Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

zawody

Dystans całkowity:2320.02 km (w terenie 1687.31 km; 72.73%)
Czas w ruchu:119:36
Średnia prędkość:19.40 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:21932 m
Maks. tętno maksymalne:191 (99 %)
Maks. tętno średnie:171 (89 %)
Suma kalorii:74098 kcal
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:80.00 km i 4h 07m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
82.00 km 50.00 km teren
03:16 h 25.10 km/h:
Maks. pr.:56.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy:510 m
Kalorie: 1840 kcal

Mazovia w Euku, czyli jak osiągnęłam ZEN

Sobota, 13 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 4

Zacznę może od tego, że jak się ma kontuzję, to się odpuszcza ściganie.
Po drugie segundo, combay segundo, na razie z tym nie zrobię nic, a chcą ciąć mi te chędożone nadgarstki.

Stawiam na to, że ełcką Mazovię przegrałam przez dwie rzeczy: wyżej wspomnianą, czyli zjebany prawy nadgarstek i osiągnięcie stanu „achujmitam”, o którym wspomniałam Takiemu Jednemu Niewe, w drodze do Euku, dokąd mieliśmy wyjechać o 5:52, ale nie wyjechaliśmy, bo Niewe się spóźnił.

Se pomyślałam o tym spóźnieniu: ZŁY ZNAK.

A zatem winą za wszystkie późniejsze moje niepowodzenia ponosi ten, kto się spóźnia.

Od razu mi lepiej;)


Plan na wyjazd był taki, że startujemy w Euku, olewamy Gwiazdę Mazurską i następnego dnia po maratonie robimy swoją trasę, coś po okolicach, z przerwami na postoje piwne (jak w Czechach, na szlaku rowerowym Radegasta, gdzie jeździ się od knajpy do knajpy, w której to zajebiste piwo polewają), odpoczyn i regen.
No ale żeby do tego dojszło, trzeba było ogarnąć maraton.

Mój szósty, pardon siódmy (bo moja obecna zajebistość wynika po części z posiadania już tego nadprogramowego szóstego) zmysł zniwelował kiepski plan Niewe na zalogowanie się przed maratonem na jakimś polu namiotowym. I dobrze się stauoooo.

Dzięki temu mieliśmy czas na rozkulbaczenie Niewowego wozu cygań… yyyyy… samochodu, nasmarowanie łańcuchów w bicyklach – powinniście się tego uczyć od Niewe;) – i profesjonalną sesję zdjęciową podczas rozgrzewki, którą obstawił dla nas Pijący_mleko.

Na początek portrecik:D Jaki model, taki kurna portrecik:D © CheEvara


Prawda, że moje koło jest przed kołem Niewe?? © CheEvara


Tu daję Niewe na rozrzewce fory;) © CheEvara


I tu się jeszcze cieszę nawet:

A z czego ja się cieszę to nie wiem;) © CheEvara


Tu też się kurde cieszę:D © CheEvara



No, jak widać początek miałam wielce profi. Dalej dla mua było już gorzej.

I – tak jak umiem wszystko zepsuć, zapowietrzyć hamulce, co już Wam razu pewnego opisywałam – umiem też źle wystartować. Trzeci sektor powoduje, że wypstrykuję się na starcie, chcąc nadążyć za pociągami, a że średnio nadążam, to potem wszystko obsrywa mi się po szwach.

No i ten posrany nadgarstek. Gdyby to była płaska trasa i nie trzeba było redukować przełożeń, może i bym nie pogrążyła tego startu. Euk plaskaty jednakowoż nie jest. A mój nadgarstek ani nie operował manetą ani klamką. Zatem ani nie zmieniałam koronek na kasecie, ani nie hamowałam tyłem.

Dzięki temu gleby były trzy: po raz pierwszy wylądowałam w błocie, po raz drugi w polu ogrodzonym elektrycznym pastuchem, co wyprzedzająca mnie w tym momencie Olga Niewiarowska skwitowała spanikowanym i chyba nawet troskliwym „Uważaj!” i po raz trzeci w pokrzywach. No kurka wodna, motyla noga, kacze dupsko, NIGDY tyle razy nie wywalałam się, co w Euku.

Trochę na to każdorazowe zwlekanie się z podłoża czasu straciłam – zwłaszcza na zbieranie się z tych pokrzyw. Oparzony nimi miałam nawet nos;)

Tak samo czas traciłam na skomplikowaną operację zrzucania przerzutek – zamiast prawem kciukiem, zrzucałam całym nadgarstkiem, zapakowanym w ortezę. Zaprawdę, mogłam sobie odpuścić ten start.

Bo jak już totalnie straciłam władzę w łapie i wbijałam się na pagórki z przełożeń wysokich, wyprzedziła mnie Elka Molenda z Plannji. No i chuj – ZEN to ZEN. Zresztą rano, przypominam – w drodze do Euku – wyrzekłam słowa trzy: „Mam wyjebane dziś” do Niewe.

Trochę bardziej niż na ściganiu się zależało mi na dniu drugim pobytu na Mazurach, czyli zrobieniu stówki po szuterkach okołoeuckich.

No i dotarłam na metę czwarta. Bo o zapierdalającej jak pocisk Agnieszce Zych nie muszę napominać – że była pierwsza, nie?

W towarzystwie Arka, Pana Dyrektora Sportowego, który kurna pojechał Mega, oraz Michała, który nie pojechał nic, bo kostka odmówiła mu posługi, poczekałam na Niewe, któremu według moich, czyli jedynych słusznych, obliczeń wtyknęłam CZTERDZIEŚCI, CZYLI NIEOFICJALNIE 16 minut;). I gdy ten wjechał na metę, poleźliśmy na bro, pożegnaliśmy wracających tego dnia do Wawy APSowców i udaliśmy się w stronę jeziora, gdziem pozbyła się z siebie blota z wywrotki numero uno. W tym czasie Niewe wydzwonił – jak się potem okazało – najbardziej niesłownego na świecie bikera i bikestatowicza, Pawła mtbxc, który OBIECAŁ, że dnia następnego, tuż po drugim etapie Gwiazdy, odezwie się do nas, byśmy mogli się wreszcie zintegrować.

Już bardziej uprzedzić przyszłych zdarzeń nie mogę, ale co mi tam – napiszę: JAK SIĘ JUŻ NAIWNIE UMÓWICIE Z MTBXC na piwo or samting, przygotujcie sobie jakiś backup, bo wydyma Was we wszystkie dostępne otwory. I ani nie zadzwoni, żeby spotkanie odwołać. A potem wyprze się tego w żywy kamień. Wszystkiego: tego, że obiecał, tego, że miał zadzwonić.

Jako, że mojego bloga czyta zajebiście sporo osób, jestem spokojna, że już nikt nigdy przez tego pana wystawiony do wiatru (typu halny, lub też sirocco) nie będzie.

Niewe! Jak myślisz – styka, czy jeszcze po Pawle, tu oto na forum, pojechać?

Zresztą. Pojadę jeszcze przy okazji następnego wpisu. Zasłużył sobie;)

Ogarnęliśmy się z Niewe w tym jeziorze:

Tu też się cieszę, a nawet się uśmiewam;) © CheEvara


Tu też się cieszę, bo trzymam to, co trzymam;) © CheEvara


i ponieważ zawsze, jak tylko mamy możliwość zepsucia komuś pobytu, korzystamy z tego, dołączyliśmy do rodzinnej ekipy Gerappy, czyli Piotrka z przyległościami i Bogdana, który wpadł na genialny pomysł zainstalowania pod siodełkiem małej, zalaminowanej tabliczki z numerem startowym.
Na krzywy ryj dołączyliśmy do ich grillowej wyżerki, skomentowaliśmy na gorąco maraton i nie za bardzo mieliśmy koncepcję, co ze sobą zrobić: zostać na terenie mazoviowego kempingu czy jechać obadać miejscówkę wyczajoną przez Niewe, w której mieliśmy się zalogować jeszcze przed startem, czy może jednak szukać jakiegoś noclegu w stylu pokój, pensjonat itepede. Powstała zatem bardzo luźna koncepcja, by sprawić, żeby Niewe nie czuł się bezużyteczny i jego wysiłki z dni ubiegłych szukania euckiej mety nie poszły na marne. Zapakowaliśmy zatem w Niewowy wóz cygań… yyyy… samochód zadki, zabraliśmy Piotrka i udaliśmy się do pobliskich Bartoszy, niemal utykając w ebanym korku. Jakoś udało się ominąć tego armageddon i w końcu trafiamy do pożądanej mieściny i całkiem, a przynajmniej z daleka, miłej miejscówki, z kempingiem, akłaparkiem itedepe.

Ludzie najukochańsi, nie wszystko złoto, co się świeci z góry. Olaboga!

Ale byśmy się wje*ali, wiecie co?

Tuż przed bramą wjazdową, paszczą lwa, wrotami piekielnymi Niewe dostrzegł napis:

ZABRANIA SIĘ WNOSZENIA NA TEREN NAPOJÓW ALKOHOLOWYCH.

I co na take okoliczność zrobił Niewe?
Wrzasnąwszy przerażone Aaaaaaaaaaaaaaa, urwaaaaaaa!!!!, wrzucił wsteczny i

UCIEKŁ, URRRRRWA STAMTĄĄĄĄĄĄĄDDDD!!!

Przecież byśmy tam zginęli śmiercią haniebną i nadaremną!
Dobrze, że Niewe wykazał się refleksem, bo ja nie wiem, co to by było. Mnie na ten przykład sutki stanęły przerażonego dęba okoniem z oczami w słup.

Piotrek z Gerappy dostał na to niepowstrzymanego ataku śmiechu.

Jeszcze cali spoceni z tych nerwów, zbulwersowani, że jeszcze gdzieś na świecie są takie haniebne miejsca, pojechaliśmy w końcu pod adres właściwy.

Zaplanowana przez Niewe miejscówka okazała się zacna, ale na dłuższy pobyt, większą ekipą, taką, by ktoś mógł tam zostać i pilnować dobytku. Krótka narada dała wniosek, że wracamy do Euku, wbijemy na odprawę uczestników Gwiazdy, posiedzim przy ognisku i standardowo – SCHLAMY SIĘ, jak przystało na sportowców. A potem się zobaczy.

A nocleg znaleźliśmy w pustej bursie szkolnej.

Która świeciła pustkami – a co, wydam te leniwe, choć wielce sympatyczne kobitki z recepcji bursy! Wyobraźcie sobie, że babeczki z DIFOLTA mówiły wszystkim pytającym o miejsca, że tych brak. Ale Niewe chyba się wystraszyły, może postraszył je na przykład groźbą ODMOWY czegoś i dla nas miejsce się znalazło. Zapakowaliśmy rowery, po czym poczuliśmy, że kuźwa musimy szybko udać się na jakiekolwiek, byle zimne i szybkie piwo z, za przeproszeniem, kija. Przy okazji wtrząchnęliśmy kartacze.

Następnie w sklepie z małym płazem w logo, spieniężyliśmy walutę i zamieniliśmy ją na całe mnóstwo piw, którymi zamierzaliśmy doprowadzić się do stanu nieważkości. Się oraz Gerappowców.

Którzy bynajmniej już tego nie potrzebowali. Bo gdyśmy dotarli do kempingu mazovianego, wysłuchali odprawy, zdali sobie sprawę, że jest fajne ognisko, a my całkiem niefajnie nie kupiliśmy kiełby, zostali zachęceni do zadania pytań odnośnie Gwiazdy („Czarek, masz może pożyczyć dwie kiełbaski?”) zsynchronizowaliśmy swe gie-pe-er-esy z Gerappami, wstępnie nastukanymi jak Kopernik w piątkowy wieczór przed wyjściem w miacho, a tuż po igraszkach z sekstansem.
Plan został wypełniony w procentach stu. Zniszczyliśmy się i degrengolada nastąpiła, jakeśmy chcieli.
A ponieważ w całem tem układzie pijackiem to ja noszę spodnie, na mnie spadła odpowiedzialność za wezwanie drajwera. Nie wiem, jakim cudem wyguglałam w swoim taczfonie numer na taksówencję eucką, nie bardzo też jestem w stanie określić, dzięki czemu babeczka w dyspozytorni zrozumiała, gdzie ma tę taksę zapewnić, ale wszystko się udało.

