Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
75.84 km 0.00 km teren
03:13 h 23.58 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 27 m
Kalorie: 1420 kcal

JADŹMY z tymi wpisami!

Poniedziałek, 1 sierpnia 2011 · dodano: 05.08.2011 | Komentarze 6

Jakeśmy z dziada pradziada JADŹWINGI! :D

Proszzzzzz, tylko wyłączono lipiec i o! LAMPA i wreszcie pogoda taka, jaką lubię. Byłam już doprawdy bliska popadnięcia w depresję, a to skończyłoby się popełnieniem samobójstwa poprzez:
1) zalanie się w trupa alkoholem z butelki ze szlachcicem na etykiecie
2) napchanie się na sztywno Monte
3) obie te rzeczy naraz. Tuż po jeszcze jednej fajnej aktywności. Lub też przed. Ewenczułeli w trakcie*.


Ale jak widać, God Saves The Queen, która jest tylko jedna. I teraz mogie cieszyć się zajebistą pogodą poprzez:
1) wieczorne spożycie alkoholu z butelki ze szlachcicem na etykiecie
2) napchanie się na sztywno Monte.
3) obie te rzeczy naraz. Tuż po jeszcze jednej fajnej aktywności. Lub też przed. Ewenczułeli w trakcie*.


* o jazdę na Centurionie mi chodziło.
ŚWYNIE!

Dane wyjazdu:
65.48 km 0.00 km teren
03:04 h 21.35 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:153 ( 79%)
Podjazdy: 37 m
Kalorie: 1400 kcal

Się Mazovia krokami wielkimi zbliża

Piątek, 29 lipca 2011 · dodano: 03.08.2011 | Komentarze 17

Ale nic to, czujem bowiem, że łyda ciągnie, a noga podaje. I Achilles w tym wszystkim pomaga, zwłaszcza ścięgnem swym. Jasne, wiem, że super Supraśl to nie mazowiecki płaszczak, tylko morena z prawdziwego zdarzenia, ale ta morena będzie mi tańczyć w niedzielę, jak zagram jej ja. W końcu BAILA, MORENA! śpiewa taki ">jeden.

Z pracy i do pracy, a w zasadzie chronologicznie odwrotnie, pomknęłam grzecznie, bez szaleństw, a na nocny rower wybrałam się tuż po tym, jak dałam się wyciągnąć Karolinie i jej Pani Mamie razem z moją Panią Mamą na szpaciren-gejen po Starówce i obczajenie fontann.

Strasznie dziwnie używa się nóg do chodzenia, zamiast do pedałowania.

Dane wyjazdu:
52.60 km 0.00 km teren
02:47 h 18.90 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:21.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 1224 kcal

A bo to ja wiem? A bo to ja pamiętam?

Czwartek, 28 lipca 2011 · dodano: 03.08.2011 | Komentarze 13

Się mnię przypomniały trzy związane z Dżałorkami rzeczy.

Raz to mój najazd na owce – filmik raczył zgrać i zamieścić Niewe.

Dwa to coś, czym wydzierałam japę w Dżałorkach – zwłaszcza w dzień megagłupawki z Gorem:



A poza tym co. Trudno tydzień później pamiętać, co się robiło tydzień wcześniej. Na pewno zapierniczałam do i z pracy. Jest to pewne jak to, że ci kolesie (miałam okażyn ujrzeć na ócz własny we w Barcelonie na La Rambli)

&feature=related

zajebiści są:).

Są, są, są, hoł, hoł, hoł.

Dane wyjazdu:
61.50 km 0.00 km teren
02:56 h 20.97 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max:175 ( 91%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1360 kcal

Pamparara, robi tam tatara!

Środa, 27 lipca 2011 · dodano: 02.08.2011 | Komentarze 5

Im krótszy wpis, tym ponoć więcej komentarzy. No to zamierzam to tą notką sprawdzić. Lub też zweryfikować. Ewentualnie rzecz tę uwierzytelnić.

