Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

krajoznawczo

Dystans całkowity:3879.74 km (w terenie 1733.04 km; 44.67%)
Czas w ruchu:215:34
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:31376 m
Maks. tętno maksymalne:184 (95 %)
Maks. tętno średnie:164 (85 %)
Suma kalorii:106918 kcal
Liczba aktywności:60
Średnio na aktywność:64.66 km i 3h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
57.82 km 4.00 km teren
03:00 h 19.27 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:1.0
HR max:175 ( 89%)
HR avg:125 ( 63%)
Podjazdy:101 m
Kalorie: 1583 kcal

A gdzieśmy to nie byly!

Niedziela, 17 marca 2013 · dodano: 20.03.2013 | Komentarze 1

No w ŁYSKANSYN akurat nie byliśmy, ale to TYLKO dlatego, że skończył nam się dzień. Jak polskim piłkarzom. Oni nigdy nie przegrywają, im kończy się im czas.


Ponieważ ja już wszetecznie RZYGAM I DYSPONUJĘ WOMITEM na panującą nam porę roku (i to nader rozwarszawiającą się) zażądałam, abyśmy pojeździli, ale raczej po suchym. Po asfalcie czyli. Moim wymaganiom stała się zadość. Niewe wyszedł nawet ponadto. Zadbał o to, żebym się nie zanudziła zasfalceniami i tak wytyczył trasę, że chwilami ulice fantazyjnie przemieniały się w szutrowe i dziurawe bezdroża, wypełnione jak nie kałużami, to zwyczajnie śniegową mazią nawianą z pól. Fajnie;).

Tak se ciurlając te kilometry, całkiem sprawnie, szybko i niepostrzeżenie najechaliśmy Milanówek. Tam ponapawaliśmy się (lub też ją wykpiliśmy) architekturą i spróbowaliśmy wypić w słoneczku piweczko pod sklepem, ale zarówno sklep, jak i ławeczka przed nim zniechęciły nas ku temu. Tylko słońce sprostało zadaniu.

Zadaniu nie sprostał Radziu, za którym to się lekutko oboje rowerowo stęskniwszy, a którego Niewe zmolestował jeszcze w Milanówku telefonem. Lecz ten Radek nie odebrał, gdyż robił jakieś sprośne rzeczy z farbą. Potem z kolei nas zmolestował tenże Radek, jak już byliśmy w Brwinowie i opowiedział nam, że tak naprawdę od dziewczyn oraz od farby woli wąsaczy. Nie pytajcie. W odpowiednim czasie sama do was przyjdę i Wam to opowiem.
;)

W każdym razie. Brwinów jest równie urokliwy co Leszno, więc potraktowaliśmy go tylko przejazdem. Jak jeden mój dawny znajomy, co to był kiedyś przejazdem w Biedzie i potem zeznawał, że przyjaciół tam nie spotkał, za to dostał w papę za wymądrzanie się.

Usyfiliśmy się jak dwa salcesony w dwóch piachach, napędy RZĘZIŚCIE rzęziły, ale zgadnijcie jak było.

Z NIEWE było zajebiście.


Jechałam w magnezie, Niewe w cynku.


P.S. Fotuńcia u Niewuńcia


Dane wyjazdu:
48.89 km 40.00 km teren
03:09 h 15.52 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:180 ( 91%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1254 kcal

Mało jeżdżem, a i tak mam zaległości

Niedziela, 17 lutego 2013 · dodano: 04.03.2013 | Komentarze 7

TYPIKAL i prawdziwe to.

Zdarzyło się tak, że chyba mieliśmy wtedy na Mazovię do JABŁONNY (jak wanny, a nie JABŁONNEJ jak wannej) towarzysko pomknąć. Żeby tak o popaczeć na ludzkie (i luckie też, w razie gdyby jakiś Lucyjan startował) nieszczęście, takąż boleść i krzywdę. Przynajmniej ja (nie wiem, jak chłopaki) czuję się wtedy lepiej.

No i jeśli zaczynam wywód od tego, że coś tam mieliśmy zrobić, gdzieś tam MIELIŚMY jechać, to znaczy, że tego nie uczynilim.

Ktoś nam zegarki porozregulowywał i do tego podłożył pod łóżko maszynę do wytwarzania dodatkowej grawitaNcji. NIE DAŁO SIĘ.

Jabłonnę (jak wannę) więc odpuściliśmy. Goro przybył o (przesuniętym wcześniejszym telefonem) czasie i mogliśmy na tę okoliczność wybyć z domu. Nie omieszkał przedstawić nam dorodnego szlifa na przenajświętszym trykocie biskupim, który to był efektem konkretnie – nie bójmy się tego powiedzieć – wykurwionego kujawiaka prawie w ogródku, prawie witając się z nami, gąskami. Czyli niemal pod Domem Złym.

