Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
66.56 km 3.60 km teren
03:14 h 20.59 km/h:
Maks. pr.:34.80 km/h
Temperatura:2.0
HR max:179 ( 91%)
HR avg:152 ( 77%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2013 kcal

No dobra...

Wtorek, 8 stycznia 2013 · dodano: 15.02.2013 | Komentarze 7

Nie dzwonię, nie piszę… ale myślę! Więc ESTEM.

Ale przynajmniej nie robię wpisów z biegówek, ze spacerów, ze spacerów z powitym dopiero co młokosem, któremu nie jest zimno w karczek.

Jak nie mam o czym pierdolić we wpisie, to nie pierdolę.

No i najważniejsze. WPISÓW Z TRENAŻERA też nie uprawiam.
Ani z biegania.

Ludzka potrzeba ekshibicjonizmu nie ma granic.

A ja się pytam, co MNIE, pana, panią oraz społeczeństwo obchodzi spacer z karczkiem. Podczas gdy spodziewam się na portalu rowerowym wpisu z wycieczki – było nie było, to może w sumie zmylić – na rowerze.

Chyba skasuję wszystkie internety.
I szkoda, że te meteoryty na Uralu nie PERGOLNĘŁY w internet. Nie tylko ten na Uralu.

No a ja se uczynię mocno przedawniony i przeterminowany, ale wcale nie nieważny wpis, kiedym to na spotkanie umówione do Warszawy zdanżała, już bez kapci żadnych po drodze, ale z marznącymi rękami i tymi drugimi kończynami, tymi niżej.
A niby delikatnie na plusie było.

I pamiętam, że zaraz po spotkaniu w centrum (a w centrum ono było), bez żadnych zawijaczy dokręceniowych, pognałam do chaty, bo ciasto na chleb mię w piekarniku rosło i NIE DAJ BUK, by opadło przerośnięte.

A stare germańskie przysłowie mówi, że jak nie jeździsz, to nie jeździsz.
W sumie proste;)
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
85.52 km 5.50 km teren
04:21 h 19.66 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:179 ( 91%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 3006 kcal

Czytam, że teraz wszyscy to mają

Piątek, 4 stycznia 2013 · dodano: 11.01.2013 | Komentarze 19

Że łapią laczek za laczkiem.

Po hiszpańsku to PINCHA, co – jeśli jest szybko wymawiane (brzmi wtedy jak zwykła PICZA) – pozwala mieć podejrzenie, że interlokutor nas obraża i słusznie się po tym śmiertelnie obrazić.

Mnie to spotkało – raz w Hiszpanii (ta PINCHA) oraz (ten laczek) ostatnio, jak do Warszawy, do nowego Airbike się wybierałam. Na Białołękę konkretnie.

Pierwszą miękkość pod dupą poczułam po ośmiu kilometrach. U wylotu pożarówki kampinoskiej się załatałam. Nader niestarannie raczej, o czym przekonałam się na wysokości Wolumenu, już w samej stolicy.

A może niekoniecznie niestarannie (chodzi o sprawdzenie opony), a po prostu przy tej łysinie, jaką mam na gumie jest to zupełnie spodziewane. Łapanie gumy za gumą.

Bardzo zmyślnie dysponowałam jedną dętką i ani jedną łatką.

Zostało mi więc tylko DODYMYWANIE. Dodymywałam powietrze pięć razy:
- na Wolumenie,
- przy Broniewskiego, na wysokości sklepu eX, gdzie chciałam kupić i zapas i łatki, ale moje chcenie w kupę się obróciło, bo remamę… renam… BO INWENTARYZACJĘ mieli. Dodymywałam też :
- na moście Gdańskim,
- na krzyżówce Rembielińskiej z Matki Teresy
- i w lesie bródnowskim.
Zasadniczo dodymywanie wystarczało na około 5 kilometrów.
Nawet mnie to bawiło.

W końcu dotarłam.

Nowy sklep Airbike całkiem ładnym jest, jeszcze na dorobku, czyli w fazie urządzania się. W mocnym nawiasie napiszę, że zaproponowano mię uświetnienie swą osobą działalności tegoż punktu.
Niemniej jednak!

