Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2011

Dystans całkowity:2063.77 km (w terenie 285.74 km; 13.85%)
Czas w ruchu:95:13
Średnia prędkość:21.67 km/h
Maksymalna prędkość:59.50 km/h
Suma podjazdów:1745 m
Maks. tętno maksymalne:188 (97 %)
Maks. tętno średnie:160 (83 %)
Suma kalorii:41511 kcal
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:66.57 km i 3h 04m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
91.48 km 59.96 km teren
04:38 h 19.74 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max:163 ( 84%)
HR avg:132 ( 68%)
Podjazdy:224 m
Kalorie: 1359 kcal

Balon załatany, to jedziem polenić się w Kampinosie

Sobota, 30 kwietnia 2011 · dodano: 04.05.2011 | Komentarze 5

No na fulliku pocięłam. Po pierwsze dlatego, że w Centurionie tłumienie widelca nawet już nie fatyguje się o pozostawienie czegokolwiek do życzenia i od samej jazdy po mieście napierniczają mnie nadgarstki, po wtóre dlatego, że Rockhoppera oszczędzam przed Mazovią w Sierpcu. No i niezbyt chciało mi się angażować zad do ciągłego podnoszenia go z siodełka. A na fullu – wiadomo. Lenistwo giembo pełno.

A że w piątek rano, zanim wytaszczyliśmy się z Centim do pracy, załatałam dentkie fullowo, to i miałam gotowego bujaka do zabrania go na szpaciren-gejen.

Oczywiście moja orientacja w terenie najgłupszej kury z całego stada spowodowała, że z Kampinosu wyjechałam dokładnie tą samą trasą, którą do niego wjechałam, a ja potwornie nie lubię wracać tym samym uŁejem, jak to by powiedzieli Amerykancy. Również ta sama orientacja w terenie tej samej najgłupszej kury odpowiada za to, że zamiast trzydziestu paru kilometrów w terenie, nasiekałam ich prawie 60. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby plan wykonany pokrywał się ze swoim zalążkiem, który przed każdym wypadem lęgnie mi się w głowie. Zawsze coś po drodze po…pierdolę. W Hiszpanii byłam w tym mistrzuniem. I stamtąd przywieźliśmy z Centurionem nowatorską definicję skrótu – jest to droga najzwyklejsza plus jakieś 30 km promocji.

Nie narzekam, oczywiście. Wyrobione tego dnia niecałe sto pozwoliło mi zamknąć kwiecień wyjechanymi dwoma tysiami kaemów.

A i było na czym poskakać.
Swoją drogą, ja czuję się znacznie bezpieczniej, mając giry wczepione w pedały. Ile to ja sobie razy pedały w łydki wtłoczyłam, skacząc z hop, schodów, czy ławek, kuźwa. Na tyle, że gdybym chciała sobie wydziarać na łydkach pedały platformowe, wystarczyłoby, żeby tatuażysta połączył kropki.


Zjechałam z KPNu na Żoliborz i Kępę Potocką okurzona, bo w lesie panuje istna pustynna burza, oraz lekusieńsko podkurwiona, bo na trasie spotkałam może dwóch, otrykoconych pro-bajkerów.
WSZYSCY KURWA ŚCIGAJĄ SIĘ DZIŚ W ZŁOTYM STOKU
itylko ja mam tak przejebane jak falochron podczas sztormu.
Myślałam sobie.
Nie pomógł mi nawet telefon do Exoceta, który używając nadmiaru słów „zajebiście” „super” i „kosmos” opisał mi trasę golonkowego mega.

Namówiłam się z Wiolką, że podjadę na jej nowiuśką hacjendę, pocmokam na świeżutko wykończoną łazienkę i uderzyłam na Targówek. Zeżarłyśmy po hot dogu w Ikieji, moim pierwszym i ostatnim w tej lokalizacji, bo zimną bułkę to ja se mogę z zamrażalnika własnego wyjąć, a ketchup mam zdecydowanie lepszy. No i polazłyśmy na kwadrat, gdzie Wiolka, choć niepijąca, posiadała dla mnie izobronik, którym skwapliwie uzupełniłam niedobory carbo. I zabiłam smak chujaszczego COLD doga.