Oszczegałam go, że takich kujawiaków będzie więcej, chyba, że wyśle sms o treści KOLCE i mu jakąś oponę wypożyczymy (opłata dodatkowa). Marudził, że mu się nie chce.
To pojechalim. Niewe & mua na okolcowanym okapcieniu, Goro walczył na ZWYKLAKU.
Jechaliśmy to tu (w lesie), to tam (pod lasem). Marzliśmy.

Po pewnym czasie zażądaliśmy rozgrzewających przystanków. Zabita na głucho furtka w Białym Domku pod Łomiankami skierowała nas do Przystanku Młociny, prawdziwego raju pod względem wyrobów chmielowych.

Pojedliśmy, nagrzaliśmy grzańcami żołądki (a na grzejnikach odzież najbardziej wierzchnią), niektórzy się bardzo rozleniwili (tu byłoby zdjęcie, ale moja niestabilna platforma emocjonalna zadecydowała, że nichuia go nie budjet) i mogliśmy ruszyć zadki ku pętli ten dzień ZAKAŃCZAJĄCEJ (jak ZAKANSZAJĄCEJ, ogórkiem na przykład).

Fajnie i super było, ale ja to... JESTĘ LESZCZĘ.


Dane wyjazdu:
24.18 km 20.00 km teren
01:21 h 17.91 km/h:
Maks. pr.:27.60 km/h
Temperatura:
HR max:169 ( 86%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 754 kcal

W Garminie nie byłam łaskawa

Poniedziałek, 10 grudnia 2012 · dodano: 10.01.2013 | Komentarze 0

I to łaskawa się odnieść, com ja pedałowała, a z mapy wynika tyle, że całe guano pamiętam. Ponadto było to miesiąc temu, zatem wiekopomnego wpisu nie robię;)

Co mną powodowało, że tam (ku Julinku) lasem wyruszyłam, zupełnie nie pomnę. Chyba usyfiłam rower wtedy.

Bardzo być mejbi;).

Foty mi wyszły takie, że zegarkiem z komunii Casio lepsze bym uczyniła. Ku przyzwoitości nie zamieszczam.


Dane wyjazdu:
42.38 km 30.00 km teren
02:37 h 16.20 km/h:
Maks. pr.:53.00 km/h
Temperatura:
HR max:184 ( 93%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:576 m
Kalorie: 1801 kcal

Odreagować!

Niedziela, 25 listopada 2012 · dodano: 03.01.2013 | Komentarze 6

Po ubiegłowieczornej żenie w Krakowie w pewnym KLUBIE [uwaga, to słowo zawiera lokowanie nadużycia!] musieliśmy z Niewe dziś uczynić ze sobą coś przyzwoitego.

Rowery były ku temu niezbędne.

Taki bezmajtkowy lans na moście, ale nie w Zawichoście!;) © CheEvara



Korzystając z pewnych znajomości, a raczej jednej konkretnej, usiłowałam zsynchronizować nasze namiary geograficzne z Tomasem, jednym mym takim znajomym, co to też rower poważa nadto.

Miał nas niejako oprowadzić.
Na przykład po Lesie Wolskim, który zna, bo go ujeżdża.


Wszystkie próby sczezły na tym, że zamiast spotkać się – jak ustalaliśmy – w Lesie Wolskim, to zjechaliśmy się dopiero gdzieś na bulwarze w drodze do Tyńca. Bo chcieliśmy tam z Niewe pojechać.

W Tyńcu ustanowiona przeze mnie tradycja nakazuje latać na miotle;) © CheEvara



A w tamtejszych lasach dowiedziałam się, że:
- nie umiem podjeżdżać
- nie mam nogi
- jestem leszczem
- chcę do mamy

Nie do końca o taką kompozycję mi się rozchodziło;) © CheEvara



W telegraficznym skrócie doniosę, że bardzo się Tomasowi przydaliśmy, gdyż jak na rdzennego mieszkańca Krakowa, nie miał pojęcia, że w Tyńcu jest tak fajnie;).

Po wszystkim, gdy macki mroku jęły nas dosięgać i niezbędne były przed nami śmiałe snopy światła, nasze organizmy też dały o sobie znać. Raz, że głód (taki jedzeniowy) i dwa, że głód (ten drugi).
A skoro ORGANIZM POTRZEBUJE… Niezdrowo nie zaspokoić!

Zatem my powróciliśmy ku miastu nadwiślnym hajłejem, a Tomas ruszył jeszcze po ciemku Las Wolski przemierzyć.


