, czułe wyznania… Ania powinna mieć się na baczności:D

Goro pełnił jakby funkcję strażnika naszej wyprawy i starał się za każdym razem bombardować nasze debilne pomysły. Najpierw debilnym pomysłem był przystanek u zamkniętego Michała, nie wiem, czy równie źle nie ocenił mojej chęci wypicia drugiego piwka tu PRZY KUCU, podczas gdy inni kopaliby się w spokoju z koniem, czy co tam im marzyło się razem porabiać.

Wracając do Gora, to ponaglał nas. Poczuwał się jako kontakt operacyjny, bo to do niego wydzwaniał albo theli albo chrisEM, co było szczególnie interesujące, bo żaden z tej trójki nie miał ponoć do siebie numeru.

Ale. Jedni zakładają podstawową komórkę społeczną z koniem – w oparciu o dość niskie (acz DŁUGIE) instynkty, inni do siebie dzwonią, nie wiem, zębami na przykład. Możliwe jest wszystko.

Zgnietliśmy zatem wyssane do ostatniej kropli puszeczki i pojechalim przed się.
Co my jechaliśmy, już mi się DŻEBIE. Jechaliśmy wszelako jednakowoż dobrze. Trochę błądziliśmy, trochę jak cioty próbowaliśmy omijać bagna (ja bagno w bucie wiozłam już z Pruszkowa, nie wiem zatem, co mnie powstrzymywało), niektórzy zaś kleili dętkę na podmokłym terenie, używając do pompowania niedziałającej pompki i dość długo nie zauważając, że ona nie robi.
Można?

O, a takie pytanie mam – na tych torach o ten drut to mnie wydarło z spdów przed randką z kucem, czy po? Chłopaki i dziewczyno (i koniu też) – jak to było??

Niezależnie od tegoż – jebłam była fikołka, gdyśmy jechali nasypem kolejowym. Z winy kabla. I swojej. Swojej chyba bardziej. Dokonałam lotu nad Centkową kierą, dokładając do i tak już obitego lewego kulasa krwawą dziurę na kolanie.

Chwilę wcześniej miałam zdarzenie seksualne z ptakiem, czyli wyjebałam orła © CheEvara


Najwidoczniej raz na tydzień wypada się wyjebać i nie mówię tu o tym, co potencjalnie mógłby Maciek robić z tym kucykiem, nikomu do stajni zaglądać nie mam zamiaru.

No. Jechalim se dużo i przyjemnie, raz tylko nieprzyjemnie musielim wkroczyć na asfalt, co zniosłam tylko dlatego, że miał nas zaprowadzić do sklepu w Janówku chyba, jeśli mnie pijacka pamięć nie myli. W tym Janówku zaopatrzyliśmy się w odpowiednie napitki i wstępnie namówieni ze skierniewicką hajfibandą, pojechaliśmy spożyć dary od samego Pana Boga dobrego do lasu. Ja chciałam wypić od razu, jakeśmy w ten las wjechali, ale zostałam spacyfikowana, że może jednak rozgościmy się głębiej.

Mówił to Maciek i pewnie pił do tej swojej komorowskiej miłości.

Zasiedlim zatem. Ania poszła niby sikać, ale myślę, że nie chciała pić i w ten sposób poszła oszukiwać. Padły też nieśmiałe domniemania, że może akurat robi sobie test ciążowy, a co to, gorsza okolica?

Podczas gdy cała brygada chlała przykładnie i według przykazania „Pij piwo jak ostatnie swoje”:

Hejnału uczyliśmy się od najlepszych, których niestety z nami nie bylo, pili gdzie indziej;) © CheEvara


Goro EYPACZAŁ na drodze jeźdźców niewątpliwej Apokalypsy.

Zaszumiało, zabuczało, jęknęły klamki hebli i zjawili się: reprezentująca frakcję łódzką SylaNaRowerze, oraz skierniewickie rzezimieszki: bartman, chrisEM i theli. Przywitaniom nie było końca! A nie… to opijaniu nas z naszego piwa nie było końca.
Rozumiecie? Przyjechali spotkać się z nami i przyjechali na pusto.

W końcu nadjechali. Oni, a nie jakieś sarenki, których Goro WYPACZAJĄC obawiał się © CheEvara


Bartmana kojarzyłam mazoviowo, jak i thelego, którego namiętnie objeżdżałam tu i ówdzie:D. chrisEM sprostał moim aparycjowym oczekiwaniom, zrazu przypominając swoją osobą niejakiego Chrisa Cornella. Ale, ale! NASZ chrisEM lepszy;).

Ruszylim dupy zatem, skoro zaistniał zakontraktowany na ten dzień komplet.