Tam nabyłam dętkie tylko, bo łatek nie mieli jeszcze, zmieniłam ją, wespół z Jarkiem odszukaliśmy w mojej oponie tę francę, która ryła mi dętkę i mogłam się przelogować do Pani Matki na Bródno. A już stamtąd POD WIATR, który spokojnie zmieści się w zbiorze znaczeń pojęcia „kurwiszcze” powróciłam na wioski. Psując sobie na koniec i tak już marną średnią na wyględowskim, zasysającym koła ofrołdzie.

Ale prędkość maksymalną osiągnęłam, że ho ho! 774,6 km/h
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
67.71 km 11.00 km teren
03:13 h 21.05 km/h:
Maks. pr.:42.56 km/h
Temperatura:4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2742 kcal

Jadę se, żeby oficjalnie nic nie musieć

Wtorek, 6 listopada 2012 · dodano: 22.11.2012 | Komentarze 11

Czyli na spotkanie z prezesuńciem, żeby podpisać papier, że naprawdę mogę już na legalu nie pracować. Yeeeeeeaaaaahhhh:D

Powiedzmy, że na oko do końca życia i ja taki wariant mi całkiem sprawia przyjemność.

Poza tym lubię wkurwiać:)

Nawet miałam z wiatrem w stronę stolicy, przyznam, że to pomaga zwłaszcza komuś, kto ma grypę od dwóch tygodni i źle mu się oddycha. Pod względem mocy spustoszenie w organizmie mam dwa punkty powyżej „dramat” i punkt poniżej „katastrofa”.

Testowałam se też przy tej okazji kurtkę T-mobile, którą naczelny biskup BS-a zamówił we swym teamie i na pewno stwierdzam, że nie polubię się z tą stroną softshella, która jest w kolorze GŁAZOJEBNEJ madżenty. No nie dam rady, nie udźwignę tego.

Na pierwszy ogień upieprzyłam ją w bagnie Traktu Królewskiego oraz ulicy Lutosławskiego w Klaudynie. Stawiam eurasa przeciwko garści kozich bobków, że nie zrobią tych ulic do zimy. Niniejszym jazda tamtędy będzie prawdziwą męską, pełną adrenaliny przygodą:).

I nie pomogłam sobie tą wycieczką w mżawce. Będzie to na pewno mój najgorszy rowerowo-zdrowotny miesiąc w karierze:D.

Ale przynajmniej nie muszę wstawać do pracy.

Hehehe, że tak zacytuję jedną bajkstatsowiczkę:D
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
75.30 km 6.00 km teren
03:21 h 22.48 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 3054 kcal

Nierówna walka z gryzoniem

Wtorek, 23 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 5

Wczoraj po południu widziałam znak.

Znak był mały, ruchomy, kurewsko szybko ruchomy.

Widziałam go, gdy Niewe coś tam dłubał w garażu, a ja – zupełne zgodnie z literą feminimu – czytałam se książeczkę.

Znak przemierzył trasę z przedpokoju do kuchni i mnie zaniepokoił.

Jak to pająk, to Niewe go zajebie, bo ich nie lubi, a ja lubię. Chciałam więc znak ostrzec.

Jak to mysz, do tego biała, nie ma dla mnie nadziei – pomyślałam, zerkając z trwogą na moje wygazowujące się konsesersko piwko w kuflu.

Ale nawet jeśli jest to mysz, i to biała, to z kolei ja ją zajebię.

JAK ZDĄŻĘ:).

Bo słuchejta.

Jakeśmy byli nad morzem, to w naszej wannie przesiadkę do Madrytu miała mysz. Wyglądała na leśną, dobrze jej z oczu patrzyło, piszczała ze strachu melodyjnie i ewidentnie czekała na rodzinę.

Czekała do poniedziałku rano, o czym przekonał się Niewe podczas zbierania się do roboty.

W WANNIE, kurwa.
Nie roboty w wannie, tylko ona czekała w wannie.

Jak ona się z niej wydostała NA SALUONY, że ją tamże widziałam przy tym piwie, nie mam pomysłu, tym bardziej, że gdyśmy się jej badawczo przyglądali, prezentowała pewną nieumiejętność z zakresie z tejże wanny wyskoczenia.

I wtedy też Niewe fachowo i litościwie zapakował ją do (kiedyś to było drewniane pudło po jakimś eleganckim alkoholu, teraz zmieniło przeznaczenie) pułapki i wyniósł, gdzie jej miejsce (na zewnątrz, dziwko).

A mysz myślała pewnie „No pięknie, jak ja się kurwa teraz do tego Madrytu dostanę??”