Na koniec fota z nierowerowego nazajutrza. Rozczulająca w sumie;)

Jeśli można parkować, to nawet dzieci dojeżdzajO do TYRKI rowerem!;) © CheEvara



Jako PeeS dodam, że w wydaniu z Niewe Kraków jest bardzo bardzo, very very. Ale to… nic nowego, w sumie!;)



Dane wyjazdu:
31.16 km 25.00 km teren
02:01 h 15.45 km/h:
Maks. pr.:45.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:538 m
Kalorie: 1385 kcal

Wybyliśmy na Jurę, by sprawdzić, czy tam staniemy się jurni

Sobota, 24 listopada 2012 · dodano: 03.01.2013 | Komentarze 2

;)

Dłuuuugo nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, uznaliśmy zatem, że należy.

A ja na dodatek musiałam nawiedzić Krakau.

Co jednakowoż szkodziło zabrać rowery?

Na trasie do Krakowa zrobiliśmy pitstop w Ogrodzieńcu:

Paczę i napawam się. Pacze za potęgo tego zamku! ©



żeby pokręcić kapinkę po terenie, pozłościć się na brak formy (ja), na ruchomy blok w bucie (ja) i na niezbyt wyregulowany napęd w swem nowem Specuchu (Niewe)

Na tyle nas to wszystko wpieniło, że aż trzeba było spocząć:

Życie jest pełne zadumy...;) ©



Po drodze wspięliśmy się też z buta na jakiś zamek, co było surowo zakazane, ale nas tak korciły rusztowania, że no weź i nie zwiedź!

Pierwszy krok Che dla zamkowości! ©


A w ogóle to umarłam kondycyjnie.

Jakie zdrowie, takie tętno.

I jaka róża, takie kiwi.



Dane wyjazdu:
23.14 km 10.00 km teren
01:12 h 19.28 km/h:
Maks. pr.:28.60 km/h
Temperatura:6.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 651 kcal

Dłużej się na ten rower zbieram niż…

Wtorek, 13 listopada 2012 · dodano: 23.11.2012 | Komentarze 7

Na nim pocinam.

Po tym, jak moja wczorajsza wizyta w zaborowskim Medicorze nie doznała finału, zdecydowałam się doprowadzić swoje rzężenie z płuc do stanu opłakanego i wylazłam na rower.

Idiotka to eufemizm;)

Aczkolwiek przynajmniej na rowerze nie zdycham i nie wypluwam płucotchawek. Ewidentny zatem plus dodatni.

Przed zaborowskim Medicorem przestrzegam tych, którzy liczą się z czasem. Ci, którzy mają jego szanowanie w głębokiej sempiternie, śmiało mogą lecieć i…

NA PANA DOTTORE ŁASKAWIE POCZEKAĆ.

Pan internista – choć pracuje od 12-tej, do czternastej nie zdołał dotrzeć. Panie na recepcji są w posiadaniu umiejętności pobrania forsy za wizytę, natomiast zdolności w wydobyciu informacji od lekarza (np. gdzieś pan, kurwa mać, jest??) przekraczają ich granice organizacji.

Niniejszym wkurw mnie strzelił i powróciłam do domu. I uznałam, że może okoliczność wie, że ja mogę jeździć. A nawet powinnam. Pojechałam se dziś więc do Roztoki drogą bardzo mi znaną, terenem, a wróciłam asfaltem. Pary na teren mi nie wystarczyło.

A hamulce skrzypią, aż strach!


Natomiast opowiem Wam o kotach.

Przyłazi do nas całkiem ładna trikolorowa kocica. Wszystkie jej zalety kończą się na jej urodzie. W całej reszcie jest nieprzyjemną kocią… kurwą, nie bójmy się tego powiedzieć, Andrzej.

Żre u nas codziennie.

Od szóstej rano prowadzi okupację kuchennego parapetu, na którego wskakuje, upierdalając widowiskowo elewację (powzięłam postanowienie, że zarówno elewację, jak i tę dziwkę, potraktuję Karcherem. Z tym, że dziwkę edukacyjnie).

Zasadniczo jestem kotolubna.

Ale ta suka mocno się stara o strzał z dwururki. Ani razu od niemal roku nie dała się pogłaskać. Parska, prycha, szczeka na wszystkich, którzy – UWAGA – wychodzą do niej z jedzeniem. OBŁĄKANA.

A żre jakby robiła to pierwszy i ostatni raz w życiu.

Żeby nie było jej smutno, przyprowadziła swojego dopychacza. Roboczo nazwaOpis linkalim go z Niewe Buką, bo jak siądzie w drzwiach tarasu, to wygląda właśnie jak Buka.