I jak te nawalone nastolaty, tyle że bez poczucia winy, wrócilim, STARAJĄC SIĘ NIE ROBIĆ HAŁASU, do szkolnej bursy.
Nierobienie hałasu nie udało się w ogóle.
Amen.
Powinno się zacząć mnie leczyć;).

Foty będą jak dostanę się tylko do netu dozowanego ze SZLAUFA, nie z wiadra:)

Dane wyjazdu:
109.80 km 90.00 km teren
05:14 h 20.98 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:1094 m
Kalorie: 2796 kcal

Mazovia w Supraślu, czyli jak fotografia przegrała z komarami;)

Niedziela, 31 lipca 2011 · dodano: 04.08.2011 | Komentarze 46

Zamieszczam wpis W KOŃCU, bo taki jeden każdego dnia się upomina;)

Uhhhh, ależ mnie korci napisać wszystko w wielkim skrócie! Że przyjechaliśmy, że rozgrzewka z mtbxc (niech ma, że o nim wspomniałam), start, parę podjazdów, brak bufetów, meta, trzecie miejsce, powrót.

Ale zaraz zlezą się ci, których pominęłam i zaczną upominać się o zaistnienie, a ten, który każdego dnia zakłada mi mendę o wpis o Supraślu przyjdzie i przyczepi się, że takie małe to info o rozgrzewce z mtbxc;)

No i nie byłabym sobą, gdybym pominęła taką okazję do gloryfikowania swojego grafomaństwa;).

Tym razem na maraton jadę z Gorem. Z mojego teamu do Supraśla pojechał tylko Kacper, którego nie miałam jeszcze okazji poznać. Michała niet, Faścika niet, o Prezesie Sportowym Dyrektorze nawet nie wspominam! A niech mi powie najdrobniejszą złośliwość, jak jeszcze kiedyś znowu zdarzy mi się pojechać Mega! A niech mi wspomni o punktach dla drużyny!

NA RZESZOTO PRZEROBIĘ!!

Także o. Goro w sobotę wieczorem jeszcze testował moje chęci na napierniczanie tych dwustu kilometrów drogi, ale jakem Maxowiec, a nawet Maxista lub też Miss Max nie mogę nie pojechać. Zignorowałam zatem jego podburzający moje pozytywnie bojowe nastroje startowe sms o tym, że ponoć ma padać. Po Szydłowcu NIC mnie nie zniechęci do startu. Chyba, że drugi Szydłowiec, tyle że trzy razy większy.

I takoż stawił się po mnie Goro o poranku. Pogoda wyklarowała się przed samym Białymstokiem i zapowiadało się, że będzie lampa. Miła odmiana, zresztą kurwa nareszcie. Zaparkowaliśmy, przebieranko, rozglądanko za znajomymi i dobra, rozgrzejmy giry.

Uwaga, uwaga, teraz będzie – według takiego jednego – najistotniejsza część tego wpisu.

No bo se obczajamy z Gorem, w którą stronę ten peletonik nasz radosny se pojedzie, widzimy asfaltowy podjazd, zatem ruszamy w tęże stronę. I WTEM! Z naprzeciwka, profesjonalnie i fachowo nakoorvia na nas mtbxc. Który już z daleka szczerzy fejsa na nasz widok. My z daleka mu machnęliśmy, mając nadzieję, że się nie zatrzyma, że nie będzie chciał dotrzymać nam towarzystwa, że DA NAM KURNA SPOKÓJ:D, ale nieeeeeeeeeeeeeee.

Przyłączył się. Yayebie!

No i dzień spierniczony.

Sam tego Paweł chciałeś:D Sam o ten wpis mnie molestowałeś!:D

A już serio, to pozwoliliśmy mu wskoczyć nam na koło. Niech ma, niech się chłopak cieszy, niech się odszczekuje swoim oprawcom. Pokręciliśmy razem coś, co niektórzy nazwaliby tempówką, jeszcze inni poranną tempówką. Po drodze minęliśmy Agę Zych i chyba theli’ego, ale pewności nie mam. No dobra, nasza święta trójca pojechała daleko hen, potem z tego hen daleka trzeba było wrócić, i jak już prawie byliśmy w miasteczku Mazovii, mtbxc rzekł nam, że jeszcze poćwiczy zjazdy lub też podjazdy (czyli nie dał rady rozgrzewać się z nami) i nas opuścił (czytaj: odpadł:D). A my z Gorem pojechaliśmy tym asfaltem daley przed się. Tym razem z naprzeciwka profesjonalnie i fachowo nakoorviał Zetinho, czyli ten, który według Niewe zajumał komuś rękawiczki, bo te nie pasują temu Zetinhu do żadnego stroju.
I tenże Zetinho nie zatrzymał się, nie zawrócił, pojechał swoje, jak ten pijak. I złodziej. No bo wiadomo, że każdy Zetinho to wiadomo, że co!

A potem trza już było pakować się do sektorów. Goro z czwartego, ja i Zeti z trzeciego, w którym ustawiliśmy się jak te cipy na końcu. Ale jak już mówiłam – tego dnia miałam na wszystko serdecznie wyjebane. Cieszyłam się z tego, że pewnie będzie fajna trasa, że słońce pokazało wreszcie cyce, a nie po raz kolejny swój lipcopadowy rów i ciśnienia żadnego nie posiadałam.

Się Che schowała w peletoniku © CheEvara


No i teraz przejdę do skrótów. Po pierwsze primo – na starcie popełniłam największy z możliwych błędów – wypstrykałam się. Pocisnęłam mocno za mocno i potem wszystko jechałam na bezdechu. Tak mnie ta chęć jazdy w pociągu (a niechby nawet i w jego ostatnim wagoniku, ale jednak!) wyjarała. DRAMAT kondycyjny.

Po drugie primo – trasa zajebista! Interwał gonił interwał i albo wrzucało się mielonkę albo nakoorwiało zjazd dla Szatana. Po kolejne primo, ewidentnie orgi rehabilitowali się za chujnię w Szydłowcu, bo oznaczenia wręcz robiły zawodnikom laskę z połykiem. Już nie mówię o tym, że zgadzały się kilometraże, czy że trasę mógł zgubić jedynie ślepy kolarz. Co i rusz wisiały ostrzeżenia a to o pieńkach na trasie, a to o ostrym zjeździe (tu akurat przesadzili, bo dramatu nie było), ale mnie najbardziej rozbroiła kartka z trzema wykrzyknikami, a pod nią inna, rozwijająca tęże myśl:
ROBOTA BOBRA:)

Piękne.

Tak samo spodobała mi się koncepcja wczesnego rozjazdu Mega z Giga – już na dwudziestym piątym kilometrze. Dla mnie, jak teraz startuję z trzeciego sektora, czyli z tymi koksami szybkimi to zbawienie, bo po dwudziestym piątym kaemie mogę wreszcie pojechać w tempie rozsądnym, jak przystało na Giga i rozkładać siły, a nie napierniczać na CZYSTA procent mocy.

Jedyne, w czym się nie popisali to bufety. TRZY bufety na 90 km? TRZY bufety w taką lampę? Mnie już na wjeździe na drugą pętlę wysechł dwulitrowy bukłak i musiałam porwać z drugiego bufetu dwa Powerade'y. Które kitrałam potem w kieszonkach koszulki. A jak się kitra butelcyny w wąskie kieszonki, podczas jazdy i to jeszcze z przeszkadzającym plecakiem możecie tylko się domyślać.

No i co.
Trasa mnie zmasakrowała, a ostatnie 20 kilometrów to już była rzeźnia. Która miała pewnie pozamiatać wszystkimi forumowymi maruderami, dla których Giga jest za krótkie/za łatwe/niegigowe/itepe.

Musiałam mocno dociskać, bo udało mi się dogonić chłopaka w stroju Golonkowego MTB Venture, który duuuuuuużo wcześniej mnie objechał. Dogoniłam, wydyszałam, że SZAKUNEC i jęliśmy się objeżdżać zamiennie na ostatnich podjazdach. Pod górkę wyprzedzałam ja, z górki cierpliwość tracił on. W końcu jednak udało mi się zostawić go w tyle, tym bardziej, że wkurwił mnie informacją o tym, z którego sektora startował.

Z JEDENASTEGO, kuźwa mać.

Tym większe moje zadowolenie, że na metę przyjechałam przed nim.

Ołjeeeeeeee:) © CheEvara



Litościwie (dla siebie) pominę, gdzie i kiedy objechała mnie Olga. Wolałabym też nie dowiedzieć się, gdzie mignęła mnie Aga Zych, która na pierwszych kilometrach złapała gumę, co żem zarejestrowała, przejeżdżając obok. JAK ona to zrobiła, że uporała się z awarią, potem mnie wyprzedziła i przy tym wszystkim wsadziła mi (ZA PRZEPROSZENIEM) prawie pół godziny???? NIE CHCĘ CHYBA TEGO WIEDZIEĆ.

Kurwa.

Już na mecie odpaliłam taczfona, żeby obadać wyniki. TRZECIA, do kierwy biedy – wymamrotałam pod nosem. Zła byłam. Naprawdę zła.

Poczekałam na mecie na Gora, któremu Niewe nakazał mi ZA PRZEPROSZENIEM włożyć pół godziny jak należy (udało się;)),

Goro macha, bo drę do niego japę © CheEvara


potem przystąpiłam do dekoracji:

Tu mnie Zetinho pyta, gdzie Specu mój;) © CheEvara



Tu Zamana palnął niezłą gafę, bo podszedł do dziewczyny, która weszła na jedyneczkę zamiast Agi Zych i w ogóle nie zorientował się, że mówi do kogoś innego. Nie zakumał też ironii, gdym jednemu z włodarzy powiedziała, że niezłe GÓRY tu mają. No cóż:D

Gratulejszeny podiumowe © CheEvara


pogadałam z Zetinho i jego kumplem:
Zetinho ponoć z siebie niezadowolony © CheEvara



po czym dołączyłam do Gora, skubnąwszy jeszcze ciasto:

Prowizoryczny popas;) © CheEvara


i poszliśmy wykąpać się w zalewo-jeziorze. A potem srrrrrru CZEBA było wracać.

A czemu tytuł dałam taki? Bo dla Gigowców albo nie wystarczyło kliszy, albo gofery-fotografery wymiękły przed inwazją komarów. Ja nie uświadczyłam na trasie ani jednego fotopstryka.
Trochę im się nie dziwię. Bo te dziwki żarły niemiłosiernie. Najbardziej przeyebane mieli ci, którzy obstawiali trasę. Jeden z nich nie dość, że wymachując rękami cały czas podskakiwał, to jeszcze na głowie miał reklamówkę z podłużnym rozcięciem po linii nosa.

Aż się splułam, parsknąwszy ze śmiechu, gdy żem to zobaczyła:)

Inna sprawa, że naprawdę mu współczułam. Bo każdy podjazd był masakrą. Jak nie mieliło się nogami z odpowiednią prędkością, natentychmiast obsiadły człowieka te latające kurwy. Gdyby Hitchcock żył, na pewno nakręciłby o nich horror.


Aaaaaaaaaa! I poznałam wreszcie OSOBIŚCIE theli'ego. Trochę się z niego nawyzłośliwialiśmy z Gorem, że pojechał dystans dla dziewczyn, jak to mówi taki jeden (a sam jeździ Fita:D).

Czas teraz włożyć co nieco im obu w jakimś rajdzie na orientację:D



Aaaaaa, wpis ów obejmuje też rozgrzewkę. A czas maratonowy dla 95 km to 4:34.
No.

Dane wyjazdu:
68.77 km 63.00 km teren
04:16 h 16.12 km/h:
Maks. pr.:57.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:636 m
Kalorie: 2305 kcal

Nawet nie wiem, czy to była jeszcze masakra, czy już coś gorszego, czyli Mazovia w Szydłowcu

Niedziela, 10 lipca 2011 · dodano: 11.07.2011 | Komentarze 73

Ożesz qrwa! Trochę mam dylemat, ile PRZEJECHANYCH kilometrów mam wpisać, bo to dość dyskusyjna kwestia. Jestem maratonowym świeżakiem, ale szybko doczekałam mojego pierwszego wyścigu CHODZONEGO.

Naprawdę. Już na dwunastym kilometrze przyszło mi do głowy, że przypnę do drzewa rower, mua zaś sobie samej do nogi przyczepię czip startowy i bez balastu ogarnę ten rajd. Z buta, w sensie..

