Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

krajoznawczo

Dystans całkowity:3879.74 km (w terenie 1733.04 km; 44.67%)
Czas w ruchu:215:34
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:31376 m
Maks. tętno maksymalne:184 (95 %)
Maks. tętno średnie:164 (85 %)
Suma kalorii:106918 kcal
Liczba aktywności:60
Średnio na aktywność:64.66 km i 3h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
53.07 km 44.00 km teren
03:20 h 15.92 km/h:
Maks. pr.:52.07 km/h
Temperatura:26.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:1077 m
Kalorie: 2582 kcal

Oesu, jak mi się nie chce dodawać zdjęć! Czyli rzecz o smrkowskich singlach;)

Niedziela, 19 sierpnia 2012 · dodano: 17.09.2012 | Komentarze 4

Więc pewnie podlinkuję wpis Niewe, który ów wpis ma z dyni już, z czego – wnoszę – jest wielce kontent.

Acz jeszcze nie wiem. Napiszę i się zobaczy.

Także te-gg-o.

Aby dowiedzieć się, jak bardzo się wczoraj wyrypaliśmy, udaliśmy się pięknym niedzielnym porankiem, w akompaniamencie napierdalających dzwonów kościelnych do bazy rajdu. Mieli dekorować i w ogóle obwieszczać. Kto jak pojechał. Nic nie wiem o częstowaniu na miejscu piwem, wiem zaś, że ssało nas z głodu bezczelnie. I trzeba to było wytrzymać.

Jeśli chodzi o samą ceremonię, to udekorowali dokładnie nie tych zawodników, co trza. Czyli nie mnie, nie Niewe, nie chrisa. Ustawione te wyniki, teraz mam już pewność, w tej sprawie już smaruję na tych wszystkich ŁORGÓW e-paszkwil (czyli w internecie)

:D

Tak po prawdzie, wśród bab byłam piąta. Gdybyśmy się wczoraj nie reperowali tyle, ileśmy się reperowali, pewnie stałabym tego ranka na pudle z moimi zaspanymi zalepialcami.

Inna sprawa, że satysfakcja żadna. Nie ja nawigowałam, a i parą w girach nie dysponowałam za wielką. Poczekam na swoje pięć minut. Chwilowo.

Nic to. Pożegnaliśmy się czule z delegaturą skierniewicką i poleźliśmy do bazy napełnić brzuchy, pożegnać Radka, OBTOKNĄĆ rowery i napić się piwa. Jak dobrze kojarzę, parę minut po dziewiątej.


No co? Zaraz mam rower ogarnąć, muszę się jakoś nastroić!;) © CheEvara



Dobrze, że wypiłam, lepiej zniosłam ten widok. Zabiłam ją wczoraj!! © CheEvara




Niewe w asyście gospodarza i innych gości walczył z pedałem, który wczoraj nabawił się gargantuicznych luzów i strzykał. A nie, wybaTRZcie. On STRZYKAŁ. Wersalikami, zatem głośno i donośnie.

Pedał okazał się prawdziwym pedałem i eksmitować z korby nie pozwolił. Się.

Nie za bardzo na dziś mieliśmy plan, właśnie z uwagi na niego. Tego pedała jednego. Pedała, bo ma oczy, zapewniam. Gdyby nie miał oczu, nie byłby taki złośliwy, a że złośliwy był, oczy miał. Mam nadzieję, że należycie przeprowadziłam dowód na ludzkość tego pedała.

Ale.
Stanęło – za przeproszeniem – więc na tym, że kręcimy się względnie okolicznie, w razie gdyby pedał okazał się ciulem i w tak zwanym międzyczasie odpadł.

Dostaliśmy mapę Bobru-Bobra (tej rzeki z oczami) i jej brzegiem lewym (patrząc od Barcinka) pojechaliśmy sobie, tak o. Czyli tak jak lubię, a rzadko mam okazję to robić. Że tak po prostu i bez celu. Nad Bobrem (tym ciągle z oczami) wiódł miły, zacieniony singielek, a wiódł od elektrowni wodnej do – ponieważ nie pamiętam, idę na łatwość – do za elektrownią wodną. W każdym razie po jakimś czasie wypadliśmy na asfalt, którymże najechaliśmy raz, że kapitalny most kolejowy, a dwa – zaporę wodną. Równie kapitalną.

To jest Bóbr. Bóbr z oczami. © CheEvara



Odrotnie go powiesili. Niemcy. Niemcy-wykolejeńcy. © CheEvara




Owa pętla okołobarcinkowa wyszła nam kilometrażowo skromna, ale to tylko dlatego, że w planach mieliśmy coś o wiele bardziej zajebistszego. Chcieliśmy poprawić wczorajsze single pod Smrkiem, bo na Wyrypie zrobili z tego odcinek specjalny przejeżdżany na czas, w związku z czym grzało się tam bez tchu. Acz trochę jak na rundzie w Jabłonnie. Bardzo miłe interwały.

To się przemieściliśmy.

Bóbr ma chyba jakąś magiczną moc sprawczą, bo pedał (lub jak to mówią niektórzy, czego nie potrafię zrozumieć, PACZEMU tak mówią, a mówią PEDAŁKO) w Niewowej Konie przestał demonstrować nam swój bunt maszyn i z niejaką nadzieją rozkulbaczaliśmy wóz z rowerów w Jakuszycach. Z nadzieją, że polatalibymy!