On akurat jest bardzo przyjemny. Odpowiada, gdy się do niego zagaja. Tylko pogłaskać się nie da, bo razem z tą dziwką żyją w strachu i sprzedają sobie nawzajem jakieś chore lęki.

No dobra, jest głaskalny podczas paszy. Wtedy zapomina się i pochłaniając Mr.Cata z puszki, udostępnia swoje czarne, fajne futro.

Razem wyglądają normalnie. Jak przez okno:

Siedzą i PACZĄ. Za żarciem:D © CheEvara



Któregoś dnia mojego choróbska siedzę se ja, napawając się niepracowaniem i co widzę w oknie tarasowym? Dwa małe, nastroszone kocie posrańce.


No to se poużywałam. Nagłaskałam się, bo akurat te pokraki pozwalają na to. Najbardziej mały rudzielec, który przy pierwszym dotyku uruchamia wewnętrzną prądnicę i jedzie z produkcją mruczanda. I patrząc czule w ludzkie oczy, PSITULA SIĘ.

Psituliś?:) © CheEvara


Jego siostrzyczka, xero mamusi ma podobny obłęd w oczach I średnio daje się głaskać:

Przechodzę tylko z tragarzami:) © CheEvara


Młokosy jeszcze się nie zwiedziały, że tu się żre i siedzą u sąsiadów. Ale wyłażą na kicianie.

Idę poszukać na allegro czegoś na tę nieprzyjazną trójkolorową zdzirę.


Dane wyjazdu:
31.66 km 8.00 km teren
01:47 h 17.75 km/h:
Maks. pr.:31.40 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 713 kcal

Żenująca przejacha;)

Czwartek, 8 listopada 2012 · dodano: 23.11.2012 | Komentarze 6

To można nazwać prawdziwym roztrenowaniem. Może i wymuszonym oraz niechcianym, ale jednak roztrenowaniem, nie bójmy się tego powiedzieć, Andrzej.

Takiej tradżedi nie było dłuuuuugo. Nie dość, że brakuje mi połowy płuc, to jeszcze jakby pikawa pracowała mi na ćwierć fajery.

Za to produkcja gili i kaszli całkiem w superpozycji.

Niniejszym zdobyłam się tylko na wypad z Domu Złego na Izabelin, zahaczając o te uliczki, o których zawsze myślałam podczas standardowej drogi do pracy „kiedyś tu skręcę”.

Pracy już nie mam, a se skręciłam. Takiego przewrotu listopadowego się szarpnęłam.

Może tak spróbuję się sama kopnąć w dupę, to mi gil przejdzie oraz mi się zachce?


Dane wyjazdu:
41.45 km 14.00 km teren
02:13 h 18.70 km/h:
Maks. pr.:31.60 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 981 kcal

Otwieram listopad

Czwartek, 1 listopada 2012 · dodano: 15.11.2012 | Komentarze 2

W marnym, co prawda, stylu i zupełnie inaczej niż co roku, bo bez specjalnych tripów cmentarnych.

Pogoda mnie odstraszyła. Powiedzmy, że wybrałam ciepły koc i książeczkę:D

Jedyne na co się zdobyłam, to… ZDOBYCIE Palmir i cmentarza w Lesznie. Na ten drugi ostatecznie nie wlazłam, biorąc pod uwagę tłumy (przegląd kolekcji płaszczy jesień/zima) i startującą mżawkę.

W sumie wyszłam na tym lepiej, niż od Leszna zaczynając, a na Palmirach kończąc. Wydułoby mnie wtedy srodze. A tak zmarzłam znośnie. Bo krótko. I nawet nie zdążyłam zmoknąć.

No i dobrze, że jestem niewyjeżdżającym słoikiem.

Czas na książkę jest nie do przecenienia:)


Dane wyjazdu:
83.60 km 16.00 km teren
03:36 h 23.22 km/h:
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:340 m
Kalorie: 2861 kcal

Nadmorskie przyśpiewki we mgle

Niedziela, 21 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 10

Z wczorajszego słońca nie za wiele zostało. Kilka zdjęć i westchnienia. Przydałoby się i dzisiaj, bo w toku wielu zmieniających się ustaleń planowaliśmy dotarcie nad morze.

Wszystko dzięki Radka teściowej.

Targał ją profesjonalnie zawiniętą, ale TAK zawiniętą, że nawet łepek jej z dywanu nie wystawał. I on ci ją miał złożyć w Dębkach. Tych Dębkach:).