No i kaemów wyjszło JAK NA FULLA zacnie.
Kategoria >50 km, fullik


Dane wyjazdu:
92.55 km 0.00 km teren
04:12 h 22.04 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 63 m
Kalorie: 1654 kcal

Mało brakowało, a byłoby sto

Piątek, 29 kwietnia 2011 · dodano: 04.05.2011 | Komentarze 2

No ale pędziłam po robocie do kumpli, coś jednemu z łańcuchem nie sztymowało, dla mnie to raczej chodziło o waloną tylną przerzutkę, bo latała jak pizgnięta piorunem mewa.

Plan na ten dzień był taki, żeby upodlić się na fullu, ócz jeden i drugi otworzyłam z tym zamiarem, a że eFeSeRek stoi nieopodal barłogu mojego, to pierwsze, com ujrzała, to dorodny flak w przednim kole. No i plan strzelił ch…iński zastęp podróbek.
Przeprosiłam zatem Centuriona za myśl o zaniedbaniu go tego dnia i obrałam do pracy drogę mocno nadłożoną. JAK TO DO PRACY. Z podstawowych do-roboczych dziewiętnastu kaemów zrobiły się 42. Ale to jakie! Calutkie w słońcu, z potem ściekającym po plecach w sam środek tak zwanego rowka sarkazmu i miejsca docelowego, w którym lądują wszystkie adresowane do mnie przypierdalania się.

Nad czasem dzielącym przyjazd do roboty od wyjazdu z roboty nie mam ochoty pochylać się z nawet tak wiele wyjaśniającym komentarzem, jak „kurwa, ale TYRland”. Jak już nadejszła wiekopomna chwiła, chwila mojego opuszczenia zakładu, nie mogłam się zebrać – psychicznie leciałam już na oparach, energetycznie zżerałam swój ogon przy samej rzyci i w marzyło mi się jedynie, żeby ktoś mnie przebrał w trykoty i zniósł do roweru, posadził na niego, a potem samo by już jakoś poszło.
NIE MIAŁAM KUŹWA SIŁY.

Ale na to, żeby ze Służewca przemknąć Kabatami i Bielanami na Wolę JAKOŚ enerdżi się znalazła.

Swoją drogą WIEKOPOMNY to ten, co pamięta o domknięciu wieka?

Dane wyjazdu:
65.03 km 0.00 km teren
02:38 h 24.69 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 55 m
Kalorie: 1191 kcal

No i ch... usteczka wyszła z mojego debiutu u Golonki

Czwartek, 28 kwietnia 2011 · dodano: 29.04.2011 | Komentarze 13

Cieszcie się bajkerki, jedno miejsce na podium zwolniło się. Nie jadę do Złotego Stoku i dopiero teraz mogę spokojnie o tym napisać i to bez używania dynamizatorów werbalnych. Ja chcę zgarnąć kumulację i nie musieć pracować i nie musieć tym samym pytać o kuźwa dzień wolny.

Nawet nie chce mi się wyliczać, ile świrów z BS-a mogłam przy okazji tego wyścigu poznać.

Ja jebię, straszne chamstwo.


A mam taką moc w nogach, że kurna wczorajszą pętlę traso-siekierkowską przemierzyłam z maksymalną prędkością 44 km/h (na płaskim!), minimalną (34,5 km/h). I wiem, że pojechałabym to Golonkowe giga na maksa swoich możliwości. Czuję się na podium. I taka forma mi się zmarnuje.

Oraz ciągle twierdzę, że Centurion jest demonem prędkości.

I tak o.


Warszawiakom polecam wieczorną przejażdżkę na Podzamcze, gdzie trwają próby przed oficjalnym otwarciem multimedialnego parku fontann – woda tryska w rytm muzyki i jest wypaśnie podświetlona. Wygląda to naprawdę światowo i Central Park może nam podeszwy podklejać.