Po co robię o tym wtręt?

Po to, żeby zasygnalizować, że wcale nie przez swoje grzebanie się i niemoc w porannym zebraniu
się do wyjścia pomknęłam do Pani Matki tak późno.

A przez to, że mimo mysiej przymusowej wyprowadzki dokonanej przez Niewe, znalazłam w domu ślady jej MYSZKOWANIA.

O ty suko – złorzeczyłam, przetrząsając przestrzenie zaszafkowo-zalodówkowe.
A więc wojna!

Wyguglałam kilka humanitarnych pułapek oraz kilka mniej (na wypadek, gdybyśmy drogą pokojowych negocjacji się nie dogadały), po czym zabrałam z jej pola manewru wszystko, czym by mogła zainteresować się alimentacyjnie i wybyłam na Bródno.

Ktoś w Izabelinie (lub też w Lipkowie) jest wielce porządnicki. Na drogę wywalił, nie do lasu © CheEvara



Pod względem walki z wiatrem było 0:0. On mi w ryj, ale ja mu nie ustępowałam.

U Pani Matki bez zmian, a ancymon, którego dogląda na pożegnanie powiedział mi:
BYWAJ

Zbladłam.

Strasznie wyszczekane te dzieci.

Raz. Słownie R-A-Z wylazło mi dziś słońce. Dzikuji! © CheEvara


Do Domu Złego leciałam na złamanie karku (swojego, nie tego jebanego gryzonia), bo ekipa od spieprzonego napędu bramowego przybyła tęże bramę naprawić. O pułapkach na myszy pojęcia nie mają, lamusy.

Wracałam POŻARÓWKO, której poprzez korzenie przeszczerze nie znoszę.

Wytłukło mi dupsko. Tak samo na skrócie omijającym tępo i nieznośnie pnącą się w górę Topolową.

Tom se skróciła!

Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
64.57 km 9.00 km teren
02:52 h 22.52 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2574 kcal

Sama sobie coś udowadniam

Poniedziałek, 22 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 6

Na przykład to, że orienty nie są dla mnie. Najlepszym dowodem na to jest fakt, iż wiem, gdzie jest Ludna. Ale jadę do niej od dupy strony. Choć doskonale wiem, że źle jadę.

I wiem, że nie jest pod Świętokrzyskim mostem, a w okolicach Poniatowskiego. Ale i tak jadę jak ten ziemniak bez oczu.

Może dlatego, że po dwóch dniach w siodle jedzie mi się jak dawno już nie i strasznie się tym nawilżam.

W świecie rowerowym jedno wielkie roztrenowanie. Nikogom nie spotkała!:)

Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
83.60 km 16.00 km teren
03:36 h 23.22 km/h:
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:340 m
Kalorie: 2861 kcal

Nadmorskie przyśpiewki we mgle

Niedziela, 21 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 10

Z wczorajszego słońca nie za wiele zostało. Kilka zdjęć i westchnienia. Przydałoby się i dzisiaj, bo w toku wielu zmieniających się ustaleń planowaliśmy dotarcie nad morze.

Wszystko dzięki Radka teściowej.

Targał ją profesjonalnie zawiniętą, ale TAK zawiniętą, że nawet łepek jej z dywanu nie wystawał. I on ci ją miał złożyć w Dębkach. Tych Dębkach:).

Podczas wczorajszej poharpowej integracji, kiedym to ja sobie międzyludzkie relacje niemiło zweryfikowała, wyszło, że do Radka jadącego samochodem do Dębek dołączy też Janeczek, narzekający na ból kulasów. *

Czyli rowerami docieramy w trójeczkę: Niewe, Goro i ja.
;)

Ja mimo przemieszczającego się bloku na podeszwie. Acomitamdocholery!:)

Pomachawszy chłopakom (i teściowej oczywiście też), ruszyliśmy zaraz za samochodem. W uroczej, osiadającej zewsząd w postaci mokrej drobnicy mgle.

Między innymi na włosach na nogach, czym ekscytowali się Niewe i Goro, ja byłam, powiedzmy, że świeżo po akcie depilacji.:D

A to zdjęcie z depilacją pozornie niezwiązane:

Mapa Peru i mapa Kamerunu. Jak to połączyć?? ©


Cięło nam się bajerancko. Oczywiście, starając się sprostać własnej legendzie i Waszym oczekiwaniom napiszę, że to dlatego, iż mamy zajebiście mocne nogi, zwłaszcza po wczoraj, i nic a nic nie miał znaczenia brak wiatru. Udało nam się zachować średnią 27 km/h. Mi-lajk-it!