I aby był to wpis na blog ROWEROWY dodam, iż jeździłam. Jechałam do i z pracy, a potem jeszcze wieczorem, a raczej już nocą z bractwem pod wezwaniem Specializeda. Żadnego grzechu nie pamiętam:).

A noga po Dżałorkach podaje ładnie. Łyda jest!

Nuta jest też

&feature=related

I to dobra, a nawet zacna. Przynajmniej ja tak to widzę.

Dane wyjazdu:
54.65 km 0.00 km teren
02:48 h 19.52 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 25 m
Kalorie: 1355 kcal

Jak ja was wszystkich nienawidzę &%^&$%##%*!

Wtorek, 26 lipca 2011 · dodano: 02.08.2011 | Komentarze 19

Wystarczy cztery dni w głuszy pojeździć i potem wrócić do zatłoczonej Warszawy, żeby złapać wkurwensona na całą populację ludzką. Zroweryzowaną, zmotoryzowaną, pieszą również. 5 dni, PIĘĆ DNI niespotykania nikogo na szlaku, związana z tym błogość i we wtorek co? Superkompensacja debilizmu ulicznego, już na „cywilizowanych” trasach.

Aż mię się nie chce rozwijać myśli, bo obiecałam sobie rano, że przeklinać będę tylko w mowie.

Zaś w piśmie będę wyłącznie bluzgać.
Tak to sobie wymarzyłam.


Ale póki co...
Aby się zresetować...

&feature=player_embedded#at=47

Spłakałam się ze śmiechu:D

Dane wyjazdu:
65.45 km 35.00 km teren
04:13 h 15.52 km/h:
Maks. pr.:55.40 km/h
Temperatura:15.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy:944 m
Kalorie: 1651 kcal

Dżałorky po raz czwarty, niestety ostatni:(

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 6

No cóż. Niestety Goro i Rooter wraz ze swoim rodzinnym drobiazgiem wybyli z Dżałorek i zostaliśmy sami. Samiuścy!

A na zewnątrz szumiący potok. I wilki jakieś. I na pewno też po krzakach gdzieś czaił się niemiecki okupant.

Ale najbardziej doskwierać przyczaiła się samotność, że pozwolę sobie tak niegramatycznie zbudować zdanie:).

No bo nie było już przed kim udawać, że przyjechaliśmy tu porowerować. Dodatkowo od rana padał deszcz. I na dokładkę mieliśmy jeszcze piwo. Wszelkie okoliczności były tak demotywujące, że naprawdę, wszystko wskazuje na to, że cudem jakimś wyleźliśmy na rowery. O porywającej, barbarzyńsko wczesnej godzinie 16:15.

Brawo kuźwa Jasiu.

Najgorsze jest jednak to, że summa summarum, nomen omen, sacrum profanum oraz lelum polelum zajebiście mi się ten dzień podobał. Nic na to nie poradzę, że tak naprawdę jestem i leniem i opojem.

Odpoczyn i regeneracja, czyli kwintesencja profi kolarstwa:D © CheEvara


Ale tak. Każdy potrzebuje choć raz nie zapierdalać gdzieś z zegarkiem w ręku. Tak? Od zapierdalania na czas to ja mam życie codzienne, stolicę, pracę i treningi. Mieszanina tego wszystkiego naraz ulewa mi się średnio raz w tygodniu, co owocuje tym, że mam chęć wyjść w tłum z piłą tarczową i zajebać wszystkich, bez względu na to, czy winny czy niewinny. Mądry czy głupi.

I ów niedzielny poranek, gdyśmy z Niewe pamiętali, aby dzień święty święcić (heeeej, szaaaable w dłoooooń!;)) był mi ratunkiem. Nikt nikomu nie zakładał mendy o to, że lenistwo, że nieróbstwo. Wszyscy sączyli sobie spokojnie piwko w kompozycji rowerowej i czekali, aż deszcz raczy sobie, że tak obrazowo rzecz ujmę, pospierdalać, gdzie jego miejsce. Na przykład do Bangladeszu.