Aż się dziwię, że na Wisłostradzie wieczorami nie pizgły się żadne samochody, bo to wodne widowisko jest tak powalające, że aż nie do uwierzenia jest, że nikt nikomu w zaplecze się nie władował ze zwykłego zagapienia się.

Jest i filmik w tym linku:)

Dane wyjazdu:
67.12 km 0.00 km teren
02:21 h 28.56 km/h:
Maks. pr.:58.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 51 m
Kalorie: 974 kcal

Zasieję herezję, ale...

Środa, 27 kwietnia 2011 · dodano: 29.04.2011 | Komentarze 11

Ale.
Na Specu to ja naprawdę nie mam takiego paliwa rakietowego w zadzie. Centurion jest prawdziwym masterem of szybkość & zajebistość i jak tylko nadejdzie ten piękny dzień, kiedy dostanę w prezencie jakiś amortyzator, z marszu Centek staje się moim podstawowym rowerem maratonowym.

Naprawdę.

A propos w prezencie. Co prawda urodziny mam w sierpniu, ale kto powiedział, że macie czekać z tym, abym poczuła się miło i w ogóle glamór (na umór)? Już teraz możecie podrzucać mi drobne rowerowe prezenty. Jak na przykład cały napęd XT(R) albo widelec właśnie...

Dogadaliśmy się?:D

Dobra, kupię se.

Niechże w majówkie pogoda będzie najchujaszcza na świecie, z przymrozkami i w ogóle, co? Skończyłabym książkę, a raczej właściwsze byłoby: zaczęłabym kończyć książkę. Jak jeszcze kiedyś mogłam przyszczurzyć i pisać ją w pracy, tak teraz w kołchozie nie mam nawet czasu dobrze się odsikać.


Za R.E.M. mieszczególnie przepadam, ale na ten kawałek mogę się gapić i gapić. Mimo że niektóre przyruchy kolesia są tak pedalskie, że dusiłabym garotą. Ale w klipie jest sporo rowerów i to mi równoważy. Muzycznie też miło.



;)

Dane wyjazdu:
66.31 km 0.00 km teren
03:15 h 20.40 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 61 m
Kalorie: 1287 kcal

Polecę z taśmy, a potem się zobaczy

Wtorek, 26 kwietnia 2011 · dodano: 29.04.2011 | Komentarze 2

Bo jak nie wrzucę tych wpisów, to po majówce zrobi mi się taka wyrwa na BSie i w głowie zresztą też – jak to po dobrze spędzonym długim weekendzie – że już nigdy tego nie nadrobię. A tego nikt by nie chciał, a zwłaszcza Niewe, który wiem, że nie może żyć bez świeżego mięcha na blogasku Che:D

Nie mam co rozwodzić się nad jazdą na fullu, bo to przyjemne turlanie, atakowanie krawężników, ławek... Choć godnym odnotowania jest fakt, że wyprzedziłam na tych grubaśnych balonach jakiegoś PRO, czym zdziwieni byliśmy oboje w stopniu porównywalnym. A nawet ja bardziej.

Całkiem znośnie tłucze się też podjazdy. Przyznam.

Nie wiem, co wpisać w polu TEREN, bo zgubiłam rachubę już przy drugiej olewce DDR-u na rzecz tego, co obok, czyli piachu, wybojów, łbów...


Pablopavo to jest przegość, a ten kawałek jest przekozak. Lajkit!



:)

Dane wyjazdu:
107.46 km 12.69 km teren
05:18 h 20.28 km/h:
Maks. pr.:58.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:153 ( 79%)
Podjazdy: 42 m
Kalorie: 2260 kcal

Jak nie może nad morze, to może nad Zegrze?