I polataliśmy. Na wejściu zaliczyliśmy wczorajszy odcinek, według mapy najtrudniejszy, czyli czarny. Jest o tyle zajebisty, że wszystko dzieje się w terenie. Czyli także podjazdy, co generalnie ma utrudniać. Przelecieliśmy go pięknie i z fantazją, po czym uderzyliśmy w nieznane. Nowy dla nas, czerwony odcinek, czyli ten średnio trudny, charakteryzował się tym, że wysokość zdobywało się asfaltem, a cała przyjemność odbywała się w dół. Okurnajaktamsięlata! Wszystko jest tak wyprofilowane, że nie ma szans wypaść z trasy (mnie dwa razy ku temu mało brakowało, ale ja to ja, prawda). Jeśli jest się w miarę skoncentrowanym i umie się hamować, nie da rady zrobić tu sobie kuku. No i te oznaczenia. Trzeba być ciotą, żeby się zgubić.

Ja jadę z tyłu, gdyż mnie zatyka, bo się zachwycam © CheEvara



Trochę się tam kurzy, więc jadę nie od razu za Niewe;) © CheEvara


Ojacie, z wrażenia lecą mi gacie! © CheEvara



Dla mnie jednakowoż najfajniejsze było to, że są momenty, kiedy oba koła są w powietrzu (można parę razy tak wystrzelić w górę) i to, że prawie nie spotkaliśmy tam nikogo. Nawet tych, którzy normalnie ODPOCZYWAJĄ w Szklarskiej, wpierdalając lody i watę i snując się leniwie po mieście. Mój rozum gimnazjalistki każe mi myśleć, że bardzo mi się to podoba, że ich tu nie było.

Spadamy. A więc... Wchodź!... żeglarzu...:D:D © CheEvara


Enyłej. Miejscówa zacna, można to latać cały dzień i nie sądzę, żeby miało się dosyć. Tam jest tak fajnie, że mimo iż nie za bardzo lubimy samochodowe podróże po Polsce, zwłaszcza te po pięćset kilometrów, to i tak tam wrócimy. Hasta la vista Smrk!;)


Dane wyjazdu:
138.05 km 80.00 km teren
08:51 h 15.60 km/h:
Maks. pr.:57.40 km/h
Temperatura:24.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy:2548 m
Kalorie: 5234 kcal
Rower:

Tom się wyrypała!;)

Sobota, 18 sierpnia 2012 · dodano: 17.09.2012 | Komentarze 18

Wpis zaległy jak sto złotych z Moniuszką na froncie, ale zmagam się z tym moim blogowym zacofaniem. Przynajmniej w głowie, bo w praktyce mało co z tym robię.

Głównie dlatego, że utknęłam na wpisie dość sążnistym, bo jak tu nie rozpisać się o moim orientacyjnym debiucie?

Niewe napisał już (i to bardzo dawno temu) swoją wersję zdarzeń, leniuch Chris nie zamierza chyba tego zrobić w ogóle, a że ja zyskałam trochę luźniejszego czasu, coś tam se naskrybię.

Poprzedniego dnia zrobiliśmy sobie wolne od rowerów. I przemieściliśmy się z Harrachova do Barcinka, gdzie zlokalizowano bazę rajdu Izerskiej Wielkiej Wyrypy. Zagranie z gatunku ryzyk-fizyk zaowocowało tym, że nocleg znajdujemy dokładnie 3 minuty rowerem od startu, u niejakiej Haneczki (zasadniczo poleciłabym, ale mam kilka „ale”;)). Zaklepujemy miejscówę też dla Radzia, lokalizujemy miejscowy wyszynk, gramy w bilard i ping-pong (w tym drugim rozwalam Niewe, ale nie taktyką. Podejrzewam, że śmiechem i umiejętnościami) i nawiązujemy nowe znajomości. Robimy mały porządking z rowerami, co – jak się okaże – równie dobrze mogliśmy sobie darować. Ale jest zdjęcie mocno dokumentujące nasze (a przynajmniej moje) starania w zakresie serwisu i mycia Szpecucha:


Udaję, że ogarniam rower. Udanie udaję, w związku z czym wydarzenia potoczą się tak, jak się potoczą © CheEvara



Pisałam już, że nawiązujemy znajomości. Tu gadam jak swój ze swoimi. Baran z baranami:

Jak już skończyłam udawać, wzięłam się za załatwianie kolacji © CheEvara



Wieczór zaś przebiegł na delikatnej integracji z chrisem i Radkiem. Nie przywiązujmy się jednak do słowa „delikatnej”.

I nazajutrz zerwaliśmy się, skoro jeszcze przedświt. I chyba właśnie dlatego z rajdami na orientację ciężko będzie mi się zbratać;). Acz i tak zupełnie sprawnie zerwałam zewłok z barcinkowego wyra. Pojechalim pod szkołę, czyli pod bazę wyrypy, wysłuchaliśmy o kilku chochlikach drukarskich na mapie, potem ruszylim po owe. W ramach dobrej rozgrzewki, za samochodem organizatora:).

Jeszcze nie wiem, że mam mapę Baden Baden © CheEvara


Pobraliśmy mapiczki i pojechaliśmy przed się, ku punktom. Nawet całkiem radośnie. No dobra, nie jestem rannym – za przeproszeniem – ptaszkiem, ale dla widoków (mgły o świcie, nieśmiałe słońce i inne tego typu romantyczne pierdy;)) mogłabym raz na trzy lata o tej piątej się zerwać. Niech stracę!

Jak jeszcze o świcie chciałam zadźgać tego, kto to wymyślił, tak teraz było już fajnie © CheEvara



Aha! Chciałam się przyznać. Ja tu, na tym rajdzie, pełnię rolę... jestem jako... Kurwa mać. Właśnie zdałam sobie sprawę, że mój ryj przekreśla moje szanse na bycie OZDOBNĄ w takim układzie. No bo ja tak naprawdę mapę czytam dopiero po trzech piwach. Na pociąg peletonowy nadaję się całkiem średnio. Nie wyglądam też. Nie wiem w sumie, po co i dlaczego Niewe mnie namawiał na tę imprezę;))

W każdym razie. To Niewe nawigował, to chris mu w tym nie przeszkadzał, a ja... A ja nie byłam nawet OZDOBNĄ. Nie zważając jednak na takie okoliczności przyrody, zrobywaliśmy punkty. Niejako mam wrażenie, że po to przyjechalim here, here, here and here;). I o:

Jest! On! Ten pierwszy ci on! Punkt!