Podczas wczorajszej poharpowej integracji, kiedym to ja sobie międzyludzkie relacje niemiło zweryfikowała, wyszło, że do Radka jadącego samochodem do Dębek dołączy też Janeczek, narzekający na ból kulasów. *

Czyli rowerami docieramy w trójeczkę: Niewe, Goro i ja.
;)

Ja mimo przemieszczającego się bloku na podeszwie. Acomitamdocholery!:)

Pomachawszy chłopakom (i teściowej oczywiście też), ruszyliśmy zaraz za samochodem. W uroczej, osiadającej zewsząd w postaci mokrej drobnicy mgle.

Między innymi na włosach na nogach, czym ekscytowali się Niewe i Goro, ja byłam, powiedzmy, że świeżo po akcie depilacji.:D

A to zdjęcie z depilacją pozornie niezwiązane:

Mapa Peru i mapa Kamerunu. Jak to połączyć?? ©


Cięło nam się bajerancko. Oczywiście, starając się sprostać własnej legendzie i Waszym oczekiwaniom napiszę, że to dlatego, iż mamy zajebiście mocne nogi, zwłaszcza po wczoraj, i nic a nic nie miał znaczenia brak wiatru. Udało nam się zachować średnią 27 km/h. Mi-lajk-it!

Na wymarzoną i wyczekiwaną plażę wbiliśmy po świetnym terenowym odcinku i w okolicach Stilo, mnie i Niewe znanego z tamtego roku.

Mój strój teamowy konweniuje z otaczającą przyrodą. ©



Gdy już na tejże plaży wylądowaliśmy, tylko gil powstrzymał mnie, małego bałtyckiego labradora gotowego, nie umiejąc pływać, płynąć do Szwecji, ilekroć nad Bałtykiem jestem, do zamoczenia gir we wodzie. Skoncentrowałam się na pisaniu patykiem ckliwych pozdrowień i brykaniu oraz pozowaniu.

Legia psy? ©


O trójce takich, co do Dębek lecieli ©


Ponieważ jeden taki gamoń, który skończył rozwlekać swą teściową w Dębkach – dla podpowiedzi i ułatwienia dodam Wam, że to był Radek – strasznie się chyba kurwa za nami stęsknił i wydzwaniał, że może już nas wcześniej zgarnie, ustaliliśmy, że niestety do Dębek nie jedziemy, zapakujemy się do wozu gdzieś wcześniej.


Tu było coś fajnego, nie pamiętam tylko, co:) ©



Znanym nam terenem ze Stilo, omijając szlak rowerowy, który wygląda tak, że panom odpowiedzialnym za to należałoby stłuc moszny młotkiem, dotarliśmy do wioski Kopalino, konkretnie pod sklep, gdzie pijąca część ekipy dokończyła GieŻecika, a reszta starała się wyglądać i pakować graty do samochodu.

Dzień uznaję za wielce zajebisty, diagnozę, że kolano mnie nawala dopiero po 60-ciu kilometrach jazdy takoż.

Mam też nadzieję, że odgrywając pewną rolę na rowerze, zostanę w pamięci chłopaków na zawsze. A przynajmniej do momentu wykasowania tego filmiku:D.


Aaaaaaaaaaaaaa!
Dałam se taki tytuł, że teraz go muszę wyjaśniać.
Otóż. Niemal zawsze dzieje się tak, że mi się coś śpiewa.

Po pewnych wydarzeniach z piątku, związanych z postojem na jedzenie, Gorem oraz cukrem nie mogła mnie się nie trzymać w sobotę przyśpiewka, intonowana na „starego MacDonalda”:

„STARY GORO CUKIER MIAŁ” – śpiewam ja
A wszyscy! „Ji ja ji ja joł”


W niedzielę zaś, pod dwóch dniach długodystansowego pedałowania, na tę samą melodię oznajmialiśmy światu:

MOJA DUPA BOLI MNIE
I JA I JA JOŁ!

Było jeszcze kilka wyśpiewanych oraz sporo litościwie przeze mnie niewyśpiewanych (jak „Ten Goro zabierze ci cukier i mnie, ten Goro zabierze ci dom”), ale z litości dla ludzkości nie przytoczę.

Potem już był dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuugi powrót do stolicy we mgle, podczas którego robiliśmy w samochodzie meksykańską falę, obroty w miejscu i trzęśliśmy zadkami. I tylko prowadzący tę skaczącą na boki furę Radek jakiś taki nieprzystający do naszych humorów był.

Nie pił, czy co?