No bo jak jeszcze do dziesiątego kaema było nawet śmiesznie, całe to czołganie roweru, schodzenie z niego i wchodzenie, tak potem nie wiedziałam już, jak przeklinać, żeby nie powtarzać się.

Mając w pamięci słowa Cezarego ze strony wewewe Mazovii, ŁO TE ŁO słowa „Bardzo ładny start po asfaltowych, szerokich drogach, po czterech kilometrach doprowadza nas do 6-kilometrowej mokrej sekcji kałuż, które są zarośnięte trawą. Sekcja ta ma jednak twarde podłoże.”, liczyłam na to, że gówno skończy się, niech i po dwunastu kaemach. Ale się skończy.

I owszem.
GÓWNO ZAROŚNIĘTE TRAWĄ skończyło się i przeszło w gówno odkryte, nie porośnięte niczem.

Były ZATEM koleiny wypełnione mazią, niekiedy jebiącą tak, że suty strajkowały. W tę maź, co ubożej obdarzone wzrostem jednostki wpadały po pas, ciągnąc w to szambo rower. Po kierę.

Były też nie koleiny, ale zalane całe odcinki. Tam też wpadało się po pas. I po kierę.

I zaprawdę – były tylko trzy przejezdne sekcje – dwa razy asfalt i jakiś zgórkowaty odcinek po trawie, gdzie przepraszałam Pana Jedynego za to, że wypiłam w swym życiu tak mało i że tak niewiele zła jeszcze zdążyłam wyrządzić – licznik pokazywał mi ponad 5 dych na godzinę, a klamkami hamulców pozbawionych już klocków mogłam se tylko palce poprzycinać, bo efektu pożądanego nie było. Czyli, jak to mówi Kazik, mogłam se już ch*jem gruchy obijać.

Zjazd ów i jeszcze jednen był techniczny wykurwiście, po kamieniach, po strumyku, po korzeniach i JA NIE WIEM, jakim cudem nie wyjebałam tam orła. Ani żadnego innego ptaka.



Jasne, będę się z tego maratonu nabijać długo, będę go też pamiętać długo, ale i wkurwiona będę długo. Bo orgom ewidentnie NIE CHCIAŁO się wytyczyć alternatywy. A te jebane kałuże po dupę nie zrobiły się na skutek jednego deszczu. Który zresztą lunął z nieba, chwilę po tym, jak z Arkiem, moim Panem Dyrektorem Sportowym wjechaliśmy do Szydłowca.

Z tego se lunęło, pół godziny przed maratonem - fot. Aleksandra Sobczak © CheEvara


No i start wyglądał tak:
Nawet nie ujechałam kilometra od startu, a w butach już Mekong:D © CheEvara


Te błota powstały przez ponad tydzień, od momentu, kiedy trasę wytyczono. W ciągu tego tygodnia mieliśmy w całej niemal Polsce LIPCOPAD i lało jak sam skurwysyn. Można było w piątek pojechać i zrobić objazdy. Zwłaszcza że istniały ku temu terenowe możliwości.

Ale żeby wytyczyć trasę drugi raz, trzeba ponownie zabulić miejscowym za ruszenie tyłka.

A nie o to w imprezie komercyjnej chodzi.

Dobre warunki do jazdy to było o to:
Gdyby trasa wyglądała CHOCIAŻ TAK;) © CheEvara


W porównaniu z tym, co pstryknął Niewe:
Nietrudno się domyślić, że to trasa maratonu rowerowego, nie?;) © CheEvara


(zdjęcie za zgodą Niewe podkradam;))

i w porównaniu z tym, co zapodała Anka Witkowska:
Ja nie wiem, jaki kolor powinien dostać tenże szlak;) © CheEvara


Trudno zatem nie ujebać się o tak:

Stanowczo to jest PRZED wyjebką po uszy w błoto;) © CheEvara


No ale trza się spieszyć, jak czekają, nie?
Ja tam się tarzam w spa, a Arek cierpliwie na mnie czeka:) © CheEvara


Tu już nie mam licznika, z kiery dynda mi urwany kabelek.
Nie wiem, ale rżę tu już chyba z bezsilności © CheEvara



Kolejny fakap – przyjeżdżam przed startem do biura zawodów, żeby dowiedzieć się, ile w końcu ma Giga i widzę, że limit wjazdu na tę pętlę kończy się o 14:15. Czyli jak w płaskiej Rawie, łatwym Legionowie... Już przed startem NIE WIEDZĄC, Z JAKIM TERENEM przyjdzie się mierzyć, miałam wątpliwości, czy zdążę. Bo podjazdy, podjazdy, podjazdy.
Na dwudziestym kilometrze – po półtorej godziny od startu – już wiedziałam, że ni chuja na rozjazd się nie załapię.
Najpewniej ustalili ten limit na pałę. „NAPISZ COKOLWIEK” - pewnie padło polecenie i efektem tej decyzji wielce organizacyjnej było moje ukończenie zaledwie dystansu Mega oraz wycofanie się Olgi, która gdzieś na dziesiątym kilometrze dogoniła mnie nie tyle na podjeździe, co na podejściu. (Z BUTA, OCZYWIŚCIE W BŁOCIE), a potem spotkałam ją tam, gdzie teoretycznie i POTENCJALNIE byłby rozjazd Mega/Giga, kłócącą się z kolesiami, którzy oznajmiali, że Giga już niet. Usiłowała nawet dzwonić do Zamany, po trzecim usłyszeniu w słuchawce efektu czarnej dziury (zero zasięgu, profeska, kuźwa!), zaklęła, że PIERDOLI TĘ MAZOVIĘ i na metę wbiła olawszy dalsze ściganie. Olawszy zresztą też mętę z matą. Bo zjawiła się obok, nie odpikując czipa.


JAK MOŻNA KURWA ustalić taki tajming przy takim terenie??
Pojechałabym to Giga, bo i tak uwaliłam się jak salceson w piachu, więc co za różnica? Byłabym o całe dwie godziny później na mecie. I chuj. Ale byłyby uczciwe punkty i podium. Podium i tak było, ale jakoś szczególnie szczęścia mi nie dało. Nie przyjechałam tych ponad stu kilometrów z Wawy po to, żeby ścigać się na Mega (o ile w ogóle można tę wczorajszą porachę nazwać wyścigiem).

Poza tym mam zajebistą radość najpierw z uciekania, a potem z gonienia Olgi, bo to ją uważam za swoją rywalkę. A nie Majkę Busmę, która jest zapierdalaczem sprinterem. No a na pewno moją rywalką nie jest Ola Dawidowicz, która stanęła na pierwszym miejscu kobiet open i pierwszym w K2.

- Na trening sobie przyjechałaś, co? - zapytałam z miejsca trzeciego, zadzierając łeb do góry.

Wytłumaczy mi ktoś, co zawodowcy robią na amatorskim wyścigu? Chodzi o podpompowanie swojego ego, czy o co?

Enyłej.

Wbiłam na metę, zła, uyebana i ponownie zła.

Miałam chyba podskoczyć © CheEvara



Czy ktoś tu w ogóle na mnię czeka? © CheEvara


Dobił do mnie Arek, który pojechał Fita, a w ogóle na starcie pomylił sektory i przycupnęliśmy, co by poobserwować następnych wjeżdżających. Nawet nie poszłam od razu po piwo, tylko zdjęłam buty, w których zebrało się trzy kilo błota – zbędna masa, którą Faścik zdjął ze Speca, znalazła się w obwodzie moich stóp. Skarpetki wyjebałam do kosza. One nawet po wygotowaniu nie rokowały, że wrócą choćby do szarości.

Na chwilę podbił mtbxc, ale zawinął się szybko, bo ciął gdzieś w Polskę na urlop.


40 MINUT – proszę odnotować – CZTERDZIEŚCI MINUT po mnie wjechał na metę Niewe, który też strasznie ubolewał, że mu zamknęli Giga:D Wymieniliśmy się IDENTYCZNYM komentarzem odnośnie trasy, który brzmiał „No kurwa” i polazłam po piwo. Koleś za barem jak zwykle NIEOGARNIĘTY orzekł mi, że z kija już nie ma, po czym wyjął mi spod lady dwie ciepłe Łomże. - Weź, bo cię jebnę – wysyczałam tylko – DAJ MI ZIMNE, NIE WIEM, SKĄD.
I dał. Za całe OSIEM pieprzonych złotych za puszkę.
Ale choć zimne.

Nie wiem, czy to prawda, że nie było pryszniców, nie korzystałam, bo – aby odróżnić się od czyściutkich Oli Dawidowicz i Majki Busmy – na pudło wlazłam DOKŁADNIE TAK ujebana, jaka wróciłam z trasy.

Podium baj Niewe
No trudno, żeby nie Ola Dawidowicz miała stać gdzie indziej © CheEvara


Podium baj Niewe egejn:
Ponieważ nie miałam bidonu, piwo też mi się skończyło, podniosłam łapę;) © CheEvara


Ale jeśli nie było pryszniców, a do wykorzystania było jedynie jezioro, w którym był ZAKAZ KĄPIELI ZE WZGLĘDU NA SKAŻONĄ WODĘ, to ja naprawdę serdecznie kurwa orgom gratuluję.

Poleźliśmy z Niewe pod wóz strażacki opłukać rowery z szitu:
Profesjonalna myjka krwa rowerowa © CheEvara

(- foto baj Niewe znów egejn)

i zebraliśmy tyłki do chat.

Nie na to nastawiałam się, jadąc do Szydło. Cały poprzedzający ten start tydzień tłukłam podjazdy, bo ryj mi się cieszył na górski maraton. A tu podjazdów było może cztery, z czego dwa to błotne podejścia.

Nie ujechałam się w ogóle, a zakwasy, które dziś mam, ewidentnie są po-podbiegowe & po-ciągnięciowe rower po błocie.

Speca może i wypucowałam, ale z zewnątrz, teraz trza go rozkręcić, wybrunoxować łożyska, o serwisie widelca NAWET NIE CHCĘ MYŚLEĆ. A i klocki w hamulach nie istnieją.

Szczerze mówiąc, średnio bawi mnie rozpierdalanie sprzętu przez kogoś, komu nie chciało się wyznaczyć po ludzku trasy. Wiem, że Cezary jechał Mega i mam nadzieję, że sam na siebie kurwił, jako i wszyscy uczestnicy na niego kurwili.
MTB? Mołntajn bajking?? Ani mołntajn, ani bajking.


Będę miała foty, wrzucę foty.


Dzięki glebie numer jeden rozorałam sobie kolano, które w czwartek rozpirzyłam wjeżdżając w innego rowerzystę.
Dzięki glebie numer dwa zalałam błotem wszystko, co miałam w plecaku, bo utonęłam w tym błocie po szyję (to akurat było nawet krotochwilne).
Dzięki glebie numer trzy urwałam kabelek licznika.

No i ło.

Dane wyjazdu:
58.88 km 56.34 km teren
02:18 h 25.60 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:191 ( 99%)
HR avg:171 ( 89%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1894 kcal

No i dupa, czyli Szczytno bez szczytowania, czyli Mazovia na Mazoorach

Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 06.07.2011 | Komentarze 11

Dziwnie tak produkuje się wpis niemal dwa tygodnie po starcie, bez emocji już, nawet bez zbędnej przejmacji, trochę zwisa mi to już kalafiorem. Takim lekko pobrązowiałym na łebku.

Ale co ja mogę.

Jak rano się czułam ujowo i wychodziłam zielona z domu, dokładnie tak pojechałam ten maraton. Ujowo. Na na wpół podłączoną wtyczkę. Na którą – nie daj Jah – ktoś nadepnąłby i by mnie z energii wypięło na sto procent. Taki se maraton pod znakiem dwudziestego stopnia zasilania.

Już Pani Mama rano patrzywszy na moje parchate samopoczucie, zmilczała mój upór („Mamo, mam MAXA, muszę wystartować”:D) i jedyne, co zechciała uczynić, to narysować na swoim czole kółko, okraszając to spojrzeniem politowania. Udałam, że interpretuję to jako życzenie powodzenia i kontynuowałam robienie dobrej miny do gry, w której już przy pierwszym rzucie kośćmi przegrywa się kamienicę.