Tu sobie perforuję błonę. Jeśli wiecie, co mam na myśli;) © CheEvara




Zasadniczo punkty były różne. Dostąpywalne z roweru, lub też... ANDOSTĄPYWABL z roweru. Niekiedy lazło się pod wielkie głazy, po – za przeproszeniem niestety znów – runie leśnym. A pod runem było nawet stoisko z rowerami. Do wyboru, do koloru:

Ponieważ czułam, że coś może się wydarzyć ze sprzętem, wstąpiłam do wypożyczalnien © CheEvara



Wybieram ten ostatni, czerwony, po taniości, bo ten cieć na pierwszym planie mówi coś o felerności sprzętu i zaliczam punkt-tralalunkt:

Przy okazji wypożyczenia roweru, załatwiam sprawę punktu © CheEvara



Bardzo, ale to bardzo podobał mi się klimat imprezy. Nikt tu na nikogo nie kładł lachy, co było baaaardzo odczuwalne na bufetach. Raz, że zostaliśmy obfoceni sowicie i należycie, dwa, że się najedlim, trzy – mogłam wymusić na chłopakach, żebyśmy jeszcze nie zjeżdżali z gór, tylko zdobyli komplet punktów górskich. To ostatnie ma średnio związek choćby z bufetem, ale właśnie w tej minucie naszła mnie taka refleksja i zechciałam się z Wami nią podzielić;).

Poczuliśmy się całkiem przyzwoicie zrealizowani, że aż najechaliśmy na bufet z tej okazji © CheEvara



A o tym, że to był bufet niech świadczy ta żująca paszcza © CheEvara



A no bo właśnie. Muszę dodać, że jakeśmy na starcie porwali mapy, to zechcielim zasadniczo najwięcej czasu spędzić w górach, nie niżej. Nijak miało się to do strategii (okazało się, że wariant optymalny trasy leciał dokładnie odwrotnie niż my to zrobiliśmy;)), ale i tak było zajebiście.

Mimo zmoczenia butów na ten przykład:

Najedlim się, możemy psocić dalej WIĘĘĘĘC © CheEvara


A to jest piękna dokumentacja powodu, dla którego chciałam dziś gór, gór i jeszcze raz gór:).

Takie (i lepsiejsze!) mielim landszafty dokoluśka:
Domagałam się gór i mam góry;) © CheEvara



Lub też tu:
O, zaraz idę nabijać łydę!;) © CheEvara



Wszystko działało pięknie, słoneczko przypiekało, czas wolno płynął, punkty się zdobywały i naprawdę byłby miód, gdyby nie mały festiwal usterek. Najpierw Niewe zoczył, iż jego przednia przerzuta nie wykonuje swej roboty jak trzeba, a to dlategóż poniewóż wzięła i się złamała. Średnio to rokowało na górskie pedałowanie. Szczęśliwie byliśmy w okolicach Świeradowa Zdroju, który kojarzyłam jako mniejszy wygwizdów niż ten, którym go zastaliśmy. Niemal już na wjeździe porzuciliśmy nadzieję, że znajdziem tu serwis, ale miejscowy bej i tablica z lokalnymi informacjami dała nam jeszcze cień szansy. Pojechalim tam, gdzie bej nas skierował, ale na miejscu zastaliśmy ino budę, w której pies (dosłownie) dupą (dosłownie) szczekał (no wiecie, jak). Kolesia nie było, był tylko numer telefonu. Głuchy. Była też na szczęście knajpa, a że na kłopoty lany Piast, to postanowilim wziąć ten problem sposobem. NA PRZECZEKANIE.

Jak pomysleliśmy tak zrobiliśmy. © Niewe



Sposób działa, bo gdy tak nawadnialiśmy nasze boskie organizmy pan od budy z psem dupą szczekającym oddzwonił i nawet całkiem Niewuńcia uratował. Niewuńciowa Kona zyskała jakąś makrokeszową przerzutę, ale działającą, więc radośnie mogliśmy wypić jeszcze dwa piwa, zjeść szybki żurek (swoją drogą, siedzieć w knajpie dwie godziny, leniwie sączyć piwo, nie zjeść w tym czasie obiadu, ale na koniec posiadówy zamówić „szybki” żurek – to wszystko jest lekką bezczelnością;)) i wrócić na spotkanie przygodzie, punktom, sarenkom i Radkowi, który potrzebował dętki. Uratowałam tego leszcza. Po to, żeby chyba w ramach dobrej karmy, złowić na kamienistym zjeździe snejka jak się masz.

No więc łatam jak ten świstak:
Nigdy, ale to nigdy, nie oddawaj dętek Radkowi!;) © CheEvara


Wymieniłam kondony i zarządziłam, że jedźmy wreszcie, koniec z tymi przestojami. Powiedziawszy to, depnęłam w spdy i... mogłam cmoknąć się w dupsko. Urwałam linkie przerzutki. Sytuację uratował chris, coś tam poskracał (a powinien przedłużać!:D) przy pomocy ziomków z pobliskiego sklepu moto i wreszcie mogliśmy wrócić do gry. Bitches.