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · dodano: 28.04.2011 | Komentarze 19

Jak ja siebie nienawidzę takiej rozklapcianej jak w poniedziałek rano, o ludu, mój ludu. Kwiaty najlepsze złożyłabym na ręce tego, kto by przybył kopnąć mnie, tym kopnięciem mnie nadał mojej dupie wektor, rozpędził ją i anihilował. Zanim raczyłam zrobić sobie śniadanie, zrobić kawę, zanim przebrałam się, to… nic tylko w taki dzień zainstalować mi w dupie pióropusz i go podpalić. Na lepszy rozruch.

Spłynęło mi na komórkofon kilka propozycji spędzenia tego dnia, niecenzuralnych nie zacytuję, weszła tylko jedna rowerowa i po godzinie już kręciłam w stronę Zegrza, gdzie miałam uratować od śmierci biesiadnej kumpelę, Wiolkę.

Gdybym wiedziała, że TYYYYYYLE będę na nią czekać, to bym kuźwa do Białegostoku pocięła. I jeszcze zdążyłabym wrócić. Zaparkowałam się w Rynii przy hotelu Marina Diana, podciągnęłam nogawki, rękawy i NASTĄPIŁAM się ku słońcu, by wyrównać farmerską opaleniznę. Ta różnica w połowie ud czy na końcu ramiom strasznie wieje sandałem.

Parę minut później już byłam niebotycznie znudzona.

Trzy minuty po tych paru minutach zajęłam się obserwacją życia podwodnego. Z nudów oczywiście. Bo z biologii zawsze najbardziej interesowała mnie ludzka anatomia. I genetyka, bo zawsze chciałam ustalić, po kim jestem tak pierwszorzędnie rąbnięta.

I zaczęłam kontemplować rybkę, która też chyba umierała z nudów. Bo najpierw udawała zewłok:

Tu myślałam, że rybka is dead © CheEvara



I jej koleżanki chyba się na tę gierkę nabrały, bo co chwilę podpływały sprawdzić jej funkcje życiowe (jeden zbok próbował ją reanimować, tyle że innym otworem niż paszczowym):

A jednak ona sobie... © CheEvara



Najwidoczniej podziałało i nie było to najmniej udane ABC reanimacji i resuscytacji, bo rybka zrobiła MYK i wróciła do pionu. A raczej poziomu. Figlara!

po prostu aqua-aerobic uprawiała :D © CheEvara



Wreszcie zjechała Wioka, musiałam kontrolnie na wejściu strzelić gargantuicznego focha, żeby oduczyła się takiego nieszanowania mnie i jak już się dałam przeprosić, wymieniłyśmy się wieściami z naszych niezwykle interesujących żyć (nie zrobiłam tu orta, prosiaki:P) i obśmiałyśmy czterech gamoniowatych mięśniaków ujeżdżających skutery wodne. Mieli na sobie takie wdzianka, że wyglądali jak skrzyżowanie Roberta SIŁY! Brunelki z Teletubisiem. Nie było więc komu dać się wyrwać. Więc pojechałyśmy w krzaki. W stronę Beniaminowa. Fortów konkretnie.


Rumaków dwóch © CheEvara


Ostatnio wszystkim kuźwa coś poprawiam w rowerach. Wiolka marudziła, że uderza kolanami sobie w splot. No co kto lubi;) POPRAWIŁAM JEDNAKOWOŻ.

,,Siedzę za nisko i za blisko" © CheEvara



Jeszcze tylko une photo de mua & Wiolka:

Ledwiem zdążyła przed tak zwanym samozadowalaczem © CheEvara



i wskoczyłyśmy na koła again. I tak zachachmęciła cwaniara, że wylądowałyśmy w Radzyminie, który objechałyśmy dookoła. A że był Lany Poniedziałek, wiadra z wodą miały wielkie oczy. Za każdym razem cwanie umykałyśmy JAKOŚ, ale w końcu tradycji musiało stać się (extra) zadość. Tym bardziej, że działo się to we wsi... MOKRE.

No i Wiolka oberwała, na co zareagowała klasyczną GĘSINĄ:

Wiolka oberwała z wiadra © CheEvara


Mnie WYRWAŁO SIĘ (bo przecież ja nie przeklinam) „oż ty skurwysynu” i drugie wiadro z wodą zawisło w powietrzu. Nie miał gnój odwagi. Ma się tę moc słowa. Siłę przekazu. Mąkę, zboże, symbol!