Mistrzowsko aktorsko wypadłam zaś wtedy, gdy pod dom mój zajechał Arek Pan Dyrektor Sportowy i Tomek, który WRESZCIE DAŁ SIĘ NAMÓWIĆ NA START. Żaden nie zauważył, że pod włosami mam rewolucję październikową, a wnętrzności tańczą kankana.

Psychosomatyka to jednak straszna kurwa jest.

Przyjechalim na miejsce, niemal na styk, na tyle, żeby przypiąć TRYTYTKAMI to, co należy nimi przymocować do rowerów, znalazł nas Faścik, z którym dokonaliśmy symbolicznej rozgrzewki i wleźliśmy w sektory. W mojem wirtualnego żółwika przedstartowego przybiłam z consem i na hasło STAAAAART zupełnie bez przekonania depnęłam w pedały.

Bez przekonania i bez pary, bo psychosomatyka kim jest – wiadomo.

Pierwszy paw KRÓLOWEJ poleciał na rozjeździe Fit/Mega. Skryłam się za sosienką nadobną i porozmawiałam sobie z przebiegającymi mrówkami maści czerwonej. Ustaliwszy z nimi terminy składania PITów 11, co dla mnie zawsze jest MRÓWCZĄ robotą, opuściłam chaszcze i na myśl o wciągnięciu żela puściłam kolejnego pawia, tym razem tylko w myślach.
Nie wiem, jakie miałam kolory na ryju, czy poranna zieleń uległa wzmocnieniu, czy dostała panton, czy może podcień – nieważne. Czułam się blada jak śmierć na urlopie.

Ponieważ wciągnąć żela chęci nie miałam, wypstrykałam się z pokładów energii i na CZYDZIESTYM CZECIM kilometrze przyszło mi do łba pierdolnięcie rowerem daleko hen i wyjazd na zajazd.

A tu zamiast tego czekał mnie PODJAZD.

Niby się szczerzę, a zaraz się porzygam:D © CheEvara
– fota by Pijący_mleko

Zaraz za nim poszedł paw numero dos.

A po pawiu z numerem tres, dogoniła mnie Olga i okrzykiem...

SIADAJTA WSZYSCY, BO JAK NIE SIEDNIETA, TO PADNIETA!!!
... i okrzykiem...

SIEDZITA? NIE? TO SIADAJTA, MÓWIE!

... i z okrzykiem:
„WSIADAJ NA KOŁO!” pociągnęła mnie przez niezły kawałek.

Wiecie co? Nie dość, że chujowo czułam się fizycznie, to jeszcze poczułam się do dupy psychicznie. Mało kto potrafi sprawić, że odczuwam zakłopotanie, robi mi się głupio, zaczynam uważać się za ostatniego gniota.
A Oldze się udało.

Bo ja tu sobie podśmiechujki z niej robię, siekam jakieś uwagi o bidonach, o czym Olga wie, a to, że wie, ja wiem od niej – a potem dostaję od niej na trasie hol. I kto w tej konkurencji jest nacią od buraka?

Mua.

Nie dość, że niszczy mnie psychicznie tym, że mnie dogania, to jeszcze przypierniczyła mi w inną mańkie.

CHOLERA.

Na bufecie Olgę zgubiłam, a raczej jęłam śledzić wzrokiem, jak zapierdala daleko przede mną i wszystkich wyprzedza i udałam się pod młode dęby po raz trzeci.

Paw w takich okolicznościach flory i być może fauny? Epic! © CheEvara


Po czym uznałam, że jestem w połowie dystansu Giga i że na samych oparach nie zajadę, wciągnęłam carbo, i aż przewróciłam oczami z wrażenia, bo dostałam tym żelem po kichach jak z reaktora jądrowego. Jakby ktoś mi po raz kolejny wyjął bateryjkę. A raczej wyrwał ją ze stykami. W akcie desperacji uwiesiłam się na kole jakiegoś bajkera i wpatrując się tępo w jego bieżnik, dociągnęłam na mety... na dystansie Mega.

Zamiast łeb wznieść, to ja się na kole wiozłam. Na kole megowca:/ © CheEvara



Z takim zdziwieniem to ja nigdzie nigdy nie wjeżdżałam, a już na pewno nigdy na metę. Jak to? Rozjazd Mega/Giga zrobili w miejscu startu? Pojebało ich? - myślałam sobie bardzo inteligentnie. A jak mnie mata na mecie odpikała, przyznałam sobie plakietkę największego tłumoka tego maratonu.

Bo dotarło do mnie. Że jestem największym tłumokiem tego maratonu.

Nie mam dla siebie usprawiedliwienia. Mogłam wznieść ten łeb znad kiery. Pewnie pomogłoby mi, gdyby jakaś dobra morda darła się – ja zawsze na rozjazdach – Mega w prawo, Giga - prosto! A tu - jak nigdy - panowała zgroza nagłych cisz. I ciul.

Zdołowana znalazłam się z Faścikiem, Tomkiem, consem, i jęłam udawać, że ten nieudany start mnie obsysa, dynda i wilgotnym mi jest wielce on. Jednak bez fikołków i podskoków, kontrolnie wręcz tylko polazłam pod tablicę z wynikami i w sumie odetchnęłam z ulgą, jakem zobaczyła, że w kategorii swej jestem trzecia. Radości w tej konstatacji nie było.

Głodna byłam wykurwiście, ale uznałam, że makaron z olejem nie przysłuży mi się nijak ani tym, ani żadnym innym razem, wręcz zachciało mi się na samą myśl o nim puścić kolejnego womita, a takich wyczynów wolałam nie dokonywać wdrapując się na pudełeczko dla CZECIEGO MIEJSCA.


Mina kwaśna, bo podium miało być na innym dystansie © CheEvara




Na miejsce drugie – kilkanaście sekund przede mną – przyjechała Ania Klimczuk i pewnie gdybym ścigała się na tym dystansie z premedytacją, walczyłybyśmy na finiszu. Pierwsze miejsce zajęła oczywiście Maja Busma, która na metę wjechała siedem minut przede mua.


Niby trzecia, a pierwsza, no ale Mai się nie odmawia;) © CheEvara




Chwila dla fotorepo:D © CheEvara




No nic.

Na dystansie Giga pierwsza była Olga, druga Aga Zych, trzecia Elka Molenda, która przed własną dekoracją dziękowała mi, że pojechałam ten krótszy dystans. „Inaczej byłabym poza pudłem!” - zachichotał ten sympatyczny rudzielec. No cieszę się, że mogłam komuś sprawić radość w ten sposób;).

Choć na pewno nie cieszył się z tego Arek, Pan Sportowy Dyrektor, bo ciął Giga w imię drużyny i dlatego, że ja go jeżdżę, a jak sam zeznaje, nienawidzi tego dystansu. Gdy mnie zobaczył już z pucharkiem za trzecie miejsce w Mega, „wezwał do raportu”. Z minom srogom.


Po dekoracji GigaLasek podtuptałam do Olgi, podziękować jej za pomoc, wymieniłyśmy się wrażeniami i o. Wersal i pełna kultura.

Czy jest mi głupio? A pewnie.

Ale newerKURVAmajnd.


Potem na podium stanęłam raz jeszcze, za Arka Oleszkiewicza (M2 na Mega)

Drugie podium tego dnia, czyli nie taki ten zawodnik chory;) © CheEvara



Mówiłam, że mam fujarę? Mówiłam. © CheEvara


i tyle dobrego z tego Szczytna.

Razem z chłopakami z APSu zdecydowaliśmy, że zostajemy na tomboli, sponsorowanej przez Kross. Coś mi mówiło, że skoro Olga (w końcu z Krossa) pomagała mi na trasie, to jeszcze JAK NIC wygram i rower.

Tyle, że to COŚ miało całą górną paszczękę bezzębną i przez to mówiło niewyraźnie i tak naprawdę chodziło temu CUSIU o to, że wygram trzy batony Nutrendu.

WIENCY na tombolę nie zostaję. I nie chodzi mi o batony, ale o tę późniejszą bitwę o numery. Pozabijajta się. Po papier do dupy ludzie się tak za komuny nie ciskali jak po te numery.
A ciskali się po to, żeby być szybciej od reszty i żeby potem utknąć na wyjeździe w parkingu.


W sumie Faścik całkiem zacnie rzecz podsumował. Dla większości znajomych to Szczytno wypadło źle albo chujowo.

Jednakowoż uważam, że pod względem towarzyskim było bardzo zacnie.

Się przechadzamy z Faścikiem i z tragarzamy © CheEvara


Choć brakowało mi kilku Bajkstatowiczów. No.

Dane wyjazdu:
52.64 km 52.00 km teren
02:10 h 24.30 km/h:
Maks. pr.:55.50 km/h
Temperatura:14.0
HR max:191 ( 99%)
HR avg:170 ( 88%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1354 kcal

Na taki se treningowy maratonik pojechalim!

Sobota, 18 czerwca 2011 · dodano: 22.06.2011 | Komentarze 35

Hasło o niem rzucił mi Faścik przy okazji Mazovii w Rawie. Mówił, że woli moje towarzystwo od startu w gdańskiej Skandii i że może byśmy to przejechali. Potem o ten sam maratonik zapytał mnie dyr sportowy mój, no i ja już wiedziałam, że nie możemy nie pojechać.

A rozchodziło się o mławski maraton rowerowy o Złoty Pierścień Mławy.

Jak przystało na profesjonalistów, poleźliśmy w piątek w kimę dobrze po północy, w końcu mówią, że trzeba się wysypiać, jeśli chce się mieć wyniki:D

Michał nie wierzył mi, że dla dobra własnego barku śpię od tygodnia na podłodze (co oczywiście cały chuj pomaga) i walczył jak ten Andrzej Gołota, Gołota, Gołota. I tak walczył, że spałam po mojemu. Razem z baaaaarkiem, pozostawionym na brzeeeeegu.... Karimaaaaaaty, na na na na naaaaaa naaaa.
Czyli na podłodze.

Wstalim sobotnim świtem zjebaniusieńcy, jakbyśmy pili i mieszali. A przecie piątek stał pod znakiem ryja suchego jak kaszel gruźlika!

Byłam tak niewyspana, zakatarzona, zachrypiona, że odechciało mi się tego pieprzonego ścigania. Gdybyśmy nie byli umówieni z Arkiem, to NA PEWNO polazłabym dalej w kimę.

Ale Arek wziął i przyjechał.
Dróżkę do Mławy przebylim w nastrojach odwrotnie proporcjonalnych do pogody. Wiało i lało. A my wesolutcy. No dobra. W Warszawie było względnie ciepło, na tyle, że zabraliśmy krótkie spodenki, koszulki z krótkimi rękawami. Na rogatkach miasta okazało się, żeśmy ćwoki i tłuki.
Jakbyśmy w centrum tornada wpadli.

Na miejscu na parkingu stały może trzy samochody. Z powodu marnej pogody, oczywiście.
- Ciekawe, czy maraton dla dwunastu osób się odbędzie – zarechotał Arek

Co ma się nie odbyć, jak to przecie same tuzy emtebe przybyły. I się zaczęły rozpakowywać.

Nie ma to jak podźwignąć karbonowy rower;) © CheEvara


W tle Państwo zauważą samochód ekipy Rowerowego Olsztyna z Arturem Korcem za kierą, który emanował pewnością zwycięzcy. Też bym emanowała, gdybym była mistrzem Polski w jeździe na czas. Fenkju, gud bajks, czy tam gud najt.


Choć było zimno, a my – jak już nadmieniłam – pozostawiliśmy wszelkie ciepłe rzeczy w ciepłym domu, w ciepłej Warszawie, nastroje były bojowe. A to dlatego, że po drodze ustaliliśmy miejscówki, gdzie w Mławie przetapia się złoto, z którego wykonany jest Złoty Pierścień, o który bój miał się rozegrać, a który Faścik miał wygrać i z którego to złota ze Złotego (jak sama nazwa wskazuje) Pierścienia uzyskaną forsę bezczelnie przepijemy. Cele zatem były jasno określone. I to Michał pokazał o tu:

Faścik wie, że jedzie po pudło © CheEvara



W miarę upływu czasu, okraszonego stojącymi z zimna naszymi (a na pewno moimi) sut... yyyy... mieszkami włosowymi, zjechało się narodu rowerowego trochę, wyglądało zatem na to, że maraton się odbędzie i poleźliśmy do szybkiej rejestracji, a potem jęliśmy (a raczej chłopaki JĘLI) ściągać rowery. Zrobiliśmy rozgrzewkę, na mocy której przejechaliśmy kilka pierwszych kaemów trasy, podczas których napędy nasze (nienasmarowane, przypominam) dostały błota i piachu i przez to zaczęły potem wydobywać z siebie wręcz dźwięki echolokacyjne.