Jednym z zaplanowanych elementów gry dalszej miało być doprowadzenie – he he – nas do knajpy, gdzie barmanka eksponuje bufet. Mieliśmy tam opierdolić coś na ciepło i wypić po milion piw na głowę. Jako pierwsza – zupełnie orientacyjnie zapytałam, ile nam pozostało kilo do tego przybytku UCIECH CIELESNYCH.

To tak jak na Mazovii lubię za każdym razem, jakieś 20 km przed metą pytać wszystkich wyprzedzanych ,,Koleżko, nie wiesz przypadkiem, ile jeszcze dzieli mnie od alkoholu, który wypiję na mecie?”.
Lubię takie rzeczy wiedzieć i już. Tu też chciałam sobie zaplanować, za ile następnym razem mam zakrzyknąć, że chce mi się PIIIIIWAAAAA, w obawie, że mogłabym to zakrzyknąć za rzadko.

Jeden z kierowników frakcji przybyłej, niejaki theli – dziś poszukiwany przez CIA, FBI, HIFI, Wi Fi i DVD – uświadomił mnie, że jeszcze tylko 5 km.

Przez pięć kilo nawet człowiek się nie spoci, dojedzie i wypije i mu dobrze. Myślałam se, ja idiotka.

Wszystko przestało się zgadzać po jakichś nadprogramowych piętnastu kilometrach.
Zostałam – a raczej ja i mój organizm – troszeńkę zrobiona w chuja. Thelego zatem jako przewodnika stada zignorowałam i dopedałowałam, by zasięgnąć języka u chisEMa.

- Jeszczeeeee… Jakieś 5 kilo – usłyszałam.

Może być jeszcze i pół kilo, ale ja chcę piwa już – pomyślałam i bucząc jak transformator, jęłam manifestować swoje pragnienie.

Na takie moje wewnętrzne marzenie natenczas znalazł się i sklep.
Stąd JESZCZE TYKLO 5 KM do żarcia! Jupijajej!:) © CheEvara


Narobiliśmy rumoru, zrobiliśmy zaopatrzenie, które to wlaliśmy w siebie teraz zaraz, czyli pod sklepem. Jeszcze raz frakcja warszawska próbowała wybadać, ile nas dzieli, od tej JEBANEJ KNAJPY z żarciem i bufetem jak u Horpyny i jeszcze raz usłyszała od frakcji łódzko-skierniewickiej, że

JESZCZE TYLKO 5 KILOMETRÓW

Mówili to raczej z wewnętrznym rozdarciem, a wyrazili je wpieprzaniem bananów i wszystkiego co tam mieli ze sobą. Czyli chuja tam, a nie pięć kilo mieliśmy przed sobą.

Na ten widok jęłam węszyć, że chuja, a nie pięć kilo;) © CheEvara


JAK ZRESZTĄ DOTYCHCZAS.
Wyrzekłam ino, że jeśli za przepisowe 5 km będzie kolejny PIW-stop, to ja mogę tak jechać i mnie to nie boli.

Frakcja łódzko-skierniewicka NIE DO KOŃCA mówi tym samym językiem, co warszawska. Ja mówię o nawilżaniu od środka, a oni nas kurwa wiozą po trasie nad rzekę.

Acz nie mówię, że nie było fajnie;).

Troszkę ti się działo, mniej więcej jak w Dynastii. Mnóstwo intryg © CheEvara


We w tej wodzie niektórzy sikali, inni skakali, jeszcze inni spychali thelego do wody, ktoś kręcił podwodny filmik, można powiedzieć, że uzupełnialiśmy się wszyscy.

Ale umówmy się, że te harce w wodzie to była taka ledwie próba ułagodzenia nas swoim słodkim pierdzeniem. My chcieliśmy jeść (to mniej) i pić (no naturalnie, że to więcej:D).

I ja to tu thelemu komunikuję:D © CheEvara


I za jakieś 5 kilo mieliśmy się znaleźć w knajpie. JAKIE TO PROSTE:)

No dobrze. Tym razem po kilku – ALE NIE PIĘCIU – kilometrach rzeczywiście dotarliśmy do knajpy, gdzie byli wszyscy ci, którzy nie wleźli z powodu zatłoczenia do Złotych Tarasów we Warszawie. I troszkę mam wrażenie, że tu zaczęła się nasza prawdziwa przygoda, rzekłabym, że nawet szkoła życia.

Przy czwartym podejściu do baru z pytaniem CO JEST KURWA z tym obiadem? rosła we mnie nienawiść do całej gawiedzi gastronomicznej. Nie dość, że bufetów jaki takich nie było – jakby były, to bym se na szymś wzrok zawiesiła, tym samym ZAWIESIŁABYM się i gówno by mnie obchodziło, ile czekam na żarcie – to jeszcze te cip… te mało ogarnięte kelnerki ŁGAŁY mi w żywe oczy. I wiecie, co mówiły?