Na wymarzoną i wyczekiwaną plażę wbiliśmy po świetnym terenowym odcinku i w okolicach Stilo, mnie i Niewe znanego z tamtego roku.

Mój strój teamowy konweniuje z otaczającą przyrodą. ©



Gdy już na tejże plaży wylądowaliśmy, tylko gil powstrzymał mnie, małego bałtyckiego labradora gotowego, nie umiejąc pływać, płynąć do Szwecji, ilekroć nad Bałtykiem jestem, do zamoczenia gir we wodzie. Skoncentrowałam się na pisaniu patykiem ckliwych pozdrowień i brykaniu oraz pozowaniu.

Legia psy? ©


O trójce takich, co do Dębek lecieli ©


Ponieważ jeden taki gamoń, który skończył rozwlekać swą teściową w Dębkach – dla podpowiedzi i ułatwienia dodam Wam, że to był Radek – strasznie się chyba kurwa za nami stęsknił i wydzwaniał, że może już nas wcześniej zgarnie, ustaliliśmy, że niestety do Dębek nie jedziemy, zapakujemy się do wozu gdzieś wcześniej.


Tu było coś fajnego, nie pamiętam tylko, co:) ©



Znanym nam terenem ze Stilo, omijając szlak rowerowy, który wygląda tak, że panom odpowiedzialnym za to należałoby stłuc moszny młotkiem, dotarliśmy do wioski Kopalino, konkretnie pod sklep, gdzie pijąca część ekipy dokończyła GieŻecika, a reszta starała się wyglądać i pakować graty do samochodu.

Dzień uznaję za wielce zajebisty, diagnozę, że kolano mnie nawala dopiero po 60-ciu kilometrach jazdy takoż.

Mam też nadzieję, że odgrywając pewną rolę na rowerze, zostanę w pamięci chłopaków na zawsze. A przynajmniej do momentu wykasowania tego filmiku:D.


Aaaaaaaaaaaaaa!
Dałam se taki tytuł, że teraz go muszę wyjaśniać.
Otóż. Niemal zawsze dzieje się tak, że mi się coś śpiewa.

Po pewnych wydarzeniach z piątku, związanych z postojem na jedzenie, Gorem oraz cukrem nie mogła mnie się nie trzymać w sobotę przyśpiewka, intonowana na „starego MacDonalda”:

„STARY GORO CUKIER MIAŁ” – śpiewam ja
A wszyscy! „Ji ja ji ja joł”


W niedzielę zaś, pod dwóch dniach długodystansowego pedałowania, na tę samą melodię oznajmialiśmy światu:

MOJA DUPA BOLI MNIE
I JA I JA JOŁ!

Było jeszcze kilka wyśpiewanych oraz sporo litościwie przeze mnie niewyśpiewanych (jak „Ten Goro zabierze ci cukier i mnie, ten Goro zabierze ci dom”), ale z litości dla ludzkości nie przytoczę.

Potem już był dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuugi powrót do stolicy we mgle, podczas którego robiliśmy w samochodzie meksykańską falę, obroty w miejscu i trzęśliśmy zadkami. I tylko prowadzący tę skaczącą na boki furę Radek jakiś taki nieprzystający do naszych humorów był.

Nie pił, czy co?

* Nie zrobiłam tam literówki:D

P.S. Wersja Niewe jest tu. A także nieco inne fotki:)



Dane wyjazdu:
67.71 km 7.00 km teren
02:48 h 24.18 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:107 m
Kalorie: 1998 kcal

OBKRAŚĆ Panią Matkę

Czwartek, 11 października 2012 · dodano: 31.10.2012 | Komentarze 7

Z marynowanych grzybków kilku słoików wybyłam.

Nikt nie robi takich marnowanych grzybków – tak idealnie octowych – jak moja własna Mać;)

Przy okazji węszyłam za zakitranymi gdzieś na hacjendzie bonami z Golony, bo tradycyjnie już ich realizację zostawiłam na ostatnią chwilę. To tak jak z corocznym zeznaniem podatkowym. Zawsze robię to chwilę przed majówką.