I w końcu tenże się udał tamże. Nieważne, że jakieś trzy godziny po tym, jak przebraliśmy się za rowerzystów. Ważne ŻE!:)

No to znowu – standardowo. Trasa na Szczawnicę, stamtąd na Leśnicę, gdzie Niewe realizuje się fotograficznie:

Leśnica w dole, a z przodu podjazd. © CheEvara


stąd podjazd asfaltem do Lesnickiego Sedla:

Wersja widoku bez Niewe © CheEvara




And wersja widoku z Niewe:D © CheEvara


i stamtąd zjazd na stronę słowacką – czyli w stronę przeciwną niż podąża Niewe, bo fota była pozowana..
Na zjeździe nawet nie było tak zimno. Po prostu myślę, że już nigdy nie będzie tak zimno, jak tamtego pamiętnego zjazdu, kiedy rozdarłam się wniebogłosy jak Goździkowa na nieszporach.

Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik i podążyliśmy se – według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie.

I tu już zaczęła się zabawa. Ale zadziwiająco noga podawała (magia regeneracji i odpoczynu), podjeżdżało się konsekwentnie, pogoda nie przeszkadzała – wszystko szło piknie.

Takim szuterkiem można się piąć! © CheEvara



Podjechane to i zadowolone;) © CheEvara



Ale potem wszystko SPSUŁY chmury. Zabrały widoki, szczyty, góry, sosny i szynszyle górskie pewnie też! Wzięły se wszystko, co można zwykle podziwiać. Wokół nas rozlało się mleko i widać było całe gówno. Jak w butach:)

Ale klimacik mimo to był przezadżebisty!

A dziesięć metrów w górę później było już tak;) © CheEvara


W związku z czem kapkę mnię zatkało:

Eeeeeee, przepraszam bardzo, a gdzie jest dom? © CheEvara


No i dalej nastąpił niestetyż zonk, na który złożyła się późna pora, zapadający zmrok, Niewowy Garmin, który nie miał wczytanej tej trasy i niezbyt solidnie oznaczony szlak. Podjęliśmy odpowiedzialną i dojrzałą decyzję o tym, że nie brniemy na waleta dalej mimo przeciwności losu, flory oraz fauny i że wracamy.

Ciul, że tą samą trasą, czego raczej nie lubię. Zjazd, choć dość rześki, był genialny, czego widać, że się spodziewam już na tej focie:

To do zoba na dole! © CheEvara


Oczywiście, Niewe, jak przystało na dżentelmena poczekał, aż zacznę zjeżdżać, po czym mnie wyprzedził, żeby pousuwać wszelkie niedogodności na trasie, a potem USZCZELIĆ mnie, jak zjeżdżam:

Wyżej ten asfalcik nie wyglądał tak fikuśnie;) © CheEvara


W Velkym Lipniku odbiliśmy, za przeproszeniem w głąb słowackiego lądu, na Haligovce, skąd mieliśmy dobić do Czerwonego Klasztoru i stamtąd już znaną traską naddunajską do Szczawnicy, u granic której zjedliśmy epicki wyprażany syr i spożyliśmy po bronku, zwanym Zlatym Bazantem. Pyszota!

A ponieważ plan na poniedziałek był ambitny, bo zamierzaliśmy pojeździć jeszcze w Ojcowskim Parku Narodowym, a potem wrócić do szarej rzeczywistości, czyli Warszawy, olaliśmy widowiskowy redyk w Jaworkach, kupiliśmy piwo i na bazie jęliśmy realizować plan mycia rowerów, konstruktywnego spakowania się i należnego temu fajnemu dniu napicia się.

Mission accomplished w stu kurna procentach!

Dane wyjazdu:
66.00 km 60.00 km teren
04:19 h 15.29 km/h:
Maks. pr.:54.80 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1244 m
Kalorie: kcal

Dzałorki ŁELKAM TU!

Czwartek, 21 lipca 2011 · dodano: 27.07.2011 | Komentarze 17

Łi ar nał in Dżałorky!

Tytuł daję taki, a nie inszy, dlatego bo ponieważ kaprys mam taki i PISZAM TU I TEDY ku przerażeniu, niestrawności, turbulencjom wdupnym tych, którzy przyłażą i narzekają tylko.