* Nie zrobiłam tam literówki:D

P.S. Wersja Niewe jest tu. A także nieco inne fotki:)



Dane wyjazdu:
170.00 km 65.00 km teren
08:46 h 19.39 km/h:
Maks. pr.:46.08 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1050 m
Kalorie: 6402 kcal

O Harpie zdań kilka wyszarpię:)

Sobota, 20 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 23

Tradycji stało się zadość, Niewe swój wpis uczynił, kolej na mnie. Kolej Mazowiecka, oczywiście.

Jego wpis uleżał mi się w głowie, mogę jechać z opowieścią. Zatem.

Skład nam się wykrystalizował jedyny taki. Słuszny. Niewe (biedaczyna) w roli opanowanego, znoszącego wiele kierowcy, Goro jaki pilot wyścigowy, Dżanek w roli posiadacza smartfona z drogową aplikacją, Radziu jako piewca historii o grzybach. No i ja.

Po prostu ja. Która Chce Psocić.

W miarę upływu kilometrów i wpływu promili, nasz zapakowany po dach cygański wóz stawał się coraz bardziej wesoły. Oraz tańczący do dość nieskomplikowanej choreografii. A przynajmniej tył tańczył. Było „SZEJKIN JOR NASTI AS, BEJBE!”. Pokrótce.

Nie musieliśmy trzymać nogi na gazie, to szejkowaliśmy. Biedny Niewe.

Zanim osiedliliśmy się w naszej hacjendzie, załatwionej przez Radzisława, zajęliśmy się rejestracją i odbieraniem gadżetów. Mnie przypadła regulaminowa koszulka rowerowa Grey Wolf i – w sumie nie wiem dlaczego – T-shirt Harpa. Oraz kilka zdziwionych spojrzeń na mój psocący ODZIEŃ.

No.

O, to może ja jeszcze wspomnę, co ja robię na tym Harpie. Otóż nie wiem. A nawet więcej – tego nie wie nikt. Ale na pewno nie jestem tam na miarę naszych potrzeb.
Jestem prawdopodobnie dlatego, że Niewe się uparł. Myślę jednak, że ta impreza – po dwóch poprzednich wspólnych orientach – przekonała go, że ja się do tego zupełnie nie nadaję.

I chyba nawet nie chodzi o to, że mam skopany sezon.

Ja nie NADANŻAM.
Mapy nie czytam.
Kierunków nie ogarniam.
Wkurwiam się (w trzewiach swych i w tajemnicy), że nie ogarniam. Tym wkurwianiem zaś się nakręcam, co skutkuje tym, że nie koncentruję się na mapie. A że się nie koncentruję, to się złoszczę.
Skupianie uwagi na jednym – raz a dobrze – nigdy nie było moim altusem.
Tfu! ATUTEM, kuźwa.

Tak więc tego.
No więc, co dalej. Ano dalej czytajcie.

Jak tradycja nakazuje, wieczór poprzedzający start uczciliśmy. Dość głośno. Na tyle, że jak gimbusy zostaliśmy upomnieni.
Bo ktoś jeszcze mieszka w tej kwaterze i – uwaga, uwaga – KURWA, CHCE SPAĆ!
Dziwacy jacyś.


Poranek jesienią nie jest tym, co mnie nawilża. Raz, że nie wygląda jak poranek. Dwa, że nie pachnie jak poranek. Trzy – jak on nie brzmi.
Jak tu startować?

Z bazy do startu mieliśmy kapinkę ponad pięć kilometrów. Ruszyliśmy migając lampkami – ja z okolic amortyzatora, bo mapnik zabrał całe wolne kierownicowe miejsce. Kwestią czasu było, kiedy uświęcę ten poranek-nieporanek widowiskowym wypierdoleniem się i urwaniem kilku szprych.
Nie doszło do tego.

Na miejscu dokazywała do mikrofonu strasznie przykra pani. Prezentowane przez nią połączenie „poczucia” i „humoru” wywoływało u mnie pantomimę – na szczęście tylko pantomimę – womitu.
Wieczorem okaże się, że zupełnie słusznie nie zapałałam do niej sympatią.

Z milszych akcentów muszę odnotować, że bardzo budujące jest ujrzenie, że takich świrów gotowych do startowania w nocy, w jej środku, jest więcej:).

Chwilę po rozdaniu map ustaliliśmy nasz plan, brzmiący „teraz jedźmy na jedynkę, a potem się zobaczy” i kierując się taką precyzją w działaniu, ruszyliśmy asfaltem. Ruszamy jak ci jeźdźcy – we czworo. Radek nas bowiem porzucił, a chris nie zdecydował się nam towarzyszyć po tym, jak odmówiliśmy mu wydania (też mu) pewnego haka.