Przez całą trasę – uprzedzę fakty – wprawiające mnie we wkurwienie.

Wróciliśmy na miejsce i potem już szybko: przedstartowe pitu pitu, przybicie żółwika, przeliczenie, z jak wielką konkurencją ścigam się na tym treningu IIIIIIII POSZLIIIIIIIIIIII!

Wyrwali do przodu ci, którzy to umieją, czyli Faścik, który przez pierwszych kilka kmów trzymał się w czołówce.
Jak go zobaczyłam przed sobą, że tnie drugi, to poczułam się tycia, tycieńka!
Gdzie ja, kurwa, cienias, CIE-NIAS! do tego ścigania!


Arek odpadł mi już na drugim kilometrze, bo zgubił licznik i wrócił się po niego. No to musiałam radzić se sama.
Chyba było nieźle, bo wszyscy faceci, których wyprzedzałam, komentowali moje zapierdalanie:
- Noooo. Się jedzie po sprzęt grający, co?

Bo MINIWIEŻĘ AUDIO miała dostać dziewoja, kóra przybędzie pierwsza z dziewoj.

[Obadaliśmy ją z Arkiem przy okazji rejestracji i jakoś niespecjalnie chciałam się po nią ścigać. Boombox to max, co mogłoby z tej niby miniwieży być. No ale. Profity, to profity, trzeba zapierdalać!
No. ]

Jechało mi się jednakowoż masakrycznie źle. Bo: przeziębienie (kulminację jego miałam właśnie w weekend), rzegocący napęd, brak tchu. No szło mi jak Unii Polityki Realnej w wyborach.

Trasa oznakowana była zajebiście, wszędzie ustawieni ludzie, taśmy, strzałki. Pod względem atrakcyjności – fajowo. Kilka łagodnych góreczek, dwa strome podjazdy (z których jednen okazał się dla mnie podejściem, bo nie zmogłam), szybkie sekcje, może z dwieście metrów asfaltu, malutki odcineczek z piachem.
FANTASTIKO.

Na metę wjechałam z czasem 2:10:06, osiem minut po Michale, któren to wyzywał się od debili i matołów. A to dlatego: klik.

Chwilę po mnie przyjechał Arek i głodni, uwaleni, poleźliśmy po papu.

Proszę Państwa, makaronu była spora micha, było full sosu pomidorowego, było mięcho. Za 20 złotych wpisowego.
Jasne jest wszystko? Jasne.
I MOŻLIWE.

Zeżarliśmy stłoczeni z innymi kolarzami pod wiatką, gdzie wydawano amciu, bo lał dyszcz, po czym poszliśmy do samochodu, zostawić rowery, które wyglądały tak:

Rowery wróciły z trasy kapkę cięższe © CheEvara


a chłopaki po to, żeby się przebrać. Ja oczywiście odzieży zamiennej nie zabralam. PO CO, prawda? Przecież tak:
Łotabjutifollegs;) © CheEvara


jest nawet odrobinę ciekawiej.

Bo dla porównania Faścik:
Szybko zapiertyndalał, to i błoto nie miało kiedy się go uczepić;) © CheEvara


i był względnie mniej ufanzolony.
No.

Chłopaki zmienili imidż, obchędożyli temat bagażniko-rowerowy:

Zapakowalim rowery i poszlim czekać na dekorejszen © CheEvara


i przeparkowaliśmy furę bliżej miejsca startu maratonu.
Na dekorację trochę się naczekaliśmy.
Oczywiście OPEN wygrał Artur Korc, drugi był Radek Gołębiewski (dlaczego mnie to nie dziwi?).

Na pudle stanęły też najtwardsze zawodniczki:
No proszę, jaka sympatyczna konkurencja;) © CheEvara


Hmmmm, wzrostem chyba się nie różnimy;).

I przyszedł czas fakapów organizacyjnych. Bo OK. Była se dekoracja mojej kategorii wiekowej i potem jakieś dzieci, seniorzy, generalnie burdel.

Druga twarda zawodniczka na jedynce:
Lubię, jak org sie postara i wręczy IMIENNE dyplomy © CheEvara



Matko, ale ze mnie maszkara:D
Wzięłam puchar i przymierzyłam do giemby, czy piwo z niego też będzie się wylewało © CheEvara



Uhonorowano już chyba kurwa wszystkich, a o dekoracji babek OPEN cisza. Za to miniwieża trafiła w ręce... najszybszej Mławianki, Pauli Hinczewskiej, która przyjechała po mnie 33 minuty później. Zrazu usłyszałam zza siebie głosy chłopaków , z którymi walczyłam na trasie: „A to nie miało być dla Ciebie?” „Chyba ktoś tu cię wydymał”. Arek prawie złapał za wszarz babeczkę od orgów, która obok nas przemykała. A ta do nas, że taaaak, tak miało być.

Nie no. Sram na wieżę a la boombox renomowanej firmy Akai, Aiko, Hajfi-Wifi-Diwidi-Srititi. Sprzęt grający w domu mam.
Ale na zasady nie sram. A tu o to się rozchodzi. O PRYNCYPIA, MILI PAŃSTWO.


A biżu pojechało do Giżycka:
A to czołówka i za tym panem nad jedynką jechaliśmy całą drogę, żeby zayebać mu pierścień © CheEvara



Osikaliśmy dalszą część dekoracji i zwinęliśmy się do Wawy. Arek był niepocieszony, bo planował na stacji kupić baterie, żeby wracać przy muzie z nagrody (Hajfi-Wifi-Diwidi-Srititi). Michał był niepocieszony też, bo gdyby nie awaria jego sprzętu (a tak naprawdę nie awaria), byłby wyżej – a jak się okazało kilka dni później, gdy pojawiły się wyniki), miałby pudło, bo w swojej kategorii wiekowej był czwarty.

Ja zaś byłam z lekka wkurwiona.

Nie lubię być robiona w trąbiszona.


Na szczęście dalszy ciąg dnia wynagrodził mi sporo. Już w CheEvarowie z Michalem wystawiliśmy do umycia rowery, wyleźliśmy na ogród, na którym spożyliśmy większą część (chyba nawet większą połowę!:D) zrobionych zapasów Kasztelańskiego – Michal twierdzi, że nie wie, jakim cudem, spożył te pięć piw, bo zazwyczaj odpada po maks dwóch – mocno pobieżnie umyliśmy bicykle – ja Meridę Michała, Michał mojego Speca – i tak nam zleciało popołudnie, u schyłku którego dołączyli do nas, jadący na nazajutrzne Mistrzostwa Polski cross country, Naftokorowcy, czyli słynny już Pan Gąsienica, Maciek oraz Człowiek Historia, Andżej.

Ja pierdzielę, jak ja uwielbiam tych ludzi!
Kategoria >50 km, trening, zawody


Dane wyjazdu:
77.28 km 67.64 km teren
03:08 h 24.66 km/h:
Maks. pr.:57.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:188 ( 97%)
HR avg:167 ( 86%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1839 kcal

To nie był kurna mój dzień, czyli Mazovia w Rawie

Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 14.06.2011 | Komentarze 65

Ja to jednak jestem leszcz bagienny. Wystarczy, że się nie wyśpię i już mi nic nie idzie, ledwie trzymam się koła mojego dyrka sportowego, płuca wplątują mi się w szpryszki (z czerwonymi nyplami, a nawet nyplyma) i jeszcze przed rozjazdem fitowców mam chęć skosić najbliższe drzewo i wrócić na noszach na metę. A raczej w tym przypadku na start.

Pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie, bo sama to ciasto wymyśliłam:D Sama też uparcie chichrałam się z ekipą trójmiejską, zamiast profesjonalnie zamknąć ócz, paszcz i spać.

Na dodatek rano, zamiast zeżreć również profesjonalne śniadanie, nawtranżalałam się tego ciasta i całą moją formę szczelił uj i to trzy razy. Z półobrotu z podwójnym tulupem.

Totalna amatorka.

Gdybym Wam napisała, jak zachowuje się rano człowiek, który staje na podium obok Radka Rękawka, to byście obsmarkali się ze śmiechu. Maciek Zielonka, gwiazda Naftokoru, wyczołguje się ze śpiwora metodą wylęgu gąsienicowego, przechadza się po mieszkaniu odziany w tenże śpiwór, przy czym wygląda jak Buka, postrach Muminków oraz w tymże śpiworze robi przewrót w tył, czyli tak zwany FIKOŁEK. Zabrakło mi jeszcze wymyku i odmyku na drążku, ale myślę, że wszystko w swoim czasie. Ja rano – mimo ścisku żołądka, czyli klasycznego przedstartowego meganerwa – obśmiałam się jak głupek przy stoisku z serami w Ołszą. Nagrałam filmik, ale uznałam, że skompromituję Maćka dopiero wtedy, jak mi się narazi.

Obawiam się, że nigdy tego filmiku nie zobaczycie;).

Tak rodzą się gwiazdy Naftokoru. Przez wyklucie;) © CheEvara



Człowiek Buka © CheEvara



Do Rawy pojechaliśmy furami dwiema, ja z moim teamem, czyli Michałem i Krzyśkiem, Trójcity tym składem, którym przybyło z północy Polszy na warszawskie Bródno.

Zaparkowaliśmy we w Rawie i zabraliśmy się za ogarnianie rowerów. Przy tejże okazji napatoczyli się parkujący Paweł mtbxc i złośliwy Marcin vel Obcy17, który coś tam pod nosem mamrotał o moim dziecięcym rowerku, zapewne chcąc być śmiesznym. Dziecięcy, czy nie, podium było (jak słusznie zauważył Michał), a Ty, Obcy możesz mi co najwyżej piwo otwierać:P

No i o. Dojechali na miejsce Trójsitjanie, z Faścikiem pojechaliśmy ulżyć pęcherzom, potem zjechaliśmy się ze szcyganem i Zetinho i pomknęliśmy rozgrzać się. Przy tej okazji spotkaliśmy rozkulbaczających się Goro i Niewe, ten pierwszy publicznie obnażył swoje aktywa, drugi fachowo i profesjonalnie oporządził swój rower – jak to przed startem. Wszak nasmarować łańcuch w cztery sekundy potrafi tylko zawodowiec:D

Chłopaki dołączyli do Che-Zetinhowej rozgrzewki, nawet udali się na grupen siken, po czym próbowali mnie zgubić. Nie ma takich mocnych, Dziubaski. Dogoniłam.

Zjechalim w końcu do sektorów, Niewe do piątego, mua, Zetinho i Goro do czwartego, w którym już przebywał szcygan i greq, dołączył do nas mój Dyro, który publicznie zagroził, że jak będę gadać na trasie, to mi koła poprzebija;)

Chyba nie wiedział, że Faścik wywalił dętki i w środku chlupocze se Łaciate czy inne Łowickie.

Zostałam przykukana;) © CheEvara



No i w końcu ruszylim.

Na starcie to ja zawsze taka podkurwiona jestem;) © CheEvara



Goro nie przepuścił okazji do zaakcentowania własnej supremacji i wyprzedzając mnie JESZCZE SIĘ KURNA ZE MNĄ POŻEGNAŁ!:D Nie dałam rady wieźć się od samego początku na kole Arka, mojego Dyra, bo kurna na płaskim to mi nawet ślimak winniczek zwieje. Już mówiłam, żem leszcz bagienny. Na szczęście kawałek podholował mnie greq, który nawet na mnie czekał i który oznajmił mi, że załatwił mi masaż w punkcie reha na mecie, bo jest obeznany w temacie mojego nakurwiającego barku.