Odprowadziłam laskę do Radzymina i stamtąd trasą na Marki podążyłam do domu. Grając na nosie wszystkim gamoniom sterczącym w uroczym korku. No i stówka weszła!;)
Kategoria piękna stówka


Dane wyjazdu:
72.32 km 19.57 km teren
03:21 h 21.59 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 77 m
Kalorie: 1266 kcal

Na niedzielę misz masz

Niedziela, 24 kwietnia 2011 · dodano: 28.04.2011 | Komentarze 34

Czy napierdalanie dzwonów kościelnych przed szóstą rano można podpiąć pod stalking, czy pod naruszenie ciszy nocnej, czy może pod pogwałcenie praw moich zaspanych bębenków? Na tej Niewiańskiej wiosce pewnie zaliczają się te trzy rzeczy naraz.

Małe przerażenie mnie dopadło, jak z rana zliczyłam kapsle walające się po kuchni Niewe, a że jeszcze z lekka byłam nieważka, to i w oczach mi się te kapsle czwórzyły (od dwóch jest dwoić, od trzech – troić, a od czterech i dalej?? Nie mówcie, że już multiplikować!), to i stres mi się zwielokrotnił. Liczba opróżnionych opakowań po Monte nakazała się uśmiechnąć i powtórzyć to, co żem już rzekła: co za debile:D

Zmyłam się w swoją stronę o ryku koguta, szczekaniu szynszyli i pianiu siekieradki, bo we Warszawie moja Pani Mama, czyli prywatna mać kumpeli (od której zimą pożyczyłam Wheelera) zapraszała na śniadanie świąteczne. No takie święta to lubię: pojechać na rowerze po coś, co ktoś już w całości zrobił. W sumie jakbym pojechała na swoje Podkarpacie na święta, to by wypadło tak samo, a miałam taki plan – pociąć kolarzówą na Rzeszów i, gdyby nie robota oraz lekutki brak zaufania dla naszych mistrzów bolidów marki polonez czy spimpowany golf trójka, pewnie ruszyłabym. Tyle że na czas okołoświąteczny nie planowałam sobie śmierci pod kołami zapierdalającego busa. Testament nie gotowy.

Trasę do Warszawki miałam pod wiatr. I tylko naparzające słońce uchroniło mnie przed zabluzganiem się na cacy.

U Karoliny owiniętej dookoła opatrunkiem, bo złamała sobie na rolkach łopatkę (:D:D:D) zjadłam niewiele, no bo... śledzi nie było, Monte nie było:D Była kawa, ale bez rumu.
Wyprowadziłyśmy jej sierściuchy na Pole Mokotowskie, nad którymi zebrały się czarne chmury i ja oraz moje lekkie skacowanie uznaliśmy wespół, że napylam do domu. A tam umarłam sobie pod pledem (co to jest kuźwa za słowo PLED???) na dwie godziny. Było to umieranie nieefektywne, bo pod moim oknem bawiła się kamieniczna bachornia i nie poważała w żadnym stopniu mojego stanu.

To wstałam i udałam się na bajerkę na fulliku. W Lesie Bielańskim jest parę miejscówek do podbicia Specucha, o kilku efektownych schodach do zjazdów nawet nie pisnę. Tak jak te muchi, które zeżarłam, jadąc z rozdziawioną dzięki pełnemu tłumieniu paszczą.

A jak on się swoim KULOREM odcina od otoczenia!
Fullik w Lesie Bielańskim © CheEvara



Ale wracałam w taki deszcz, że ja pierdylę. NIE LUBIĘ TO.