Jak już mam i przerzutkę i powietrzem, to mogę dawać się focić © CheEvara


No i o. Zaliczyliśmy jeszcze genialny odcinek specjalny, który zrobiono na czarnym szlaku singli pod Smrkiem (takim, że... że... ŻE OJACIE!), zdobyliśmy jeszcze milion punktów – między innymi do zajebistości – i powoli, nieśmiało mogliśmy SKRĘCOWYWAĆ kiery w stronę bazy.


Nowa noc się budzi wielkimi haustami;) © CheEvara




Jestem jakby pełna werwy tu ;) © CheEvara



Ostatni – dla nas przynajmniej – punkt zlokalizowano nieopodal torów i bynajmniej nie to wywołało u mnie taki wyraz na... ryju:

"JAKIE jeszcze dwa punkty??" © CheEvara


No i kuniec.

Zdaliśmy karty w bazie rajdu i uderzyliśmy na chatę, zinegrować się w naszej noclegowni z tymi, którzy IWW szli (syla), którzy zniszczyli korbę w swoim karbonie, udowadniając parę rzeczy (theli) i którzy są niesłownymi leniami:D (Radziu).

Fajnie było. Zajebiście wręcz;).
Jakbym była bardziej skoncentrowana, licząca kilometry, czytająca mapę i sfokusowana, pewnie bardziej współdziałałabym z Niewe w zakresie nawigacji. Póki co, jak na pierwsze śliwki-robaczywki wybrałam wariant bycia orientacyjnym, dużo gadającym, chwilami śpiewającym warzywem.

Ale to się zmieni:D

Zajebistym jest spędzić niemal cały dzień na rowerze. I to z zajebistymi ludźmi;)


Dane wyjazdu:
43.01 km 15.00 km teren
03:07 h 13.80 km/h:
Maks. pr.:62.70 km/h
Temperatura:24.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy:1370 m
Kalorie: 1972 kcal

To ja dodam treści więcej niż Niewe:) O tych Karkonoszach

Czwartek, 16 sierpnia 2012 · dodano: 30.08.2012 | Komentarze 18

Bo nawet pamiętam;) I śmiało mogę robić uzupełnienie do wpisu Niewe:)

Postanowilim wykorzystać instytucję długiego weekendu oraz to, że w sobotę zawierającą się w nim, dzieje się Izerska Wielka Wyrypa. Niewe jest maniakiem orientowym, ja ich dziewicą, tak więc mieliśmy to ostatnie zmieniać:D


Znowu zapakowani w samochód jak Cyganie wyruszylim przebyć te pińcet kilometrów dzielące nas od niejakiej Szklarskiej Poręby (węszę, że może mieć ona coś wspólnego z niejakim mtbxc;)), gdzie KTOŚ wymyślił, że będziem mieć bazę.

Jak już zajechaliśmy na miejsce i zobaczyliśmy, że tam są wszyscy ci, którzy normalnie są nad Zegrzem, w Auchan i na Krupówkach, spierdoliliśmy stamtąd oby rychło.

Nie znoszę kuźwa tłumów. I tych wszystkich wpierdalających na ulicy na zmianę: lody, watę cukrową, kebab, zapiekanki, chodzących bez celu, snujących się jak bezmyślne jełopy, które nie myślą o niczym.

Zapragnęliśmy stamtąd zwiać CZYM DUCH!

Wystarczyło przejechać granicę i nadłożyć 12 kilometrów, żeby znaleźć się nie tylko w piwnym raju (acz to okaże się wielce istotne i kuszące), ale też w raju rowerowym. W Harrachovie bowiem.

Dodatkową atrakcją był brak tłumów, jak i domostwa pozbawione ogrodzeń. Urzekało mnię to. I – choć na szczęście nie musimy się z tym liczyć, bo jesteśmy obrzydliwie bogaci – jak nam pewna pani w Szklarskiej zakrzyknęła za nockę dwie paki, obraziliśmy się śmiertelnie ze skutkiem korzystym, gdyż z kolei przemiła harrachovianka, do której trafiliśmy w ciemno, zaśpiewała nam całe 6 dyszek, zatem pozostałe 140 złotych mogliśmy przepuścić na alkohol.


A ten sprawił (w miejscowym browarze, czyli świeżyzna!), że dzień, w którym przybylim w góry, ostał się nierowerowym;)

Zresztą. To była całkiem zdrowa aklimatyzacja, wszystko na świeżym powietrzu!;)

Ale następnego dnia już było rowerowo. Miałam wyCZymywać wyCZymałość, co pod górę mogło być całkiem niełatwe. Ale kto przed się nie bierze takich wyzwań, ten torba!

Wyruszylim zatem zaliczyć sobie czeskie cyklotrasy, żeby potem wieczorem móc spokojnie wtranżolić wyprażany syr;)

Jak tylko wjechaliśmy na te ich szlaki, tośmy żałośnie załkali. Kurwa, nooooo! Uprzątnięte, czyste, ładne, oznakowane. Ubodzy krewni, my, Polaczki jesteśmy. Serio. Niestety, serio.

No to lecę fotami. Czyli idę na łatwość.

Nie wiem, jaką walutą ci ludzie nawozili ogród przy chacie, w kórej dostąpiliśmy noclegu, ale wyglądał zjawiskowo. Nie wiem też, ile czasu ci ludzie mają do dbania o każdy roślinny pizdryk, ale obstawiam, że mieli go całkiem w pytkę.

Można mieszkać fajnie, gdzie strymuk płynie z wolna?;) © CheEvara


I tak! Ma być STRYMUK!


Jak już się ponapawaliśmy i widokiem z okna (foto u Niewe), i brakiem ogrodzeń, i kocurami, pojechaliśmy JEŹDZIĆ.


Heja ho! Jedziem po ZUO!;) © CheEvara


Na powyższym zdjęciu jadę na przykład ja:).