W końcu wskoczyliśmy w teren, gdzie mogłam zacząć robić swoje i dogonić Arka. I dogoniłabym, gdyby nie piękny, wręcz encyklopedyczny wyjebing nad kierownicą, gdy jakiś koleś przede mną postanowił nagle zahamować. Ścisnęłam heble tak, że mrugnęłam okiem i już leżałam przed rowerem, lądując oczywiście na czym?? NA NAKURWIAJĄCYM BARKU. Pozbierałam się, ujrzawszy wszystkie nieznane dotąd konstelacje gwiazd, wysyczałam z bólu i od nowa zaczęłam doganiać Prezesa. Gdym mu wreszcie wsiadła na plecy, świstnęło, gruchnęło i oto Niewiarowsko Olgo zmiotła moje ego, a przynajmniej stłoczyła je jak w imadle. Może nie jesteśmy swoimi fankami, a już na pewno nie idolkami, ale nie mogę nie przyznać, że dziewczyna zapierdala jak pocisk, nawet na tych posranych błotnych muldach, po których człowiek najszybciej by się może przeczołgał. A ona? Przepłynęła po tym. Technika się liczy, TECHNIKA. Kimże ja kurna jestem.


A teraz o tym, dlaczego twierdzę, że nie był to mój dzień. O ile normalnie jestem w stanie długo jechać szybko, tak w Rawie ni chooia. Nie wiem, jakim cudem utrzymywałam tempo Arka. Nie wiem, tajemnicą dla mnie jest, dlaczego nie padłam jak długa, bo przynajmniej sześć razy miałam ochotę stworzyć sobie okazję do najgłupszej, nieuzasadnionej wyjebki. Nie udawało mi się kompletnie nic. Tętno miałam jakieś z dupy, skaczące od sasa do lasa, co chwilę chciało mi się jeść, picie mi nie smakowało, no kurka wodna czułam się tak, jakbym miała pierwszorzędnego kaca. To raz. Dwa: trasa z gatunku płaszczaków niszczyła mi psychikę, doprawdy nie wiem, kto kręcił moimi giczołami, bo ja dziś nie przypominam sobie mojej woli walki.

Gdzieś na 50-tym kilometrze uciekłam Dyrkowi Arkowi, znaczy się on twierdzi, że uciekłam i dałam do pieca, moja wersja zaś jest taka, że on celowo zwolnił, żebym poczuła, że mam parę w nogach i że mam siłę na dokonanie pierdolnięcia. To coś, co kręciło moimi nogami do momentu zgubienia Dyra, na szczęście nie zostało w tyle, a nawet pozwoliło zacząć doganiać. We wpisie u ppawła przeczytałam, że ponoć utworzyłam pociąg, któremu nadawałam tempo. Co mnie kapkę dziwi. Bo ja nie tyle, że jechałam po podium, ale zwyczajnie chciałam już dojechać na metę, wjechać z rowerem do punktu reha, żeby amputowali mi ten pieprzony bark. Ostatnie 7 kilometrów, w tym to radosne kilka kilo po ścieżce rowerowej z ukochanej kostki bauma (no na tym odcinku to przegięli, mogli ją choć powybrzuszać tu i tam, żeby to choć w jednej ósmej przypominało mtb;)) jechałam z przygryzioną z bólu warą, łzami w oczodołach i z towarzyszem na kole, który korzystał z mojego tunelu. Razem wjechaliśmy na metę, mam nawet wrażenie, że on trochę zwolnił, ale w wyniki mówią co innego. Że był szybszy o calutką minutę.

Finisz koło w koło z Voyagerem © CheEvara



Ahaaaaaaaaaaaaaaaaaa, wot technika!

A – jak mi zeznał – startował z piątego sektora.
Tym głupsza jestem i nie ogarniam tego. Najwidoczniej są na świecie takie rzeczy, które się zoofilom nie śniły.


Na mecie, na którą wjechało się o tak o:
Nie wiem, NIE WIEM, jakim cudem ja się tu uśmiecham:D © CheEvara


czekali na mnie teamowi Michał z Krzyśkiem, dojechał Marek:
Mój towarzysz z maratonów w Chorzelach i Sierpcu;) © CheEvara


przybył Faścik, który skończył wyścig przed czasem, bo ratował APS-owego Darka Laskowskiego, którego z trasy musiała ściągać karetka. Wyglądało na złamanie obojczyka i ogólną rozpierduchę, ale dostaliśmy info od jego córy, że ma „tylko” przestawiony bark. Fascik był zatem niepocieszony, czemu w ogóle się nie dziwię, zapierniczać pół Polski po to, żeby skończyć wyścig na dwudziestym którymś (??) kilometrze i z wyrwaną tylną przerzutą. Za sportowe zachowanie dostał jednakowoż nagrodę fair play.

Faścik wielkim jest;) © CheEvara


Poczekaliśmy na mecie z APSami na Dyra, podczas czego przyuważylim wjeżdżającą na metę... Niewiarowsko Olgo. Opuszczone szelki jej spodenek mówiły same za siebie. Wygrałam o sześć minut z naturą i fizjologią. Prorok jaki ze mnie czy co? Wszak pisałam ostatnio, że moja kupa, a jej kupa to ciągle jednak kupa...
No i kupa.

Obwrzeszczałam jeszcze wjazd na metę Goro i zlukałam w swoim taczfołnie wyniki onlajn.
- DRUGA! - podzieliłam się radosną nowiną z towarzystwem. Tadaaaaam:). Poszliśmy zatem tam, gdzie mogli polewać piwo. Tam spotkałam Niewe (TRADYCJA, i to taka extra;)), któremu udało się zgubić trasę i finalnie – choć dorwał gdzieś w trakcie Gora – przyjechał po nim.

Tu, na terenie miasteczka Mazoviowego w ogóle zaczęłam zjadać swój towarzyski ogon, bo chciałam obskoczyć wszystkich i tak lawirowałam. A to poszłam po piwko (jakież to jest niemożebne skurwysyństwo, że piwa z kija NIE MA już dla tych, co wracają z giga, a jest puszkowe i to CIEPŁE, no ludzie słodcy, tak się kurwa naprawdę nie robi. Niewe puścił nieogarniętym kolesiom zza polewaka moralitet, ale nie zmieniło to faktu, że musieliśmy zadowolić się ciepłym bronkiem), a to próbowałam dorwać gdzieś Candulę (drugie miejsce na Fit), a to szukałam Faścika, podczas czego udało mi się namierzyć Maćka i Andżeja, znalazłam też Kantele z jej Małżowinem oraz z Azaghalem, w którym to towarzystwie zostałam uratowana ZIMNYM, profesjonalnie zimnym piwem (Marta, Królowo Złota!! Dzięki!) i zaraz poszłam podzielić się nim z Niewe, który przecież ma zapalenie oskrzeli i potrzebuje takim lodowiskiem podleczyć układ oddechowy:D.

Dżenereli, żałuję, że nie mogłam się co najmniej rozsiedmić.
Jeśli kogoś zaniedbałam, PLASIAM.


Było podium:

Teraz to ja już nie mam wątpliwości, że ten bidon jest dla Olgi cenniejszy niż złoto;) © CheEvara




Naprawdę COŚ jest na rzeczy z tym bidonem:) © CheEvara



były też gratulacje w zakładach pracy, moja radocha, a teraz na forum Mazovii jest megakwas. Eh, ludzie, ludzie.



Mam nadzieję, że etap płaskich maratonów skończył się w Rawie. Bo naprawdę nie lubię to.

Po powrocie do domu chciałam jeszcze pojeździć, ale przyjęłam do organizmu dwa ketonale, które mnie otępiły, na autopilocie oporządziłam ODCHUDZONY przez Faścika rakieto-rower i umarłam na podłodze, przyjąwszy teorię, że może ten bark mi mówi, że powinnam wziąć rozwód z łóżkiem?

A w ogóle jak przez kilka maratonów garowałam w szóstym sektorze, tak teraz skaczę z maratonu na maraton o jeden wyżej. W szczytnie tniemy (szcygan i Zetinho także) z trójeczki.

Dane wyjazdu:
84.53 km 82.21 km teren
03:43 h 22.74 km/h:
Maks. pr.:60.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:160 ( 83%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2033 kcal

Mazovia MTB we w Olsztynie, czyli wreszcie góra-dół-góra! I dół

Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 30.05.2011 | Komentarze 42

Drugiego miejsca jeszcze w tym sezonie nie zdobyłam. No to zdanie po wczoraj jest już leTko nieaktualnie, bo Niewiarowsko Olgo zadbała o to, bym na pierwsze wlazła se tylko dla samego WLAJŚCIA. I na potrzeby sesji foto. Jak o tu, o:

Jest Spec, jestem ja i to na nielegalu na jedynce;) © CheEvara



Bo uciekła mi już na początku na cztery minuty, a – znajcie wszyscy mą dobroć – mogła na więcej, gdybym gadała i pielęgnując swoje towarzyskie życie, plotkowała z kimkolwiek jadąc to moje giga. A nie gadałam. Może jedynie kawałek z jakimś chłopakiem z MTB Ełk Prostki, który – jak zeznał – niechcący, co i rusz zajeżdżał mi drogę, gdym chciała go objechać. Chwilę, a właściwie do rozjazdu dystansów utrzymałam się mu na kole, a potem przyszedł czas na walkę wyłącznie ze sobą.

No i na walkę z wiedzą od mojego dyra sportowego, którego w końcówce mega dogoniłam, a który sprzedał mi info, że do Niewiarowsko Olgo mam cztery minuty straty.

Chcecie, abym zaczęła od brzegu?

Nie chcecie? To zacznę.

Dawno, dawno temu, kiedy słońce nie musia… Krwa, znowu publika mi się pomyliła.

Łan mor tajm.

Sto lat temu, w dniu równonocy, człowiek postanowił udowodnić, że czarne jest białe, po czym zginął na pierwszym przejściu dla pieszych…

Krwa. Znowu nie ta taśma.

Dobra. Koniec tych podśmiechujków.

Bo na przykład w ogóle śmieszne nie jest, jak mnie psychika masakruje przed każdym startem. A raczej psychosomatyka. Nie rzygam, nie mam sraczki, ale mięśnie mam tak zbite, szczenę tak zaciśniętą, że jestem jednym wielkim pokurczem.

Ale. „Widzisz? Niby taki pokurcz, a jakie ma pierdolnięcie?”
No.

Tera tak. Uprasza się o wyjście stąd tych, którzy nie lubią słodkopierdzącego karampukostwa. Generalnie radzę pospierdalać gdzie indziej. Bo chciałam oświadczyć, że Fascik, biedny, zagilony, osłabiony DYMAŁ PRZEZ CAŁY KRAJ PO TO, ŻEBY PRZYWIEŹĆ MI MÓJ ROWER. Nad którym sam, własnymi ręcyma, pracował od Legionowa. Dymał po to, żeby nie startować, bo chory. Przyjechał do tego Olsztyna tylko po to, żeby wynudzić się przez te cztery godziny, czekając na mnie. I na mój rower. Który zawinął po moim zajechaniu na metę, again na nowo do Trójcity. Bo akcja odchudzacja nieskończoną jest.
Co chłopak poświęcił, żeby przyjechać, wiem ja i on.
I ja poproszę o spotykanie CHOĆ RAZ W TYGODNIU TAKICH LUDZI.
Tylko jak to zrobić bez nieetycznego klonowania?
Fok.

Fascik, jestem fanką Twoją wielką i będę nieść przez świat Twój kaganek zajebistości. Lub też kaganek Twojej zajebistości. Albo i jedno i drugie.

Coś wymyślę.
Może jak jest opcja rozdzielania bliźniąt syjamskich, jest opcja ich zszywania? To poproszę takiego zszywania trzy litry. Nas będą szyć, a my te trzy litry radośnie spożyjemy, dawszy temu radę.

Kurna mać.

Na lekutko odchudzonym Specu – dostałam na ten maraton koła Michała i OK, muszę mu przyznać, że jestem głupia cipą, bo już same koła dały w pytę różnicy na wadze, a mogłyby więcej, gdybym, ZAKUTA PAŁA, nie uparła się na system dętkowy – cisnęło mi się bajeczkowo. Jak ja popierniczałam na zjazdach, to tylko liście mi przy ryju na singlach świszczały!
A jak uciekałam na podjazdach! Fok fok.

Się uciekało na podjazdach, a potem jeszcze się spieprzało na zjazdach;) © CheEvara



Tak, gotowam przeprosić każdego, kto zażąda tego, a za to, że z manii odchudzania roweru nabijałam się obrzydliwie zawsze.