Chociaż późniejsze mycie roweru było takie przyjemnie odmóżdżające, że jakby mi podstawić las krzyż… tfu! Las rowerów, to bym ogarnęła.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
74.58 km 0.00 km teren
03:12 h 23.31 km/h:
Maks. pr.:53.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:152 ( 79%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1524 kcal

Niewe'm co to będzie :D

Sobota, 23 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 4

Tak se czekam na wersję Niewe tej soboty, bo może on mi wyjaśni, czemu mam rozpieprzony nos. Rodowód wszystkich nowych siniaków jest jakby mi znany, dwa dołożyłam sobie w Kampinosie, wykładając się raz przy prędkości 0 na godzinę, dwa wbijając się w drzewo na podjazdowym singletracku. Ale gdzie ja rozjebałam sobie kichawę, to nie potrafię ustalić. Mam teraz nos jak murzyński sandał i o ile regularnie jestem pasztetem, tak teraz jestem pasztetem spod sklepu, który oberwał w potyczkach za nieregulaminowe wyrywanie największej spod-gie-esowej żulicy. Senkjugudnajt.

Plan na sobotę ustaliłam sobie o tyle, że są święta (których w sumie nie obchodzę) i że nie spinam pośladów, że coś muszę. Ktone proponował wypad do Kampinosu, ale sieknął mi w komentarzach tak zboczoną godzinę, że ostatni włos na łydce nie śmiał mi się zjeżyć i zdecydowanie bardziej przemówiła do mnie koncepcja Niewe stawienia się w Truskawiu o 11:53. I tak się spóźnił o dwie minuty – wszystko mi to wykrzyczało: zegarek w liczniku, w pulsometrze i w komórce.

Oczekuję ZADOŚĆUCZYNIENIA:D

Jeszcze zanim ruszyliśmy, podjechał do nas jakiś koleś bez kasku (dlatego też nie napisałam, że bajker), ale z wytatuowanym cyklistą na łydce i podpiął się pod naszą szanowną ekskursję, co Niewemu o tyle nie przypadło do gustu, że do Palmir zaserwował takie tempo, iż kolega odbił na lewo tamże. Przypadek, jasne.

No ale ja wiem – wszyscy chcą być z Che sam na sam :D:D

[Zawsze chciałam to napisać!]

Skoro już pozbyliśmy się ogonów, Niewe w ogóle nie zwolnił, w ogóle to sprowadził mnie na złą drogę, bo cięliśmy nie po szlakach (w życiu bym się takiej niepraworządności nie dopuściła) – ścieżki gps szukajcie u niego na blogasku (o ile ogarnął już tego swojego sprzęciocha, co to mu jeździ na mostku na gapę) i jak dobiliśmy po serii podjazdo-zjazdów do Roztoki, to uznaliśmy, że piwo w nagrodę należy się jak psu buda, kurze ślepej ziarno, diabłu ogarek i pedofilowi udar w dupę.
Przy czym na jednym się nie skończyło.

Ale do drugiego piwka w tej Roztoce Niewe rozłożył mapę i wykonał prezentację dwóch alternatyw, bo musi być jakaś alternatywa.

Pierwsza trasa do jakieś 10 km i jesteśmy u mnie – rzekł był.

Drugą trasę omówił i pomógł sobie jeszcze palcem po mapie, co by zaakcentować, że to i poważniejszy dystans i od domu daleko.

A w tym domu skarby!! Krzynka zimnego KASZTELAŃSKIEGO!

Udałam, że strasznie się waham, który tu wariant obrać.

- I mówisz, że tu dziesięć kilometrasków? Uhm, uhm, uhm – poharkałam NIBY zadumana pod nosem. – I ile masz tych piw w domu? – zapytałam, co by upewnić się i uniknąć karygodnych błędów w logistyce i raczej nie czekając na odpowiedź (jakby to była kreskówka, to byłabym takim diabłem tasmańskim, któremu w źrenicach tasują się skrzynki z piwem – tak jak w Jednorękim Bandycie obracają się wisienki, czy co tam się kręci na tej szpuli jak się za wajchę pociągnie, żeby rozbić bank) i w tym samym czasie, wchodząc sobie w słowo, ustaliliśmy z Niewe:

- Dobra, to jedziemy do mnie (powiedział Niewe)/ciebie (powiedziałam ja) – końcówkie proszę se podstawić właściwą.
I jak te pieski preriowe, z jęzorami na wierzchu, zachęceni tymi dwoma piwkami wypitymi w plenerze, pognaliśmy na – uwaga, tera będzie fajne – NIEWIAŃSKIE włości. Kto z Was zna hiszpański, ten wie, że espaniole we wymawiają jak be, dlatego też uważam, że zabieg gry słownej pięknie mi się udał, proszę nie zapomnieć porozpływać się nad tym w komentarzach. Senkju.

Na miejscu nie tylko zostałam podjęta piwem (Niewe, Ty boguuuuuuuuuuuuu;)), to jeszcze opieprzyliśmy śledzie pod tak zwaną pierzynką (orgas i orgas), znów zostałam podjęta piwem, potem zostałam napojona piwem (skracając opowieść dodam, że tak 7 razy, dokładne rachunki na blogasku u Niewe:D), a na kolację zeżarliśmy co?

No jak myślicie, co?

MONTE!

Monte kuźwa, Monte, po dwa na głowę!!! Żarliśmy, stękając z zachwytu, i brechtaliśmy się. No przegryzka pod piwo jak znalazł. Kolacja też, jak się patrzy.

Co za debile.

A potem jeszcze była kawa – o 22! – po której to miałam ostatecznie podjąć decyzję o tym, że za Niewe wychodzę. Człowieniu, na razie mam strasznie zawalone maratonami weekendy, teraz nie mogę.

Ale kawa była zajebista, choć na miejscu udawałam, że CO NAJWYŻEJ może być. Nie mlaskałam, żadnych jęków, stękań, obleśnego oblizywania łyżeczki (jak to przy Monte).

Czym się Niewe strasznie irytował.

- Nie smakowała Ci! Nie lubisz to! – wkurzał się, a ja ledwie panując nad pyknięciem brewek, co zawsze mnie zdradza, że ściemniam, nie wyprowadzałam go z błędu

No ale przecież nie mogie tak nad wszystkim rozpływać, nie?

[Dla mnie mógł i wyskoczyć z kawiorem wyjechać na półmisku, ale ja jestem tak nieskomplikowana w obsłudze, że jak jest Monte i jest piwo, to jak jest Leżajsk, jest dobrze. Rzekłam]


No ale póki co, myślę, który maraton olać, żeby do tego ślubu doszło:D:D:D

Chociaż w sumie w Chorzelach czarny z mokrą miotłą chlapał na miejsce startu, to może by się i do świntego sakramentu przydał.
Jak dla mnie mógłby kropidło w Łomży zamoczyć. Monte za gęste.

Za wiele to ja tego dnia nie pojeździłam, za to jednostek alkoholu przyjęłam do organizmu wręcz odwrotnie proporcjonalnie.

Nie żadne tam kurwa kanapeczki:D
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
67.43 km 14.23 km teren
03:52 h 17.44 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:156 ( 81%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1684 kcal

Full równa się orgas i orgas

Piątek, 22 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 9

Jak się ma amnezję i deja vu jednocześnie to jest możliwe, że się człowiekowi wydaje, że już kiedyś pewną rzecz zapomniał?

Tak mnię naszło.


Ja nie mam z tym problemów, bo dobrze pamiętałam, jak, kupując fulla, marzyłam o ciepłych dniach, takich, kiedy można nie pakować na wieczór bluzy do plecaka, rano na luzaku wystawić kolana (moje białasy – w porównaniu do opalonych już wcześniej łydek) i nie telepie się mu z zimna wara ani nic niżej.
No i uznałam, że piątek jest właśnie takim dniem, że muszę, a raczej MUSZĘ pojechać na fullu do roboty.

I JAK JA TEGO DNIA MIAŁAM DALEKO DO PRACY!!