Poza tym nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz?

Ano nic.

Środowego wieczora dotarliśmy z Takim Jednym do Beskidu Sądeckiego, a dokładnie do Szczawnicy, gdzie została zakupiona KRZYNKA Kasztelańskiego nie dla ciot (czyli wersja bez pasteryzacji), a już całe DWAJŚCIA minut później zwieźliśmy swe psychopatyczne jestestwa do Jaworek, gdzie stacjonował Goro i jego przyległości rodzinne oraz Rooter w sytuacji podobnej. Dziś myślę, że obaj (wraz z przyległościami rodzinnymi) żałują chwili w której nas zaprosili do Dżałorek. Czyli mnie, pijaka oraz Niewe. Też nieusztywniającego alkoholem kołnierzy.

Czekano na nas z ogniskiem i alkoholem. Czyli z należnymi honorami.

Wiem, to chamskie, ale pominę litościwie ów wieczór środowy, bo ze sportem i kolarstwem wiele wspólnego nie miał. Może jedynie butelki pustoszały w tempie finiszowania Cadela Evansa na wiadomym TdF. Nazajutrzne, poranno-czwartkowe skutki były nietrudne do przewidzenia – dupy posadziliśmy na rowery wczesnym POŁUDNIEM. Ekipa w składzie: Goro (Kierownik Wycieczki), Niewe (Zastępca Kierownika, który dysponuje narzędziem zwanym nawigacją), Rooter (nie wiem, jaką funkcję miał pełnić, ale białe obręcze jego Meridy jasno implikowały, że imć Roo miał pełnić rolę lansiarza) i ja, Gwiazda Bikestatsa, czyli Che; wyruszyła na eksplorację wcale nie pedalskich wzniesień.

Jak się potem okaże, Che daje im radę średnio ciulowo. Marnieńko.

Ale przynajmniej pod względem spożycia fason trzymałam.

Jak już zebraliśmy swoje rozleniwione rzycie na rowery, Goro zatargał nas na tak zwany Śmietnik, długi, acz niekoniecznie sztywny podjazd. Nie wiem, dlaczego zwie się to Śmietnik, wytłumaczenia należy szukać u Kierownika na blogasku. Chyba, że nie wytłumaczy. To wtedy wszyscy nie będziemy wiedzieć.
Niewemu noga podawała, mnie blokowały rozregulowujące się Avidy Elixiry (żeby je tak chudy byk zagarnął pod siebie i wydymał!), Goro dzielnie doganiał, a Rooter… No cóż. Rooter – no już nie będę taka wredna – kręcił swoje. Był z nami jeszcze starszy synowiec Gora, Kacper, ale dał nam fory i, rzuciwszy, że z leszczami nie kręci, zawinął do chaty:).

W zasadzie to tak. Powinnam zaczekać przynajmniej na wpisy Niewe, bo miał GiePeeSa i nie tyle jest w posiadaniu profilu trasy, co śladu trasy. A ja już nie pamiętam, gdzie jeździliśmy pierwszego dnia. Kolejne wypady też już mi się pierdylą.
O gównianym liczniku Sigmy (DTS), który co i rusz sygnał gubił, nawet nie będę tu pisać, bo od samego składania przeze mnie liter spłonie samoczynnie, pomiot szatański.

Ale będę brnąć. Najwyżej się zedytuje:).

Wjechaliśmy na ten tak zwany Śmietnik – po 10 kilometrowym podjeździe.

Od lewej: zła Che, spragniony imć Rooter i Kierownik Goro © CheEvara


Tu ugaszono pragnienie, wysłano SMS o treści „Zjeżdżamy” (w oryginale „Rozkurwiamy zjazd dla Szatana”) i zmieniono wektor, acz zachowano KERUNEK.