JESZCZE TYLKO 10 MINUT.

Od tego, aby mnie (i ich) mój wkurw nie rozniósł, uratowali NAS wszystkich bartman i chrisEM, którzy dołączyli do mnie, w efekcie zakwitniętej przy barze i skończyło się to tym, że wychlaliśmy na miejscu piwko, nie jestem zaś pewna, czy tylko jedno.

Na tyle ono pomogło, że zasiedlim przy stole i nie mogłam stamtąd piorunować wzrokiem tych ci… tych kelnerek, co z zapałem robiłam chwilę wcześniej, stercząc przy bufecie, którego nie było.

Nie rozpisując się zanadto wspomnę, że żarcie dostaliśmy jakieś dwie godziny od złożenia zamówienia. Operacja dostania obiadu też była skomplikowana, bo my – w dobrej wierze – usiedliśmy w miejscu, gdzie te cip… gdzie te panie NIE BIEGAJĄ (jak w reklamie Stoperanu) – i musieliśmy być wyczuleni na tajemniczy znak sygnał od kelnerki ze strefy, w której do stołu przynosiły:D, żeby do tej kelnerki po to żarcie podtuptać.


Żremy. Wystarczy nam to na kolejne 5 km i żremy w sumie tylko 10 minut © CheEvara


Wiecie, jak to jest na imprezach polskich? Prawdziwy Polak najpierw pije to, co chce, potem to, co musi, a na końcu pije to, co zostało. My tak mieliśmy z jedzeniem. Bo operacja złożenia zamówienia wyglądała tak, że zrobiłam listę, z którą pobieżyłam do baru, po to, żeby na miejscu laski mi wykreśliły to, czego nie ma, z tą korektą wróciłam do stołu, tu nastąpiła kolejna korekta, przy barze następna i w efekcie w sumie wpieprzaliśmy to, co zostało.

Bo na ilości piwa w sumie nie mogliśmy narzekać. Ja samiuśka wypiłam, czekając te 10 MINUT, 4 piwa.
No.

Skracając już ten wywód (poziomowi thelego jednakowoż nie dorównam, bo ten wydał światu wpis, przy którym telegraficzny skrót jest epopeją Mickiewicza, zawierającą przepis na bigos wierszem) rzeknę, że zeżarliśmy i po moim żądaniu, aby trasa PIJAKÓW wiodła możliwie przez teren, a nie asfaltem co niektórzy nazwali u siebie we wpisie fochem, ja myślę, że to jednakowoż jakaś namiastka odpowiedzialności, bo ja na przykład na swoje motocyklowe prawko jazdy SRAM, nie używam, ale niektórzy tu mają dziedzictwo swoje, które wożą samochodami i nawet mnie najebanej wydawało się, że głupio byłoby się tego przywileju pozbawiać.

Zajechalim do Skierniewic na dworzec, z którego – i te ustalenia już mi umknęły, pewnie dlatego, że w tym czasie byłam w knajpie… NA PEWNO DLATEGO – frakcja warszawska miała wpakować się do pociągu, bo dotarcie do Łodzi, która miała być punktem docelowym tej wyprawy nieco nas przerosło, a tak po prawdzie – i tej wersji będę się trzymać – gdyby nie to czekanie w knajpie siedemset godzin, nie tyle, co dotarlibyśmy do Łodzi, to kto wie, czy Szczecin nie był w naszym zasięgu.

Gdym ja robiła zakupy na drogę w sklepie, przy którym PONOĆ głosiłam, że będę pokazywać cycki, Goro nabywał bilety na szynolot. Piwko wypiliśmy – chcę wierzyć – na smutno, w końcu przecie rozstawalim się, a było tak fajnie! I wszędzie tak blisko! ;)

Wyglądamy na zdrożonych, a przecież do Łodzi niedaleko © CheEvara


No ja tu się wyraźnie smutam © CheEvara


Jakaś taka zaduma we mnie. Te nowe jednostki czasu i odległości. Jak żyć z tym? © CheEvara


Ciągle Łódź pozostaje do zdobycia, wszak ŁÓDŹ TO JEST WIOSKA;), ale nie wiem, czy nie trzeba będzie jechać do niej mniej więcej tak, jak kierują do miast grających Euro znaki urzędowe – z nadłożeniem jakichś dwustu kilo. To by się akurat w sumie zgadzało, my nadłożyliśmy TYLKO 5 km.
Było megazajebiście.

I na pewno w jakiś sposób zostaliśmy bohaterami na swoich rowerach.