A na poniższym jedzie na przykład Niewe:)

I wcale a wcale nie pozuje!;) © CheEvara


I znowu ja, żeby nie było, że jadę tyle samo. Jadę WIENCY!;):

To jest w innym miejscu! Naprawdę się przemieszczamy! © CheEvara


Minę mam taką, bo zobaczyłam, jak podjazdy pokonują dzieciaki (zjazdy zresztą też). To się nazywa robić nogę od szczeniaka!;)

I tak sobie oraliśmy (Orane, panie Konery!) pod górkę i pomykaliśmy w dół. I orka w górkę, a potem nieorka w dół. Fajna sprawa.
Jakeśmy zdobyli fajną przełęcz i ustalili, że trzeba by jakoś zaraz zjeżdżać, bo i chłodem po rajstopach ciągnie, i głód nas lekki dosięga, natrafiliśmy na budkę, w którym kopcący faję Czech ratował życie Holbą (ryzi pivo z hor!). Trzęsło nas, zapowiadało się, że cieplej już nie będzie i napytamy se biedy zjeżdżając tacy wychłodzeni siedzeniem przy piwku do Harrachova. Ale legenda jest legenda, obowiązkiem jest jej sprostać:

Na koniec zaspokajamy nasze potrzeby życiowe © CheEvara


W temacie naszego dosięgającego nas głodu próbowałam coś zdziałać, ale niestety zanosiło się, że będziem musieli wpitalać jednak ten SYR. Jak małpa kit.

Ja jeszcze walczę o jakieś jedzenie, ale obiad słabo reaguje na kicianie © CheEvara


Głupi TOT myślał, że chcę go pogłaskać. Nie po to wożę ze sobą dwie pajdy chliba, żeby potem nie przełożyć tego kotem, nieprawdaż.


I zjechaliśmy po tym wszystkim w dół. Dystans może nie szałowy, ale nałapaliśmy przewyższeń, pojeździliśmy, nawodniliśmy nasze boskie organizmy, wszystko po to, żeby jutro, czyli przed sobotą zrobić sobie całodniowy regen, a w sobotę zniszczyć rywali na Wyrypie. O.


Dane wyjazdu:
18.65 km 12.00 km teren
01:29 h 12.57 km/h:
Maks. pr.:37.20 km/h
Temperatura:19.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:116 ( 59%)
Podjazdy:536 m
Kalorie: 754 kcal

Dziś też za wiele nie napstrykalim, pedałami oczywiście

Niedziela, 5 sierpnia 2012 · dodano: 28.08.2012 | Komentarze 7

Najsamwpierw oświadczam, że ja ZBIERAM SIĘ NA ROWER w kwadrans.

No bo co trzeba więcej zrobić niż umyć ryj, zęby, zeżreć, znowu umyćzęby, w międzyczasie żarcia ubrać obciski, nalać treści do bukłaka, założyć toto na plecy, kask na łeb i wyjść?

Nic.

A no widzicie.
A ja mogłabym jeszcze zabić.

Ale ale.

Od brzegu.

Na 7:30 powstała pomysła na pobudkę po to, żeby o ósmej wyturlać się na rowery. I strzelić całodniową wycieczkę, może stówcynę? Skoro góry, wszystko względnie podjeżdżalne... Aż korci!

Problem w tym, że zaczęliśmy od grzebania się. A potem od puszczających na dętkach łatek. Wielokrotnie.

I nie mówię o sobie.

Bo sobie, czyli ja siedziałam se w kasku (dla wywołania większego napięcia), pinglach, rękawiczkach, butach i CZEKAŁAM. Gotowa ku wpięciu się w pedały, ku przygodzie!

Czekałam, aż Misiaki będą po dobrej godzinie od wstanięcia z wyra względnie gotowi do wyjścia.

Jestem następna w kolejce do beatyfikacji i żadne tam uzdrawianie ślepaków niech nie waży się być większą kartą przetargową!

Niezależnie od beatyfikacji jednak.
Nie dam się obudzić nigdy więcej z takim wyprzedzeniem.



Zaś wycieczka nie wyszła w ogóle, bo rozpadał się pieprzony deszcz. LA-Ł! Nakurwiało z nieba tak, jak to tęcza robi całą sobą kolorami. I tam, gdzieśmy się wdrapali, nie zanosiło się na to, że przestanie, że się – jak to mówią – PRZETRZE. Mieliśmy dylematy jak ten pijak na deszczu: stać na zewnątrz i moknąć, czy wejść do środka i się zalać?

Zjechaliśmy stelepani zimnem, skonfundowani, niekontenci i zarządziliśmy, że spadamy w takim razie do stolicy.

A jakeśmy pakowali samochód, wylazło słońce. Goń się, ty cieciu mandaryński!


Jedno co dobre, tośmy wczoraj doznali koncertu... Kaśki Groniec w GÓRKACH WIELKICH. Z szacunkiem przyznaję, że jest przyjemnie artystycznie... pierdolnięta.


Mam lekkie wrażenie, że coś mię z tym Ustroniem nie po trasie.


Dane wyjazdu:
68.54 km 48.00 km teren
04:05 h 16.79 km/h:
Maks. pr.:56.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max:178 (%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy:919 m
Kalorie: 2209 kcal

Właściwie mam niewiele do powiedzenia w temacie maratonu

Sobota, 4 sierpnia 2012 · dodano: 28.08.2012 | Komentarze 4

A nawet zasadniczo.

Nie było nogi, nie było płuc, nie było niczego. Pergolnęłam ten maraton na czternastym kilometrze tuż po tym, jak na zjeździe puścił mi zacisk przedniego koła, dżebłam o drzewo, skrzywiłam przedni hampl i jak odechciało mi się tych jebanych strusi. Mniej więcej wtedy.