Ale o ile podjazd przebiegał jeszcze w słońcu, o tyle sytuacja na szczycie, a konkretnie dwie sekundy po nim, zmieniła się diametralnie. Lunął deszcz. A raczej DESZCZ. Krople deszczu uderzały o wszystkie me członki w sposób bolesny. Zjeżdżaliśmy (w oryginale: „Rozkur... dla Szatana i tak dalej...”) w dramatycznej ulewie. Pierwszy kilometr zjazdu dał przypływ w butach. Następny podarował w nich falę powodziową i w ogóle dość zacne nawilżenie.

Na odpływ z butów i wyższych partii kolarskiej garderoby nie zanosiło się, bo wcale nie przestało napierniczać z nieba, gdy zjechaliśmy do bazy. Nastąpiła wręcz superkompensacja opadu. Goro i Rooter zdecydowali, że zostają INDAHAUS, a dwa debile, czyli reszta składu ekspedycyjnego, czyli Niewe i Che, wpadła do chaty, zmienić rzeczy na odrobinę suchsze (lubię niepoprawne stopniowanie przymiotników:D) i wybyła zmłócić podjazd na Durbaszkę (934 m n.p.m). Wielce błotnisty podjazd. A jak nie błotnisty, to mokro-kamienisty. Były też odcinki potoków z kamieniami na dnie, kamieni nad błotem, błota nad potokami, no... różne takie wariacje. Trafiliśmy nawet na sekcję kałuż ukrytych w trawie. Eh, prawie jak w Szydłowcu:). Prawie, bo mieliśmy też do czynienia z atakiem chmur i mgieł:

Już nie pamiętam, czy one nadchodzą czy ulatują, jak te balony. Ulatują. © CheEvara


Które wstępowały i zstępowały. Zwłaszcza na paśmie łąk po stronie słowackiej, gdy wybieraliśmy się już w dół do Leśnicy. O tu o się zbieramy:

Naszym pararodakom Słowakom pokazujemy jizyk:D © CheEvara


No i te chmury i mgły przychodziły i odchodziły. Dywersja ze strony naszych sąsiadów jak nic. Najboleśniej przekonał się o tym Niewe, którego pizgnął prąd z elektrycznego SŁOWACKIEGO pastucha przy jednym z pastwisk, przez które trzeba było się przedrzeć w poszukiwaniu hiperniezawodnie oznaczonego żółtego szlaku.

Tu zaraz Niewe dostanie wpierdula elektrycznego © CheEvara


Już z daleka widać, że tym krowom źle z wymio... yyyyy... z oczu! TYM KROWOM ŹLE Z OCZU PATRZY! Czwarta od lewej podejrzanie sięga niuchem do trawy, gdzie NA PEWNO ukryty był przełącznik sterujący prądem płynącym w tak zwanym DRUCIE. I tym prądem poczęstowano, zupełnie nieprzyjaźnie, po słowacku, Pana Niewe.

Owocem słowackiej dywersji było też błoto.

Nad jego ilością czuwał na pewno sam Szatan. Który rozkoorviał błoto dla Szatana. |
Zasadniczo.
No ma poczucie humoru.

Co ja mogę więcej dodać. Woda chlupotała nam w butach, tak zwane rowy, czyli wkładki w spodniach wypełniała woda takoż, moja teamowa bluza oblepiona była błotem, piach zgrzytał w zębach, a spod-trawowa maź przejęła władzę nad okularami, przez które – jak w butach – gówno było widać.
Ale dzielnie zjechałam. A przynajmniej zaczęłam:

Sekcja kałuż przykryta trawą:D © CheEvara


A potem trzeba było znów gdzieś podjechać:

Statystycznie było cały czas płasko, skoro trochę pod górę i trochę też w dół;) © CheEvara


Nie myślcie sobie jednak, że Niewe wjechał tu pierwszy i dlatego robi mi kompromitujące foto. Ta fota, jak wiele innych, na których ja na przykład schodzę zamiast zjechać, jest pozowana, uzgodniona (przynajmniej jednogłośnie:D) i nie ma w sobie nic ze spontaniczności. Zatem zdjęcie powyżej przedstawia sytuację, w której przyjechałam na górkę PIERWSZA, poczekałam na Niewe (jak w Szydłowcu CZTERDZIEŚCI MINUT) i nakazałam mu (na innym blogu znajdziecie wersję, że ubłagałam) zrobić mi zdjęcie, jak to ja dzielnie i żwawo podjeżdżam.