Ponieważ jest noc, jest ciemno, ja jestem ślepakiem, nawet nie staram się uczestniczyć w nawigowaniu. Goro też nie, skacowany jakiś i słabujący. Nawigują zatem Niewuńciu i Dżankuńciu.

Punkt pierwszy, będący jednocześnie punktem numer jeden przećwiczył nas w zakresie jazdy w błocie, wywracania się w nim (Niewe, pamiętasz?;)), darcia rowerami przez gałęzie i na skuśkę. W końcu jednakowoż ten punkt znaleźliśmy.

I to by było na tyle z tego, co ja pamiętam. Więcej punktów nie pamiętam, proszę księdza:).
Ale sobie radośnie opowieść kontynuować będę. Kontynuować dalej, proszę księdza.


Na szczęście ponura, mglista noc (którą inni nazywali porankiem) zamieniła się w przyjemne, nawet nasłonecznione dnienie i choć dalej czułam się jak nie w swojej bajce, zaczęło mi być przyjemnie.

Jesień, jesień, jesień, pięknaś ty!;) © CheEvara



Ponieważ nawet chcę zacząć jechać jak Che, a nie jak pizda, cieszę się z Niewowego hasła na podkręcenie tempa, ale udaje nam się to średnio. Ja bez skutku od prawie trzech tygodni staram się dusić w zarodku gil i zapalenie całego oddechu, Niewe ma to samo, Gora dziś męczy kac, a Dżanka nie wiem, co męczy, ale nie podkręca;).

Mimo że bardzo chcę i staram się starać, odechciewa mi się zabawy w orient, w czym bardzo pomaga mi mapa. Tyle ma wspólnego z okolicami Redzikowa, co mapa Sri Lanki. Dróg na mapie jest albo za mało albo jeszcze mniej. Wkurwia mnie to, bo jak jeszcze cieszą mnie „chochliki”, czyli organizatorskie PSOTY na mapie, tak nieaktualny bohomaz uznaję za… hmm. Chciałam napisać „kurestwo”, ale to może za grube określenie. Jak mi przyjdzie do głowy lżejsze, zastąpię, na razie na wyrost i siłą rzeczy pozostanę przy kurestwie.


Dzięki temu w kilku przypadkach łazimy z rowerami na plecach lub pchając je pod górę – tyle bowiem mapa nam dopomaga. Na szczęście humory nam dopisują, zwłaszcza w momencie, kiedy Goro lezie z rowerem w dół szukać punktu, Dżanek człapie do góry – obaj krzycząc coś do siebie i obaj siebie nie słysząc. Między tym wszystkim byliśmy my: Niewe i ja, PRZYSIADNIĘCI w połowie góry i nawet nie próbujący powtrzymać głupawy. Rżeliśmy jak Siwa mojego dziadka. Za każdym pokrzykiwaniem Gora lub Dżanka bardziej.

Strzałka wskazuje miejsce, z którego wyłoni się pokrzykujący Goro:) © CheEvara


W końcu punkt jakoś się znalazł, ale podczas szukania go – jak podczas żadnego wcześniej ani później – napstrykałam zdjęć towarzyszących naradom wojennym.

Najpierw zdjęcie takie:

Chłopaki ustalają, jak jechać, a ja psocę i focę;) © CheEvara


Potem takie:

Janek ustalił, że tam gdzieś punkta niet! © CheEvara


Oraz takie, które jest u Niewe, na którym to Goro dokazuje przy mapie.

Ja zaś dam takie. Ładne:

Tu nalegam, aby Niewe przystanął i się zastanowił. Jak jest bjutiful. © CheEvara



No dobra.

Dla mnie wszystko byłoby fajnie, gdyby nie usiłujące wyskoczyć ze stawu kolano. Łupało mnie od rana (tego prawdziwego, czyli jakoś od 10-tej). Po południu kumulowałam w zaciśniętych zębach cały ból, skoncentrowany też na sprzęcie, który

KOMPLETNIE KURWA NIE DZIAŁAŁ.

Po tygodniu sterczenia w serwisie hamulce hamowały głównie wtedy, gdy nie naciskałam na klamki. Łańcuch spadał z korby na ramę przy każdej redukcji.

Krótko mówiąc, pedałowało mi się PRZECHUJOWO. Proszę to sobie zaakcentować. Jak się może bowiem jechać na NIEWYREGULOWANYCH HAMULCACH?


A na dodatek ciągle chciało mi się jeść.
Pewnie, gdybym przyłożyła się do tego Harpa i z trzydniowym wyprzedzeniem zaczęła magazynować węglowodany, nie przysysałoby mnie tak. A ja żądałam co chwilę jedzenia. Pod warunkiem, żeby nie był to tylko

APRIKOT, KURWA

[temi słowy zaregaowałam, gdy podczas jednego z postojów, Niewe – na moją prośbę – poczęstował mnie batonsem pełnym enerdżi. Jak jeszcze smaki karmelu, krówek, czekolady zniosę, tak owocowe batony są dla mnie nie do zaakceptowania].