Zresztą od poniedziałku ta trasa strasznie mi się wydłużyła. Z 25-ciu km zrobiło mi się 35 i ciągle rośnie. Niebawem będę do pracy jeździć przez Zegrze.
Dobra, raz już tak przyjechałam.

A ILE KRAWĘŻNIKÓW MIAŁAM DO ZAATAKOWANIA!
A ile schodów do zeskoczenia!

Pod pracą starłam się jeszcze z ochroniarzem, bo fulla wciągałam ze sobą na górę, co nie bardzo się podobało. Ale wytłumaczyłam panu, że w te stojaczki to sobie można kolarzówkę zaparczyć, ja balonu 2,3 tam nie wcisnę. Grzeczna byłam, choć CHOLERNIE korciło mnie powiedzieć: „Chce pan, to wyjaśnię to panu na palcach. Widzi pan ten środkowy?”

Ale słońce dosyć miło mnie nastroiło i ugryzłam się w język. Nie lubię tego, gdy dobre wychowanie bierze górę, bo sobie wymarzyłam, że kiedyś ktoś o mnie powie: ,,z CheEvary, świeć Jah Jah nad jej duszą, kawał był suki”.
A taka słodkopierdząca postawa oddala mnie od tej wizji.

Po pracy też miałam strasznie daleko do domu.

Chyba nie ma za wiele dziewczyn na fullach, bo robiłam sensację pod tytułem: „Jaaaaaa, patrz, dupa!”

Nie, kurwa, łokieć, albo czoło, nerka lub też śledziona, żadna tam dupa.

Dane wyjazdu:
68.43 km 0.00 km teren
03:11 h 21.50 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 52 m
Kalorie: 1259 kcal

Maj-nejm-is RYSA

Czwartek, 21 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 4

Kolejny dzień na Szpecu, a nie tak miało być z tym rowerem. Nie było jego przeznaczeniem stać się moją dopracową dorożką. Poza tym zaliczył już prawie tysiąc kaemów, a przeglądu gwarancyjnego jeszcze nie dostąpił. Przed Złotym Stokiem warto by choć w hamulce zerknąć… Zaraz ten wpis podlinkuję Czarnemu, Serwismenowi mojemu:D
Swoją drogą na tej Dereniowej to straszną fantazję mają w nadawaniu przydomków. Dla mnie Marcin to albo Czarny albo Franc. A dla chłopaków… FOLIA.
Ja z kolei jestem Rysa i jak tylko wpadam do nich, to od schodów słyszę:
- CZEŚĆ RYSA!


Także tego.
Nie o tym jakby.
Wieczorem nawiedziłam Czarnego na jego rejonie, przejęłam klucz do kasety, popatrzyłam jak CHAM pije w moim towarzystwie piwko, obśliniłam siebie, rower, swoją śliną zrosiłam okoliczną trawę, zirygowałam pustynię Gobi i taka wstępnie wkurwiona pojechałam na Pole Mokotowskie, gdzie czekał na mnie inny znajomy, też przy piwie. Zanim dotarłam, po drodze spotkałam jeszcze trzech jeźdźców na full-specach, nawoływali mnie, jakem ich wyprzedzała, ale że nie jestem jakimś tam Albańczykiem z Albanii, żeby sobie tak na mnie pokrzykiwać, to zatrzymałam się dopiero po jakimś kawałku. Jak do mnie dotarło, kto zacz. A to chłopaki z Dereniowej. No proszę. Przejechaliśmy kawałek, ja odbiłam do Lolka na Pole, gdzie zastałam Maćka, sączącego Paulanera. Tu strzyknęłam ze ślinianek, a że nie zostało mi w nich już nic, poczekałam aż wychłepta, mieląc pod nosem różne kierwy z macią, zeżarliśmy sałatkę i daliśmy ognia na Bródno. Szybkiego ognia. Ma chłopak pierdolnięcie w nogach. Parę razy nie nadążałam.
Zdarzyło mi się też NIE ZDANŻAĆ.

Sporo mnie kosztowało, żeby to przyznać przed samą sobą.

Pewnie się czymś koksuje.