Kawalutek za pierwszym bufetem i strefą zrzutu spotkałam wracającego się Bartka, który wracał z urwaną szpryszką i który niniejszym też pergolnął ten maraton.


Z naszego trio tylko Misiaczek coś pojechała (i nawet stała na pudle).

I gdy Misiaczek sobie jechała maraton, my z Bartkiem podjęliśmy próbę odkucia się i pojechaliśmy sobie na wycieczkIe z Ustronia do Wisły, gdzieniegdzie właśnie trasą maratonu, ale gorycz wkurwu czułam mimo przyjemności tejże ekskursji.

Tak więc tak. Poleciałam w ciula jak Zenon z Garsiją.



Dane wyjazdu:
34.09 km 20.00 km teren
02:14 h 15.26 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:22.0
HR max:167 (%)
HR avg:111 ( 56%)
Podjazdy:543 m
Kalorie: 1104 kcal

No to my już w okolicach Ustronia, aa-a!

Piątek, 3 sierpnia 2012 · dodano: 28.08.2012 | Komentarze 6

Na wstępie muszę zaznaczyć, że Misiaczki to oprawcy, terroryści i ZBOWIDOWCY! Żeby zmuszać mnie do tak zwanego wstanięcia o srogim przedświcie TYLKO PO TO, żeby w okolicach Ustronia być, zaistnieć jeszcze przed 10-tą. Poprzedniego wieczoru wahałam się, czy opłaca się w ogóle kłaść. Mogłabym na przykład w tym czasie pograć w grę. Albo zobaczyć powtórkę Trudnych Spraw. Albo w ogóle PERGOLNĄĆ to wszystko i wyjechać w Bieszczady.


Metę mieliśmy agroturystyczną klimatem w Górkach Wielkich. I stamtąd mua wraz z Bartkiem pojechaliśmy rozruszać dwugłowy kapinkę. Dlaczego drugi Miasiaczek z nami nie pojechał, kapkę nie pamiętam.

Pierwsze paręnaście kilometrów nieco mnie rozczarowało, bo jechalim po płaskim, wzdłuż smródki jakiejś, ale wiedziałam, że Bartek zna te rejony i wie, gdzie mnie wie...dzie:). No i wreszcie zaczęliśmy się piąć jak trzeba, po luźnych kamulcach pod górę.

Na wstępie landszaft bardzo przyjemnościowy © CheEvara


Przy obecnym stanie mojego roweru, a raczej jego ochamien... a nie! Ohamulcowaniu!:D bardziej byłam jednak fanką pięcia się w górę, a nie zjeżdżania. Bo jak zjeżdżałam, to... - ja wiem? - na pełniutkiej kurewce. Nabieram nieśmiałego wrażenia, że właściwie nie powinnam posiadać hampli żadnych, bo i tak wszystkie doprowadzam do stanu potocznie nazywanego „a na chuj mi ten kaktuuus?”

Robiłam w trykoty na każdym co szybszym zjeździe – niniejszym obwieszczam.

Jeszcze nie wie, że będzie łatał:) © CheEvara



Ale warto było wjechać na górę, choćby po to, żeby rozpocząć epokę świadkowania pękającym permanentnie Misiaczkowym gumom. Chociażby. Na jednym ze zjazdów Bartek po raz pierwszy podczas tego wypadu złowił snejka. Gdy on się łatał (po raz pierwszy), ja napawałam się jego widokiem i tym, że to ja nie mam tutaj hamulców, a zatem nie zajmuję sobie głowy takimi pizdrykami jak zmiana DYNTKI.

Mówiłam, że będzie łatał?;) © CheEvara




Jakem się już ponapawała, wjechaliśmy na przełęcz, gdzie spotkaliśmy kota-górala, żwawo gderającego do nas o tym, co jadł, co by zjadł i o tym, że po tym co-by-zjedzeniu dałby komu w mordę. Najchętniej temu, co mu się zasadza na jego upatrzoną kociczkę.
I mówię ci, Che, jak mnie tak wpienili! Myślałem, że nie ZWYCZYMIĘ! © CheEvara




No i o.

Fajnie było.

Lubię takie górskie ułamańce:) © CheEvara



Dystans krótaskowy, ale trochę do zrobienia mieliśmy jeszcze z rowerami. Zwłaszcza Bartek, który jeszcze nie wiedział, że się zobowiązał obtoknąć hamulce me.

I jeszcze nie wiedział, że to i tak na cały chuj;).


Dane wyjazdu:
69.01 km 24.12 km teren
03:04 h 22.50 km/h:
Maks. pr.:42.60 km/h
Temperatura:27.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy:190 m
Kalorie: 1995 kcal

Coś tam popedaliłam chiba

Wtorek, 31 lipca 2012 · dodano: 27.08.2012 | Komentarze 8

Dobrze, że Niewe zrobił wpis, to przynajmniej wiem. Do arbajtu uderzyłam najdłuższym dystansowo wariantem, ale najkrótszym czasowo, bo PO TRASIE mam ino cztery sygnalizaNcje.
Acz to z wpisu Niewe nie wynika (a raczej Niewe nika).

A po łobocie zjechalim się z Niewe na Woli, gdzie tenże pobrał płody ziemi, tej ziemi od Matki swej, tej Matki, po czym przez głębokie Bemowo, gdzie główną bohaterką dnia jest podejrzana Ilona B., którą sfocił i zamieścił u się Niewe, zajechalim na wioski. Ja obstawiam, że Ilona B. jest straszną suką, wystawiła walizki zalofcianemu za drzwi, nawet go jakoś odpowiednio nie zelżyłam aby poczuł się należycie winnym, nie przepisała na niego połowy mieszkania, jak obiecała (mówię Wam, że to suka), to tonący balkonu się chwycił.