Traska suuuuuuper. Pięknie udowodniła, że na maratonach z konkretną różnicą przewyższeń lecę jak pocisk. Ze wszystkich moich startów, to właśnie z wczorajszego, olsztyńskiego mam najlepszą średnią. Nie rozumiem, dlaczego w Cyklopedii wpisano dystans 90 kilo, skoro ten podany przed startem (a mocno mnie podkierwiający, bo dzień wcześniej fiknęłam radosnego podwójnego tulupa, jak zobaczyłam, że wreszcie pojadę uczciwe giga, liczące 97 km) czyli 84 km zgadzał się z tym, co mi wyliczył licznik pokładowy. I nawet średnia jest z niego wyjęta. Z 90-ciu kaemów wyszłaby mi średnia o dwa km wyższa. Po co te fikołki? Nie wiem.

Co tam jeszcze.

Wyjebkę zaliczyłam raz, na korzennym podjeździe, ktoś za mną KĄŚLIWIE DOŚĆ krzyknął, żebym opisała to na blogu i w dodatku dodała, że wywaliłam się przez kogoś.

MÓWISZ I MASZ. Jak obiecałam. NAPISAŁAM.

Choć niestety nie wiem, komu obiecałam. Zaktywizuj się, postaw piwo. Polubię to na fejsbuku.

Tyle, że to naprawdę było przez kogoś. Ale ja to wiem, a koledze domagającemu się notki o tym na blogu satysfakcji dawać nie będę. Dopóki nie postawi bro, to nie ma takiej opcji:P.

Swoją drogą, piękne jest, ile ludzi mi wrzeszczało: ,,nie jestem na BSie, ale czytam Twojego bloga!”.
Taaaaaa, a potem to nie mnie, a Masłowską drukują, ta zgarnia paszporty a to Ugandy, a to Polsatu, a to Polityki. A ja co? PySyTyRo.
Ale generalnie dobrze. Jakby mi się zaczęły wywiady w zakładach pracy, nie miałabym czasu napierniczać na tym rowerze.

No i ło.

Czy jest mi smutno, że gdy przed startem stałam z Elcią i Fascikiem, Niewiarowsko Olgo zlała nasz trójkącik, ale wystarczyło, że oddaliłam się celem ustawienia się w lepszym miejscu szektora (szektor, to jak reszort:
), od razu do nich podtuptała?
Nie. Dam radę żyć z tym.

Czy lubię grać wioskowego głupka, który cieszy się z sukcesów innych, nawet jeśli ci inni mają kij bejsbolowy w dupie?
Omatkostrasznie!

Czy lubię z emfazą gratulować i głośno podziwiać takich ludzi, którym wydaje się, że są o jakieś siedemnaście trysetliardów lepsi ode mnie (niestety, panienko, moja kupa, a kupa panienki to po raz wtóry niestety ciągle kupa)?
Przekocham.

Czy się cieszę z tego drugiego miejsca?
Ojakjasnaśrubkaicholercia, pewnie!

O tu się cieszę:

A odchudzony Specyk leży sobie i odpoczywa:) © CheEvara



Bo jakbym miała do tego podchodzić śmiertelnie poważnie, to bym nie startowała w AMATORSKIM maratonie.

A ja sobie tam jadę z uśmiechem na ryju, z uśmiechem na ryju wbijam się na którykolwiek z tych czerwonych, okrągłych stołków i nie próbuję oszukać się, że to jest jakaś jebana olimpiada i że ja to taka lepsza Włoszczowska. I że kurde staję do hymnu.

Ponoć – w sumie z własnego doświadczenia wiem to też – że od uśmiechu jeszcze nikomu dupy nie urwało.

Asi Łuszczyńskiej, z którą zamieniłyśmy się miejscami z maratonu w Wejherowie, gratuluję, bo z przygodami dotarła na podium. I jest jeżdżącym na rowerze dowodem na to, że można poginać i nie być nafochowaną dziuńką.

A Aśka to pociskolaska!;) © CheEvara


Bo kurna apeluję.


Z moją ekipą dojazdową i odjazdową, czyli Michałem i Krzyśkiem z APSu obśmiałam się szeeeeeeeeroko. Są ludzie, których kupuję bez większych ceregieli i chłopaków sobie dopisałam do mojej krótkiej listy.


Doprawdy, lękam się, co będzie, jak skończę tego Speca odchudzać. Znaczy się Fascik skończy.

No i na koniec...
W temacie koksu, to mam go pod lewą nogawką:P © CheEvara


Dane wyjazdu:
72.34 km 68.88 km teren
03:18 h 21.92 km/h:
Maks. pr.:52.50 km/h
Temperatura:6.0
HR max:182 ( 94%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1852 kcal

Kurna, wreszcie, nooooo!!!! [Mazovia w Legionowie]

Niedziela, 15 maja 2011 · dodano: 16.05.2011 | Komentarze 57

Zacznę o tak:

A po co tytuł takiemu zdjęciu? A nawet zdjęciowi?:) © CheEvara




Jużech myślała, że nigdy nie zlezę z tej trójki, a tu proszę, wystarczyło, że najlepsze laski na Mazovię nie dotarły i Che przyjechała na pierwe mNiejsce. Ubłocona, jakbym cały dzień spędziła na mecie INNEGO RODZAJU i wpadła po tym spędzaniu do rowu.

Chociaż lasce z drugiego wsadziłam tylko parę sekund i doprawdy nie miałam pojęcia, że tnie za mną. A musiała ładnie nadgonić.

Za to mojej KOLEŻANCE z Sierpca, tej od omamów i hamletowskiego dylematu TO RIDE mostkiem OR TO RIDE brodem, włożyłam 5 minut. Tak, przyznaję, SKRÓCIŁAM TRASĘ, tym razem ścinając trzy zakręty. Proponuję odebrać mi to PIERWSZE miejsce:D

O, ludzie, ludzie.

Ale pogoda była chamska, co? Taka zupełnie nieuntegracyjna.

Wjechało się na metę w stanie o takim o:

Pogoda może nie dla bogaczy, ale dla winnerów jak najbardziej;) © CheEvara


W skrzywionym kasku, ale z ryłem roześmianym © CheEvara


No.

Wszystkim, którym się już z domu chwaliłam (bo co będę ściemniała, że się NIE chwaliłam), ględziłam „ale wiesz, Kaśki Ebert nie było, Zychówny tyż nie, to i dojechałam pierwsza”. A owi wszyscy na to:

WEŹ, BO CIĘ JEBNĘ, CO?

W sumie racja. Każdy swój sukces zaraz zniszczę, jak gołębia sraka nową kapotę z karakuł.

Aby nie dać satysfakcji niejakiemu panu ZETINHO, przyznam tu, publicznie, z ręcyma na sercu i godnością na kłykciu, że mnie wyprzedził. A cieszył się przy tym, że ja nie wiedziałam, czy mu palnąć, czy go sieknąć.:)

Szcygan mi uciekł, choć startowaliśmy z tego samego sektora. Nie dogoniłam tym razem Goro, a pierwsze miejsce zawdzięczam GŁÓWNIE mojemu dyrektorowi sportowemu, który po dwóch tygodniach gipsu na nadgarstku pojechał dziś giga (a przed startem mówił, że raczej jedzie fit, zazwyczaj jeździ zaś mega) i tylko mnie opierdalał:

JEDŹ! NIE GADAJ, TYLKO JEDŹ!

I tak 14 razy. Bo tyle razy korciło mnie, żeby zagaić do kogoś, uciąć sobie pogawędkie podczas wyprzedzania.

Ale nie, ten jechał i tylko pluł mi na koło:

JEDŹ, A NIE GADASZ!

No to jechałam taka uciśniona, strącona w przepaść, nieszczęśliwa. Wilk i Niemiec i jeszcze nawet TALIB!! W jednej osobie.

Poza miejscem na pudle wiele się nie zmieniło. Na podium wskoczyłam już lekko nieważka, bo przecież trzeba było przyjąć do organizmu izobronik. Sztuk ile, nie pamiętam. Niewe płacił, więc pewnie mi zliczy (podaj numer konta, Człowieniu, oddam z odsetkami i należną Tobie lichwą;)). Oprócz tego, że byłam już trzaśnięta, byłam też równie brudna. Kto by się tam kurna mył, jak można w tym czasie pić piwo. I to nie za swoje (Niewe, licz, kurna, licz dobrze!) :D

A na mecie postaliśmy przy Żubrze © CheEvara


I taką zważoną, brudną zawieziono po wszystkim do domu.

Ale aż dziwne, że ekipa, z którą przybył Fascik zechciała mnie zabrać do samochodu. Taką upierniczoną. O rowerze oblepionym błotem, który pojechał z Fascikiem do Gdyni na odchudzanie, nie wspomnę.

A tak WOGLE to Fascik i trzech kolarzy z Naftokoru u mnie nocowali z soboty na niedzielę!!! Co robiliśmy – nie powiem, ale DLACZEGO NIE CHLALIŚMY PIWA to nie rosumię ja do tej pory;)))

Gdyby ktoś pytał, czy na CZYDZIESTU CZECH (do których tych Czech mam za darmo) metrach kwadratowych CheEvarowa da się zmieścić moich pięć rowerów i cztery przyjezdne oraz czterech facetów położyć do spania, to oświadczam, że można.

Tak powinien wyglądać mój dom CODZIENNIE © CheEvara


Moje dwa Szpece zostały w salono-sypialni, czyli jedynym posiadanym przeze mua pokoju:D

Fascik przekupił mnie Monte, a jak wiadomo dla Monte to ja zrobię wszystko;). I udało się chłopaków ugościć. Mam nadzieję, że godnie. Mówią, że się wyspali, ja im wierzę, choć przychodzi mi to z trudem.

I cholernie żałuję, że Fascik nie mieszka w stolicy, bo widziałam go na oczy drugi raz w życiu, a jestem pewna, że znam go około 312 lat (i to do kwadratu) i że jest moim wirtualnym bratem bliźniakiem. Rly. Rzadko mi się zdarza, żebym z kimś weszła w tak automatyczną komitywę.

A obśmialiśmy się w sobotę!
Superancko było.

Co ja więcej mogę… Trasa super, uważam, a jedyne, na co bym popsioczyła, to na piaszczyste podjazdy, nie do zmielenia dzięki tym, którzy nie… zmielili i tuż przed mojem kołem schodzili lub też spadali z rowerów. Ale grunt, że w ogóle były górki, bo w Sierpcu to jakaś MASAKRACJA była.

Że też ja nigdy – mieszkając tak blisko Legionowa – tam się nie zapuszczałam.

Obcy17 przybył, ale Monte nie miał, szczelam historycznego focha.

Tu jeszcze przed startem pozujemy Pijącemu_mleko:
No ładna ekipa, podoba mi się, ja w roli rodzynka (a raczej rodzynki;)) © CheEvara




Goro NIE PIŁ PIWA i uważam, że to jest dopiero granda.
NA PEWNO MIAŁ BROWAR W BUKŁAKU. I opił się do oporu. Innego wytłumaczenia nie widzę.

Strasznie to dziwne, TAKI GORO BEZ PIWA.

Wielkie congraty dla emoniki, też było grane pudełko!!

Wypiłyśmy tym razem po niewiele – w porównaniu z tym, co wchłonęłyśmy w Wejherowie;). Czuję braterstwo dusz. Nie tylko ze względów chmielowych.

Nie wiem, dlaczego tu mam taką minę... © CheEvara



Co jeszcze…

Makaron zobaczyłam i standardowo go nie tknęłam.

Zresztą, po co jeść, jak można pić? I to pić PIWO??


Strasznie chaotyczny ten wpis mi wyszedł, ale taka jestem, trochę szalona, trochę zwariowana.

:D:D:D


P.S. Dzięki Niewe za fotki, ale next time WYTRZYJ OBIEKTYW:D
Pijący_mleko - DZIĘKI TEŻ!;)


apdejt:

Wystarczyło w niedzielę zamieścić foto na FB... © CheEvara


żeby rano zostać w pracy powitaną O TAK: © CheEvara


A to już jest co najmniej krejzolskie;)
I tak:D © CheEvara


Dane wyjazdu:
66.24 km 59.44 km teren
02:50 h 23.38 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:160 ( 83%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1556 kcal

Leśna wyrypa, czyli ósmy, choć mój pierwszy, Leśny Maraton Rowerowy

Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 13.05.2011 | Komentarze 9

O mojej służbowej delegacyi na Pomorje wiedziałam od dwóch tygodniu, jakoś mocno mimochodem wspomniałam o niej na mailu exocetowi, który zgłaszał obiekcje co do mojej słowności (słowa klucze to: opona Speca, poczta polska, sąsiad exoceta) i



NAHLE!