Na mocy ustaleń z Niewe, który z kolei realizuje się towarzysko z Gorem w Bemolu, wybywam w stronę Bemowa, dzierżąc dzielnie w plecaku wałek do ciasta, pobrany Pani Matce na potrzeby zrobienia tarty cukiniowej.

Miałam plan i chęć wtargnąć do Bemola z tym wałkiem w ręce i z opieprzem na GIEMBIE dla Niewe, brzmiącym „GDZIE SIĘ SZLAJASZ!”, „DO CHAŁUPY, QRVA!”, "ZNOWU POLAZŁEŚ NA LIKIEREK!" ale niestety Niewe wyjechał mi naprzeciw.

Mój występ artystyczny zatem nie wypalił niestety;)
A mogło być tak wesoło;).

Na wioskach, a raczej na prześwitach międzywioskowych rozkoszne półtora stopnia, w związku z czem paluchi w rękawiczkach Foxa mi zmarźli.

Ale na szczęście nie odpadli.


Padły mi BATTEŁRY i w Suunto, i w pasku od Garmęna, więc JA NIE WIM MAKSU I AWERADŻU.


Dane wyjazdu:
60.74 km 12.00 km teren
02:46 h 21.95 km/h:
Maks. pr.:54.80 km/h
Temperatura:17.0
HR max:150 ( 76%)
HR avg:125 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1869 kcal

Żeby było fajnie, to tak jak wczoraj

Wtorek, 9 października 2012 · dodano: 30.10.2012 | Komentarze 0

Czyli podobną trasą. Przez Radiowo, które lubię, bo to najbardziej terenowa opcja mojego przedostania się do stolicy (bym nie uwierzyła, gdyby nie napisy).

A że wieje dość sprawiedliwie, jedzie mi się miodnie w miarę. To znaczy miodnie wtedy, kiedy mam w zad. Bo w nogach nie mam dosłownie nic i trochę analizuję własną głupotę wyrażoną w zgodzie uczestnictwa w Harpaganie, do czego co i rusz namawia mnie Niewe;).

Pojechałam se do resztek mojej pracy, z których to wróciłam (głównie z braku weno-mocy) tą samą trasą, korzystając z tego, że w krzakach mniej duje.

I ślepych CHUJI za kółkiem tam jakby mniej.


Dane wyjazdu:
73.93 km 12.00 km teren
03:19 h 22.29 km/h:
Maks. pr.:36.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:141 m
Kalorie: 2407 kcal

Zamieniła Che dynię

Poniedziałek, 8 października 2012 · dodano: 30.10.2012 | Komentarze 2

Na dwa brokuły.

W asyście policji można by rzec.

Ale od brzegu, prawda.

Korzystając z tego, że w pracy wytworzył mi się luz spowodowany najpewniej likwidacją zakładu (fajne słowo, a swoją drogą wreszcie będę mogła zostać rentierką), zrobiłam sobie najazd do Pani Matki, ot tak, w środku dnia. Poprzeszkadzać trochę w jej pracy. Potem namówiłam się z Opis linkaNiewe, że spotykamy się na Marymoncie i dalej robimy dużo rzeczy.

Na przykład Niewe chciał kupić sobie rękawiczki.

I nabył je w Sportsecie na Obozowej.

Potem oboje nabyliśmy głód. Ja mniejszy, a przynajmniej nie tak dokuczliwy, Niewego wręcz zassało. Do głębi.

Padały różne pomysły – że może zjemy w Latchorzewie. A może w Izabelinie. Ale już na Radiowej zdecydowaliśmy, że wciągamy naleśniki na Bemowie. Bo żadne z nas nie dojedzie.

Do naleśników spożyliśmy sakrament w postaci piweczka.

Rzecz jasna, że nam się potem nie chciało pedałować.

W Lipkowie zrobiliśmy zakupy – to moje szóste podejście tam do kupienia dyni, za każdym razem albo nie ma, albo nie chcą udziabać kawałka tak, żebym nie wiozła piętnastu pomarańczowych kilogramów na plecach.

Jak po dynię (a po co innego??) podjechali też panowie w mundurach, zmieniłam kulinarne zamiary i chybkiem wylazłam z dwoma brokułami:D

I butlą wina chyba.