Miłość – jak widać – to jednak straszna kurwa bywa.

Żeby tak zmuszać do wieszania się na balkonach.

A tego, czy to wtedy jechaliśmy przez dzikie ostępy Babic i czy to wtedy zahaczylim o pewną pachnącą pierogową cebulkę knajpę w Dżanowie, też bym nie pamiętała, gdyby nie wpis. Tamój.


Dane wyjazdu:
34.50 km 23.00 km teren
02:58 h 11.63 km/h:
Maks. pr.:54.40 km/h
Temperatura:28.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:112 ( 57%)
Podjazdy:923 m
Kalorie: 1444 kcal

A dnia CZECIEGO Śnieżnik chcielim ugryźć

Niedziela, 8 lipca 2012 · dodano: 31.07.2012 | Komentarze 1

Wyjście z bazy łatwe nie było. Sikaliśmy i sikaliśmy. Znaczy się – ja i Bartek, bo oboje należymy do piewców zajebistości arbuza, który kupiliśmy w ilości sztuka ważąca 5 kg i który to spożyliśmy wieczorem pomaratonnym NA PÓŁ.

Ze skorupy wprost jak wojownicy, a nie cioty jakieś... z talerza kwadraciki czy inne kulki.

Ponadto kiedy ja dosypiałam rano, Misiaczki ogarnęły mi rower, co wdzięcznością mą do zgonu okupione zostanie.

Niniejszym chciałam wyrzec, że nie zerwaliśmy się o świcie na rowery:).

Krótka narada pod tytułem CO MY DZIŚ JADZIEM dała wniosek, że A SIĘ ZOBACZY i asięzobaczyliśmy, że suniemy sobie dostojnie i godnie na Śnieżnik.
W KOMPENSANCJI:).

Zdjęć decyduję się nie zamieszczać, bo jakość ich jest jeszcze bardziej dramatyczna niż na tych z czwartku. Zaparowany, utytłany obiektyw skutkuje fotami jeszcze chujowieńszymi niż te robione nakrętką od weka.

Dosyć mi napisać, że upał nas gniótł, noga sobie w sumie kręciła, a moja zajebistość wielką i światową jest. Co zeznał Toomp, który ze Śnieżnika wówczas zjeżdżał i mnie go podjeżdżającą rozpoznał. Ucięliśmy parę zdań i każdy pojechał tam, gdzie miał.

Ostateczne ZBUTNE zdobywanie szczytu olaliśmy. Bo o ile jeszcze kawałek od schroniska w górę jeszcze się jechało, to potem rower już się tylko wlekło za sobą lub się nim podpierało. A że doba noclegowa nas ograniczała, nie mieliśmy czasu CZASKAĆ tych „z-buto-metrów”.

A potem co. Zasadniczo niemal już tylko zjazd do bazy, pakowanie i powrót do stolicy przez Czechy. Niewe miał dostać ode mnie Radegastów parę, zajechać trzeba mi było:).

No. Góry, góry i po górach. Itakto.


Dane wyjazdu:
34.91 km 25.00 km teren
03:15 h 10.74 km/h:
Maks. pr.:56.80 km/h
Temperatura:26.0
HR max:155 ( 79%)
HR avg:117 ( 59%)
Podjazdy:1174 m
Kalorie: 1827 kcal

Ten język jest manichejską kłodą kapitalizmu!

Czwartek, 5 lipca 2012 · dodano: 30.07.2012 | Komentarze 16


ŁO I ŁO.

Teoretycznie takiej zaległościowej dupy, jaka mi urosła, ogarnąć się nie da.

No bo jak, bo kiedy, bo, szkurwa, HAŁ?? HAŁ żyć?

Ale nie jesteśmy małymi fiutkami i się nie poddajemy. Będą wpisy i mam nadzieję, że nie puste. Na pewno będą zaś lakoniczne, bo...


bo chuja tam pamiętam, co ja jeździłam i gdzie i kiedy i po KE.

A odczyty z Garmina – po francusku GARMĘNA – całe hovno mi przypominają.

Postaram się coś z tym zrobić, acz priorytety mam na razie inne i one na przykład mi mówią, że nadganianie z wpisami będzie CHĘDOGO trudne, po angielsku DIFIKALT.



Ale ten dzień pamiętam, bo wespół z Airbike'owymi Misiaczkami zrobiliśmy se tripik w okolicach Stronia Śląskiego, do którego tośmy się o brzasku-dnieniu-świcie wybrali.

I mam nawet zdjęcia, a to już jest poważka.

A że zdjęcia są jakości marnej, jakbym je widłami robiła, a nie komórą, to wpis ów ma jedynie wartość symboliczną.

A do Stronia przybylim na maraton, żeby nie było, że to taka czysto wycieczkowa fanaberia. I kaprys guwernantki jakiś.

W Stroniu zaś było tak [celowo nie przeKRANcam!]:

Ten język jest językiem tytułowym i on ma otworzyć oczy niedowiarkom! © CheEvara




Na dwa dni przed maratonem właściwym wybyliśmy z Misiaczkami z kwatery, żeby i zaznać trochę upału, i pojeździć, i zeksplorować trasę wyścigu, i o.

I to na przykład był kawałek owej trasy – uwaga, zdjęcie za mgłą celowe, w oddali słychać samolot i strzały!