I TEGO KURDE BĘDĘ SIĘ TRZYMAĆ! Jak Niki Lauda zakrętów, a urzędnik stołka. I Turcy Konstantynopola. Tyle że ci ostatni to trzymali się do pewnego czasu.

W Lesnicy u przesympatycznego pana z budki z piwem (Smadny Mnich) oraz z mapami, wypiliśmy ożywczego Browera i dowiedzieliśmy się, że aby zeżreć wyprażany syr trza zjechać w dół. ASFALTEM.

O matko jedyna, przy minus dwudziestu w Polsce nie było mi tak zimno jak tu, na tym zjeździe. Nie wiem jak Niewe, bo wypruł do przodu, ale ja DARŁAM RYJA z zimna. Mokre trykoty, prawie 5 dych na gubiącej sygnał DZIWCE SIGMIE i panujące w powietrzu nędzne może 18 stopni – kombinacja tych trzech wszeteczeństw (zajebiste słowo) jest w stanie zniszczyć Che.
Na tyle, że w knajpie Holica zamówiłam GORĄCĄ KAWĘ, a nie piwo.

A syr był taki sobie.

Trzeba było wracać. Bo jak się wygląda o tak:

Mam nadzieję, że prezes APSu nie dostrzeże błota na logo:) © CheEvara


to ani nie jest ani ciepło, ani sucho.
ALE ZAWSZE NA CZAS.

Do Dżałorek wrócilim traską wzdłuż Dunajca, przez Czerwony Klasztor.

Płynie sobie DUNAJC, nurt tej rzeki kręty, gdzież temu DUNAJCU do pięknej Parsęty?:) © CheEvara


A na bazie,w Dżałorkach czekała KRZYNKA Kasztelańskiego. I podziw w oczach towarzyszących Goru i Rooteru dam, że taki mały karakan jak ja, spożywa tyle, ile spożyła.

Będę twardo wierzyć w to, że to podziw był.

No dobra, może i podziw graniczący z osłupieniem, które graniczy ze zgrozą, które sąsiaduje z...
niesmakiem?:D
Sama już nie wiem:)

Ciąg dalszy BĘDZIE!:)

Aaaaaa mapki będą, jak Dobry Pan Niewe mnię je udostępni.


I wtedy też poprawię czas i średnią, bo się okazało, że pulsak nie zapisał mi sesyi z tego dnia. FOK.
Kategoria >50 km, krajoznawczo


Dane wyjazdu:
59.30 km 7.44 km teren
03:18 h 17.97 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 27 m
Kalorie: 1247 kcal

Żryj łożysko!

Sobota, 16 lipca 2011 · dodano: 18.07.2011 | Komentarze 26

Tamtadamtammmmm.
W sumie Rockhopper gotowy był już w piątek. Czarny wysłał mi w godzinach popołudniowych sesesmana, że bicykl zrobion, ale ja za sprawą debilnej koncepcji IŚĆIA na bauns suko! w piątek, nie wydoliłam czasowo i mogłam tylko przejąć buty Siemano dla TAKIEGO JEDNEGO i musiałam pruć nach Hause.


Takoż zebrałam się do serwisu sobotnim porankiem, wpakowałam do plecaka trykoty, kask i inne IMPONDERABILIA i komunikacją miejską, ubrana po cywilnemu wybrałam się odebrać, co cysorzowe i co rzymskie.

- Ooooooo, przebrałaś się za dziewczynę! – usłyszałam już w drzwiach, w których zjawiłam się w tym – PRZYPOMINAM – cywilnym ałturażu, czyli we w kiecce. - No weź, nie przebieraj się, tak wracaj – usłyszałam znów.

- Nie jestem lamą z koszyczkiem na kierownicy – zakończyłam to ślinienie się dość kategorycznie.