Dane wyjazdu:
52.00 km 30.00 km teren
03:23 h 15.37 km/h:
Maks. pr.:51.30 km/h
Temperatura:14.0
HR max:154 ( 78%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy:815 m
Kalorie: 2046 kcal

A jeśli chodzi o drugi dzień Odysei, to

Niedziela, 7 października 2012 · dodano: 30.10.2012 | Komentarze 3

Za wiele do powiedzenia nie mam poza tym, że OJACIE.

Ojacie, ojacie, mokre buty, mokre gacie.

Prognozy na drugi dzień nie były rozkosznie zachęcające. Miało lać. Informowała nas o tym m.in. cała frakcja skierniewicka, trzęsąca kuprami podczas rozważania dylematu, w co by się tu ubrać.

Było dokładnie tak, jak pisał o tym Niewe. Najpierw sobie w miarę przyjaźnie siąpiło. Już podczas odprawy. Potem siąpiło z lekkim zniecierpliwieniem. A na punkt, który uznaliśmy, że zdobędziemy jako pierwszy, dotarliśmy już w regularnym deszczu. W tym momencie zrozumieliśmy, dlaczego organizatorzy skasowali punkty dwucyfrowe i przesunęli metę na dwie godziny wcześniej – z 16-tej na 14-tą.

Ponieważ ja tradycyjnie nie pamiętam, który punkt kiedy robiliśmy, oraz nie chce mi się iść po mapę, skrócę tę opowieść do niezbędnego minimum. I zeznam, że czasem nie warto ignorować intuicji, która mówi, że TAK, punkt umieszczono banalnie, przy edukacyjnej ścieżce (tak zachowaliśmy się przy trójce, do której podjeżdżaliśmy od ośmiu stron, będąc tak naprawdę w ironicznym pobliżu).

Dodam też, że to co organizatorzy nazywają zboczem skały, niekoniecznie musi być zboczem tej skały, którą mamy w zasięgu wzroku i warto brnąć w zaparte (nieskromnie dodam, że JA, J-A! ten punkt znajszłam, tuż przed Pawłem Brudło (hue hue hue).

GDZIE JEST PUNKT?! © CheEvara


Wspomnę również o tym, jaki kompot ma w głowie Niewe. Na mocy jego skojarzenia, że to z myślą o wiosce Frywałd kapela U2 śpiewała „With or FRYWAŁDŹJU”, doznałam takiego obsikania majtów ze śmiechu, że żaden deszcz i brak błotników już mi nie przeszkadzał.

No i podzielę się w tajemnicy tym, że to, co Niewe nazwał ULUBIONYM, czyli klimat w okolicy punktu ósmego, kiedyśmy to w tę i NAZAD („nazad” rozumiem jako udawanie się w stronę ZADU, czyli wracanie się??) przechodzili przez strumyk w kosmicznej ulewie, gdzie mi do oczu leciały łzy pomieszane z deszczem pomieszanym z potem z pasków kasku, ja niekoniecznie zapamiętam jako coś zajebistego.

No dobra, fajnie i całkiem śmiesznie się tam wyjebałam w błocie. To było spoks. Spoksem było też zero odczucia zamoczenia stóp, gdyśmy wpadali co chwilę w rzeczkę (tak mieliśmy zalane buty) – to zaliczam do kategorii transcendentne (jak to doświadczenie z zakresu filozofii, gdzie polecono nam pić, jednocześnie sikając, aby poczuć siłę natury, jaka w organizmie drzemie i tkwi). Najbardziej spoks była obecność Niewe, który w zatrważający sposób nie zważa na to, że leci mu na łeb sześćsetny hektolitr deszczu, nie dostrzega przemoczenia całej garderoby, uparcie szuka punktów, podczas gdym ja przekonana jest, że na pewno ktoś ten punkt wziął i se… wziął. I chcę go już olać.
Punkt, nie Niewe.

Po tejże feralnej ósemce musieliśmy zawijać na metę, bo tego dnia trzeba już było wrócić przed lub o czasie – inaczej kaput i dyskwa.

Jakeśmy wrócili, trzeba było prosić ludzi o odpinanie nam kasków, zdejmowanie Garminów – tak zmarznięte mieliśmy ręce.

Utrzymaliśmy boską jak nasze ciała siódmą pozycję w klasyfikacji drużynowej i poszliśmy to uczcić prysznicem z CIEPŁĄ wodą. To JA zaliczam do kategorii „ulubione”;)


Jadą. Ewidentnie czterej jeźdźcy;) © CheEvara