W Stroniu było GÓRZYŹDZIE:) © CheEvara



Ponieważ nie pamiętam, gdzie to, oprócz tego, że w górach, napiszę, że... JEDZIEMY SE! © CheEvara



O, nawet było BŁODNIŹDZIE! © CheEvara


Taki jeden Bartek nawigował i znaleźliśmy się, może nie w dupie, ale w patykach i chaszczach:) © CheEvara


Coś mi mówi, że zanim to wymalowano, mogło być całkiem przaśnie;) © CheEvara



Potem był pit stop w Międzygórzu, gdzieśmy biesiadowali, czego efekty widać, prawda:) © CheEvara



Gdy ja i Misiaczek oglądałyśmy wodospad, Bartka doglądała prężąca się sierść:) © CheEvara



Na koniec jeszcze tylko szybkie odwiedziny tamy i okolic i wracamy do bazy;) © CheEvara



A w bazie czeka na nas... Tygrys!;) © CheEvara



Sorry Boys, ale muszę być oszczędna w zeznaniach. I tak cieszta się, że wpisy będą:)

A widokowo to Stronie Śl., Międzygórze i okolice urywają dekielka od dupy. No i wszędzie dużo kotów. Lubię koty:).

Wpisy też lubię. Lubienie też lubię. I też lubię też:)



Dane wyjazdu:
62.71 km 40.00 km teren
03:00 h 20.90 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:175 ( 89%)
HR avg:153 ( 78%)
Podjazdy:362 m
Kalorie: 1776 kcal

Ja wiem, straszne to chamstwo, że nie piszę nic

Niedziela, 1 lipca 2012 · dodano: 11.07.2012 | Komentarze 14

I się li jedynie Niewe wysługuję, ale matkonatko, nie mam ja kiedy! Jednakowoż postanowiłam – mimo wcześniejszych chęci ponownego zalinkowania opisu u Niewe z dnia mazurskiego drugiego – naskrybać słów parę, bo sława wymaga.

Moje osobiste zeznania są takie, że wczoraj było świetnie. Zatem dziś nie może być inaczej, tym bardziej, że ja na legalu mogę sypać na granicy śmierci kondycyjnej. A nie... w żadnej tam kurwa kompensacji:).

Miałam trening do zrobienia. NA WYJEŹDZIE. Na wolnym. Imaginujcie sobie to! Ciężko takiej Che jest wyzwolić się z okowów myśli odpoczynkowej i wyjść na rower niekoniecznie krajoznawczo. A koniecznie zapierdalawczo.

Z pierwszej części treningu pamiętam niewiele. Jedynie cieknący po plecach pot, moje przednie koło, chęć zrzygania się z powodu upału i tempa na kierownicę oraz chwilę, kiedy nie było rady. Musiałam przerwać to zapierdalanie, bo Pan Pęcherz tak chciał. Dziękuję mu niniejszym, mogłam przerwać umieranko.

Z pierwszej części tego tripu są nawet zdjęcia. I dobrze, że są. Bo ja widziałam przed sobą albo czarną płachtę albo czarną płachtę. To jadziem z fotorelaNcją:


Dokładnie tu sprawdzam, czy aby na pewno dobrze jedziem i czy aby na pewno prosto, a nie aby na pewno w prawo:

Znajdź Che na tym obrazku. Niekumatym Niewe dorysuje strzałki:) © CheEvara



I mimo że sprawdzałam, to zabrnęliśmy:

Ale w sumie dobrze, bo ja lubię takie klimaty © CheEvara


Niewe też lubi, więc foci. Ja lubię, że Niewe lubi i że Niewe foci:)

Jak już sytuacja się wyklarowała, mój pęcherz był wysikany, trzeba było – jak to mówią – KONTYNUOWAĆ DALEJ wyścig:

Tam w oddali sypię ja i palą mnie nogi © CheEvara



Mua – z NIEWYCZYMANIA upału – wyścig swój symulujący skończyłam kapkię wcześniej. Cała ja odmówiłam sobie samej dalszej posługi, przynajmniej w zakresie trenowania. Ta sama cała ja zażądała jedzenia i picia, niekoniecznie w tejże kolejności.

No to o:

I po wszystkim trafiliśmy do raju, choć nie wiem, czy to nie była pułapka:D © CheEvara


Pułapka dlatego, że to, co nam udostępniono w grubym szkle, było świeże, bezczelnie niepasteryzowane, rozkosznie mętne i bestialsko dostępne w kilku wariantach. Tu zaczynamy:

Albo i nawet w sumie kończymy! © CheEvara



Widzieliście kiedyś Che szczęśliwszą?

Jest super, jest super, więc o co ci chodzi:) © CheEvara



Wtranżoliliśmy przegenialne pierogi z DŻAGODAMI (z boru Ługanie, żeby była jasność), wypiliśmy jeszcze niepoliczalną liczbę kolejek tej zasadzkowej świeżyzny i zakochawszy się w piwie ŚLIWKOWYM uznaliśmy, że czas, by pełne żołądki wreszcie mogły znacząco podnieść uroki okolicznych landszaftów:

Dostaliśmy wersję śliwkową piwa na wynos i poszliśmy w ŚNIARDWĄ DAAAAAAL! © CheEvara



Trudno powiedzieć, o czym myślę, ale chyba po prostu siedzę:) © CheEvara



A tymczasem Niewe nie dopuszczał do odwodnienia organizmu – acz rozsądniej byłoby napisać: do ODPIWNIENIA:

Jedni siedzą i myślą, inni pływają i NASIĄKAJĄ;) © CheEvara



Ciężko było się zebrać, ale i warto było. Choćby dla takich okoliczności:

Po czym należało powrócić na Ublika łono. Piękne ono! © CheEvara



Jeszcze tego wieczoru plan na jutro posrał się, jak to plan, acz całkiem na korzyść się posrał. Aha! Jeszcze nie wiem, czy opis u mnie, czy u Niewe!