Nahle we w tej rozmowie via mail okazało się, że skoro moja robota wypada DOPIERO ósmego maja, MOGIE, A NAWET MUSZĘ wykorzystać to, że dnia siódmego (dla niewtajemniczonych oraz posługujących się kalendarzem Inków oraz Inek - równouprawnienie, nieprawdaż - czyli poprzedzającego) nadarza się okazja ściganka we Wejherowie.
Co mi Rafał wziął i zajawił. No tom zatarła ręce. Co prawda nie czułam się szczególnie zregenerowana po sierpcowej Mazovii i podłamana lekko swoją formą postanowiłam sobie, że potraktuję tamtejsze giga (66 km) hobbystycznie.

A że ambicję mam chorą, oczywiście z tego hobby niewiele wyszło.

A miałam się nie spawać i napalać tym bardziej, że do Wejherowa dotarłam z kumplem z pracy po trzeciej w nocy, a raczej po trzeciej NAD RANEM.
TYM samym ranem, kiedy miałam usłyszeć STAAAAART! Spanie w samochodzie nigdy mi nie wychodziło, zawsze się budzę, jak prędkość spada poniżej setki.

Ponieważ jestem stara, wmawiam sobie, że ilość snu ma znaczenie – w tym wieku człowiek se to musi racjonalizować, toteż rano uznałam, że tym bardziej, 4 godziny konkretnego spania nie będą czynnikiem, który mi pomoże w maratonie.

Czułam się spierniczona, żeby nie powiedzieć SPIERNICZAŁA.

Na śniadanie w hotelu nie było już prawie nic oprócz gotowanego psa zmielonego z budą, popielniczką, dwutygodniowym workiem śmieci kiszącym się na słońcu. Innymi słowy nie miałam chęci na parówki.

A jajecznicę wyżarła jakaś gruba locha, która epatowała swoim BMI powyżej 60 wylewającym się znad paska od spodni, który wyglądał, jakby dzwonił do Houston ze zgłoszeniem problemu.

Tym bardziej odechciało mi się jeść.

Do tego nie jestem, jakimś wygą wyścigowym, bo zaczęłam regularnie maratonować się w tym roku, ale zawsze mam stres i nerwa.

Tym bardziej odechciało mi się jeść.

Wmusiłam w siebie kanapkie, bo z pustego to i kruk człowiekowi wilkiem i udaliśmy się z moim delegacyjnym fotograferem do Kępina. Gdzie już samochodem na wjeździe ugrzęźliśmy w piachu.

Zresztą wcześniej obczytałam się w relację puchatego, który objechał trasę i kurwił na to, jak ów szlaczek wyglądał. No dobra, kurwiłabym ja, Puchaty ją opisał.

Zanosiło się na małą reminiscencję z Sierpca, gdzie zwieziono kilka światowych pustyń.

Zdzwoniliśmy się z exocetem, ja czekając na niego stanęłam w kolejeczce po ujmujący, uroczy, rozczulający numerek startowy namalowany na kartce flamarkiem i już w kolejce zachowałam się brzydko, rozwarszawiając się, bo stanęłam dokładnie nie we właściwej i gdy już przyszła maj tern, pan mi obwieścił, że głąby, które przez telefon nie zarejestrowały się, powinny skorzystać z kolejeczki obok. No to skorzystałam. Wpieprzając się jak Paciaciakowa na roraty – na sam przódeczek tego ogonka.
Ale nikt nie protestował.

FRAJERZY.

Pan rejestrujący zdziwił się, żem „na prowincję przybyła aż ze stolicy”, na co dość filozoficznie go pouczyłam, że wszyscy żyjemy w jednej globalnej wiosce. Tylko li jedynie chrząknął i prawie z wrażenia zapomniał zgarnąć ode mnie cwaj dyszken za startieren.

Idą zipy, czyli trytytki! © CheEvara



Znalazłam się też JAKOŚ z emoniką, a raczej to ona mnie namierzyła i odczułam w powietrzu wiszącą, wręcz dekonspirującą się zapachem piwa (polewali nieopodal już od-przed-startu) integrację.

Rozgrzaliśmy się z exocetem, i już na tym etapie trasę zakwalifikowałam jako – fachowo rzecz ujmując i przy użyciu żargonu kolarskiego – chujową. Siedem pierwszych kilometrów zaliczało się na asfalcie, gdzie wiedziałam, ze ucieknie mi nawet gajowy (startował na takiej kozie), o koksach z białymi plasterkami na nosach nie wspominając.

Jeszcze zanim ruszyliśmy exocet musiał podmuchać w oponkie. Captainy, powiadasz… Tubelessy, rzeczesz… Wolę chyba moje cegły;). Nie pamiętam, kiedy dobijałam im powietrza.

To byłaby najlepsza obietnica przedwyborcza na billboardzie: exocet podyma;) © CheEvara




Jaka ja tu jestem zafascynowana! © CheEvara



No i ruszyly my. Start ostry, niesektorowy i po tym cholernym asfalcie. Potraciłam w cholerę minut na tymże odcinku, które potem zaczęłam pieczołowicie odrabiać na nierównym. To akurat mi nieźle wychodzi.

Start ostry i wszyscy mi spieprzają © CheEvara


Ale myślałam, że się dosłownie porzygam na tych piaskach. Takiej kopaniny nie było nawet w Sierpcu. Jednak patrząc na to, jak inni się okopują, dziwowałam się nawet, że tak sprawnie przedzieram się przez tę kuwetę. Pierwszą pętlę i całkiem niezły czas zniszczył mi łańcuch, który wziął i się zakleszczył na przedniej przerzucie.

No to kacze cipsko – wycedziłam do siebie. I zabrałam się do skuwania. Zrobiłam to w miarę szybko, choć oczywiście z łap spinka mi wypadła prosto do piachu (i tak 4 razy) i zanim ją dobyłam, obok mnie przejechali ci, którzy robili już dwunastą – z planowanych na dystansie giga trzech – pętlę.

W końcu zlikwidowałam tę kurewską awarię i mogłam wskoczyć na rower. I z mozołem odrabiać straty. Dogoniłam Gosię, która potem mi zwiała, gdy ja wdałam się w gadkę z blondyneczką, która cięła w kolarskiej koszulce rasta. Nie mogłam obok niej przejechać obojętnie. Oprócz zajebiaszczej koszulki miała też niezłe nogi i jak się okazało, same się nie zrobiły - od pięciu lat dziewuszka prowadzi spinning w Gdańsku. Technicznie jednak niezbyt sobie radziła i co i rusz zostawała mi w tyle na piaskach. Miłosiernie jednak czekałam, w końcu to maraton nie najwyższego dla mnie priorytetu.

Ale finalnie straciłam cierpliwość i jak tylko dogonił nas jakiś jej znajomy, wyrwałam do przodu.

Na końcu drugiej pętli czekał na mnie i mój fotografer i exocet, który rzucił info, ile minut straty mam do trzech lasek przede mną, które zaczęły trzecią pętlę.

Wjeżdżam na trzecią pętelkie i słucham, co wrzeszczy exocet © CheEvara



Zakręcowawszy oczywiście zaryłam w kuwecie:

Na zakręcie wpadłam w okopy © CheEvara


A że mam traumę czwartego miejsca, na ogromnym wkurwie zaczęłam te straty odrabiać, wściekając się na siebie, że wdałam się w ploty na drugiej pętli..

Gdzieś po drodze całkiem uroczo odpadła mi gumowa końcówka od bukłakowej rurki i zgubiłam ją w piachu.

UMRĘ TU, KURWA, Z PRAGNIENIA, nooooooo – załkałam.

Jechałam jak wściekła, ale zdołałam dogonić tylko jedną dziewuszkę. Co dało mi trzecie miejsce. Ale tego nie wiedziałam od razu.

Wjazd na metę i analogowe liczenie czasu. Czad! © CheEvara


Na mecie czekał na mnie exocet, dobiegła emonika i doprawdy nie wiem, JAK TO SIĘ stało, że siedzieliśmy już przy piwku.


Z Emoniką było wesoło. W sumie jak inaczej miałoby być?;) © CheEvara



Dooobry team, a nawet dream team! © CheEvara




No dobra, tu już siedzimy po piwku © CheEvara




Dziwnie tak czeka się na dekorację, gdy się do końca nie wie, czy się będzie dekorowanym. Zliczanie wyników – RĘCZNE!!! – trwało dobre dwie godziny, więc nasza integracja odbywała się w najlepsze. Nie przeszkadzało nam, że w kolejce do piwa stało się i stało, bo wysiadł agregat i kij podawał pianę, a nie żywe piwo. I co obsługa nalała do kubasów, wybierała łyżką. MASAKRA I ZBRODNIA.

I tak wypiłyśmy z emoniką tyle, ile trzeba, choć w sumie przynajmniej o dwa za mało.

Zaświadczam osobiście ja, że obśmiałam się jak norka i kapkie żal mi było mojego fotografera, który musiał wysłuchiwać bandy rowerowych maniaków. Nawet dostrzegłam ulgę na jego gębie, gdy ktoś do niego zadzwonił i mógł się od tych popieprzeńców, czyli nas oddalić.

Chciałabym też zaznaczyć, że jeśli przy okazji następnego spotkania z Che exocet i puchaty przyjadą samochodami, to normalnie POPRZEBIJAM WAM OPONY, KURNA!!

W końcu doszło do najmilszego i Kołodziej czyli Che został wywołany.

Ale dlaczego ja się tu MIZIAŁAM z mundurowym, to matko i córko NIE WIEM!!
Pamiętam, że tylko odbierawszy od niego - puchar? Figurkie? Nie wiem, jak to nazwać, ale to, co zastępowało puchar – powiedziałam mu szczerze, że:

LLLLLLLUBIĘ TO!!! Yeeeeeeeaaaaaaah

I ten mi wpadł w objęcia.

Dlaczego ja się tu obściskuję z gajowym, to ni kuta nie kojarzę:D © CheEvara


Mimo podium w wersji 2D, czyli w sumie braku podium, ustawiłyśmy się z dziewczynami profesjonalnie:

Na wirtualnym podium ustawiłyśmy się jak trzeba;) © CheEvara



BTW, lasce z pierwszego miejsca pogratulowałam, zapytałam, co ma w nogach, a ona mi na to:

ŻYŁY MNIE BOLĄ.

Takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewałam:D



Potem nastąpiła tombola z wypaśnymi nagrodami (kaski, liczniki, oświetlenia, błotniki) i – jak łatwo się domyślić – całe gówno dostałam. Nawet zniżki na kurs prawa jazdy w wejherowskiej szkole. Acz spodziewałam się takiej nagrody, bo przecież to byłby chichot losu – dostać nagrodę, z której nawet nie mogłabym skorzystać.

Dziecko-sierotka losującego numery powinno się wytargać za uszy. Bo i rower Kross dostał ktoś inny, kto oczywiście nie zasłużył. Bo wiadomo, że ten rower należał się mua.

Ale znajcie mą dobroć. Oddałam z godnością.


Imprezka rozjechała się w swoje strony.

Ale.

Emonika, Puchaty, exocet – to JEST DO POWTÓRZENIA!!
Rzekłam.

A wieczorem spotkałam się z Fascikiem i jego sympatyczną narzeczoną, obżarliśmy się na sztywno naleśnikami – ja w ramach uzupełniania glikogenu, Fascik – ładowania węglami, bo dnia następnego wybierał się na Thule Cup, obśmialiśmy się i rozejszliśmy też wieczorkiem NIESTETY w poczuciu ogromnego towarzyskiego niedosytu.

A od Fascika dostałam Monte na pożegnaniue. Chciał kupić całą zgrzewkę, ale była tylko jedna sztuka. Na widok której i TAK SIĘ SPOCIŁAM.

Zajebiaszczy był to dzień.

Ale dlaczego nie mam nawet pół zdjęcia z Fascikiem i jego narzeczoną, Majką, to nie wiem. Tym bardziej, że towarzyszył nam mój redakcyjny fotograf:D.
Kategoria >50 km, zawody