No i tak. Dzięki dziurce w ramie suport nie spędził kilku dni w wodzie. Czyli będzie żył. Klocki hamulcowe JESZCZE SĄ, zostaly tylko zamienione miejscami – przód z tyłem. Piasty przeserwisowane, widelec też. Jeszcze w czwartek Czarny pokazał mi fotę tłumika z mojego amora z rysą w połowie i zapytał: WALNĘŁAŚ W COŚ CENTRALNIE CZOŁOWO?

Nic się, kurde nie ukryje, NIC! A przecie walnęłam.

Widelec też jednak jest OK, choć gdyby serwisu nie zaznał, byłoby cienieńko.

Poplotkowałam z chłopakami, w końcu przebrałam się za LAJKRARZA i zapłaciwszy (tyle, co nic), pomknęłam do swojej huty, gdziem w piątek zostawiła ładowarkie do taczfołna. Na miejscu okazało się, że ktoś gdzieś posiał kluczyk do mojego roboroomu i chuj. Nie będzie telefonu, nie będzie map, nie będzie giepeesa, niczego nie będzie! Szkurwa.

No i powrót do chaty BEZ MUZYKI obnażył jednakowoż stan suportu, a raczej łożysk. Lewe cyka. To wskoczyłam do domu, odstawiłam Rockhoppera i przesadziłam rzyć na fulla.

Doprawdy jest jakaś jebana epidemia z tymi łożyskami. Bo we fullu LEWE cyka też.

Najwidoczniej rozkurwiam łożyska dla szatana.
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
64.51 km 0.00 km teren
02:32 h 25.46 km/h:
Maks. pr.:48.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:149 ( 77%)
Podjazdy: 47 m
Kalorie: 1132 kcal

5 dyszków tysiaczków stuknęło temu Centurionu!

Czwartek, 14 lipca 2011 · dodano: 15.07.2011 | Komentarze 22

O czym zawiadomił mnie mój fan mors, który uczy się moich wpisów na pamięć i na pamięć zna też parametry moich powieszonych na BS rowerów oraz jednego oficjalnie tu nie ukazanego.

Przebieg ów został oczywiście uczczon i oczywiście w towarzystwie ojca Centurionowego sukcesu. No bo bez Czarnego temu roweru dawno by się skończyły lewele do przejścia.

O i doprawdy nie wiem, JAKIM cudem nie zmoczyło mi dupy. Burza nadejszła stanowczo niepostrzeżenie.
LIPIEC, kuźwa.

Naprawdę rozumiem teraz to, że w życiu każdego jeża przychodzi taki moment, że musi komuś przypier*dolić.

Jaram się tymi filmikami:

&feature=related

a zwłaszcza odcinkiem szkoleniowym dotyczącym JIZDY NA ZADNIM KOLE:D

Dane wyjazdu:
53.50 km 0.00 km teren
02:04 h 25.89 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 16 m
Kalorie: 868 kcal

Ściganko przez miacho

Środa, 13 lipca 2011 · dodano: 14.07.2011 | Komentarze 11

Założeniem tego wyjścia na Centa było zapitalanie na pińcet procent mocy. I wyprzedzanie wszystkich profi. Wzdłuż trasy Siekierkowskiej udało mi się wykręcić 40 km/h po płaskim (moim ZAJEBIŚCIE ciężkim Centkiem!:D), najpierw uciekając jednemu profi, a potem goniąc go. Ucieknąwszy, odpuściłam na chwilę, żeby kolo poczuł się zajebisty, po czym usiadłam mu złośliwie na kole, żeby gop psychicznie skatować. A jak już zaczął odpadać, wyskoczyłam na czoło i już dojechać się nie pozwoliłam. Llllllllubię to.

Ale Centek stanowczo mógłby się zamknąć z tych okolic mufy. Ludzie.
Gdybym nie musiała z serwisu wracać zbiorkomem, znów byłaby dziś setka.

Zzzzzzzajebiście lubię ten kawałek:



I przezzzzzzzajebiście lubię ten głos!
Kategoria >50 km, trening