No.

Po którymś przysklepowym przystanku, okraszonym parówą i bułą oraz Specjalem chyba (tradycja to jest coś ekstra) czekała nas dłuuuuuuga asfaltowa wycieczka. Skończyła się ona tak, że nienadANżający Dżanek nam zniknął, a moja persona wyrażona w kolanie mym odmówiła jazdy. Okazało się, że w prawym bucie lata mi po całej podeszwie blok i to stąd to rąbanie po stawie.
Nic z tym nie dało się zrobić, bo śruby bezlitośnie się wyrobiły, stały się AWKRĘCALNE I AWYKRĘCALNE.

Musiałam ewidentnie zagryźć zęby i pedałować mimo wszystko. Przeskakiwanie jakiegoś małego młotka w okolicy łąkotki nie jest szczególnie przyjemnym doświadczeniem.

Tego dnia daliśmy ciała ze wszystkim. Po pierwsze z tempem. Nasze tempo było tępe. Żałosne. Przystanki za częste. Wkurw na sprzęt zbyt permanentny.

Ja myślę, że niniejszym, acz bez premedytacji, wyleczyłam Niewe z pomysłu zabierania mnie na tego rodzaju imprezy.
I pewnie teraz jest 3x na TAK, jeśli chodzi o moje NIEstartowanie w nich (bo wręcz obrzygałam go swoją interpretacją uczestnictwa w orientach. Gdyby Elvis żył, żałowałby, że żyje. I takie tam).

Około 16-tej, kawałek po tej godzinie, dotarło do nas, w jak rzeczywistym bagnie czasowo-zdobycznym jesteśmy. Punktów nie złapaliśmy nawet tyle, co kot napłakał, a jeśli chodzi o czas, to byliśmy 40 km od mety, a jednostek minutowych mieliśmy na to NIE NALEŻYCIE.

Jeszcze przez chwilę kłóciliśmy się, czy zdobywać te punkty, które mogliśmy przytulić ewentualnie po drodze, ale coś takiego, o co normalnie bym się nie podejrzewała, czyli mój głos rozsądku przekonał wszystkich. Na chuj bowiem nam te punkty, jak spóźnimy się na metę i dostaniemy minuty ujemne?

Pognaliśmy zatem w stronę Redzikowa, zostawiając za sobą zachodzące słońce.

Na miejscu zeżarliśmy całkiem przyzwoity obiad, nawiązaliśmy wstępną – niestety potem niekontynuowaną – integrację z Możaniuńciem i czmychęliśmy, trzęsąc się jak kogucie kupry na wietrze, na kwatery, przekąpać pachy, omówić wrażenia, nawodnić się i zregenerować, o tak:

Bądź nowych czasów Dżizasem, zamień w piwo kiełbasę! © CheEvara



Po to, by potem, taksą już, ruszyć do Redzikowa na dekorację i degustację. Zakamuflowaną, bo ta sama, nudna, wkurwiająca i żenująca pani z rana poprosiła nas w tonie rozkazu, abyśmy „to piwo schowali, bo jesteśmy w szkole”. Niewe & ja tylko parsknęliśmy pogardliwie na takie dictum. Żebyś ty wiedziała, smutna kobieto, co ja w szkole wyprawiałam. Picie piwa to joga przy tym.

Numerki na koszulkę są nie tylko na koszulkę - udowadnia Dżanek:) © CheEvara



Rowerowego tytułu Harpagana nie zdobył nikt. Dajcie jeszcze bardziej posrane mapy, a potem się dziwcie.

Dla nas impreza skończyła się spacerem, który niektórzy połączyli ze spowiedzią. Każdy ma swoją tru… każdy ma swoją historię do opowiedzenia oraz powody, dla których cały dzień nie odbierał:D

Ponieważ Niewe nie dał mi tego zdjęcia, proszę je sobie wyobrazić. Otóż idą we dwóch: Radek i Dżanek, obaj z komórkami przy uchu i obaj rozmawiają ze swoimi tr… (co ja z tym TR?????:)) dziewczętami („tak, kochanie, dojechałem”, „tak, było spoko”, „nie no co ty, nudy”, „nikt nie pije, nie ma siły po całym dniu”):D



A jutro jadziem nad morze!

Ma ktoś może pożyczyć buty, żebym mogła pojechać nad morze?;)