Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
54.20 km 0.00 km teren
02:36 h 20.85 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1008 kcal

Miała być noc świętojańska z begieżetem

Wtorek, 21 czerwca 2011 · dodano: 28.06.2011 | Komentarze 12

O taka, jaka na przykład udała się Gorowi.
Ale wyszedł wieczór z kołchozem. Wysłałam już maila do begieżetu, czy wyjście z pracy chwilę przed godziną 23-cią oznacza, że dostanę 23% rabatu na sprzęt rowerowy w Ski Teamie, z opcją podwojenia, oczywiście. Chyba to dość trudne dla nich zagadnienie, bo myślą nad nim i ciągle nie mam odpowiedzi. Na pewno moja petycja leży na biurku samego DEREKTORA, a może nawet KEROWNIKA.

Już tak nie deliberujcie, styknie mi ten karbonowy Epic, że tak wam podpowiem sposób, w jaki możecie mi uczynić fachową laskę z tak zwanym samoły… Sami już wiecie, z czym.
Heh. O ile rano na sto procent wiedziałam, że poszlajam się po tych PALCÓWKACH BGŻ, o tyle wieczorem na sto procent miałam pewność, że zdecydowanie raczej nie. PROROK jaki krfa, czy co?

U mnie w pracy wdrożono chyba projekt „Jak zajebać własnego pracownika SZEJSETNYM dodatkiem prasowym do spłodzenia i jeszcze kazać mu się spakować, bo czas na przeprowadzkę na inne piętro”.

Z samej tej przeprowadzki nawet się cieszę, bo praca na posranym ołpenspejsie i wysłuchiwanie różnych FOŁNKOLI doprowadzały do skrętu dupy w poprzek. Stękanie do słuchawki, opowieści o zgadze, procesje do automatu ze słodyczami, pochody z transparentami do automatu z colą – tacy są ludzie, rzekomo na jakimś poziomie.
I perspektywa nie oglądania więcej tych ryjów jakby mnie radowała.

Ale konieczność spakowania swojego dobytku bez możliwości użycia miotacza ognia osłabiała mnie, zwłaszcza, że roboty mam po nakrętkę.


Dziś tłumoków bez świateł wieczorem naliczyłam jedenastu.

Mogłam od MOSiRu w Mławie wydębić jednak jakieś obrotowe działko na kierownicę.

Dane wyjazdu:
51.26 km 18.64 km teren
02:34 h 19.97 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 912 kcal

Objazd i rozjazd

Niedziela, 19 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 20

Kuuuurna, dwa fachowe, kolarskie słowa w tytule zapowiadają nie byle notkę:D.
Ale będzie se ona zwykła. Jak każda tutaj na blogasku.

ŁoiO!
Po iście kolarskim wieczorze z Faścikiem, Andżejem i Maćkiem (ja i Michał po 5 Kasztelańskich + pizza, chłopaki herbatla + pizza) nastała iście kolarska niedziela. Chłopaki wybierali się do Kielc na Mistrzostwa Polski w XC, na których Maciek startował, ja umówiłam się z Arkiem i jego wspólnikiem Majkim na objazd trasy Mazovii 24h. Z mojej chaty wszyscy wyszlim w zasadzie w tym samym momencie, tylko kierunki obraliśmy różne.

Ponieważ mycie rowerów po pijaku nie jest tak naprawdę myciem roweru, na objazd 24-ki zabrałam fulla. Rockhopper wymagał LEKUTKICH kosmetycznych poprawek, ekhem.


24h zapowiada się nudna do wyrzygania, płasko i krótko. Pętla ma 16,5 km i podejrzewam, że już piąte kółko będę robić z obrzydzeniem. Ale przejechało się RedBulla, przejedzie się i to. Poza tym mój dyrektor sportowy organizuje w Wieliszewie catering, zapowiada się też imprezka przyjemna pod względem towarzyskim, a ja takich spędów nie odpuszczam. No.

W samochodzie, już w drodze powrotnej Arek rzucił hasło: „Słuchajcie, jedziemy na xc do Kielc?” i nikt nie widział przeszkód jak ta ślepa chabeta na Wielkiej Pardubickiej. Zrzuciliśmy tylko rowery do domów i godzinę później już byliśmy na Mistrzostwach. Faścik sprawiał wrażenie przezadowolonego, że widzi ponownie mój debilny fizys. No cóż. Nie upieram się, że ma równo na strychu. Ktoś, kto się cieszy na mój widok, nie może być normalny.


W miasteczku zawodów rozdzieliliśmy się, Arek z Majkim poszli oglądać zmagania czołówki, Faścik i ja udaliśmy się na drugi bufet, żeby ewentualnie wspomóc Maćka, który zapierniczał góra-dół. I ponownie góra-dół. Oraz znowu góra-dół. Naprawdę zapierniczał. Ale jak się śpi w CheEvarowie, to się ma wyniki, nie?

Się wysypia, się jeździ zajebiście! © CheEvara


Swoją drogą, uwielbiam tę stopę ANDŻEJA z lewej strony kadru;).


Trasa wyglądała o tak o:
Duuuuużo pod górę i dużo błota pod tęże górę © CheEvara



Co ja będę focić jakiegoś Galińskiego, jak mam Maćka??
Jedziesz, Maciek, JEDZIEEEEESZ! © CheEvara



No i tak staliśmy z Michałem na tym bufecie, żeby dowiedzieć się, czego nasz zawodnik pragnie i potrzebuje, a potem – jak przystało na profesjonalnie wspierający team – dać cynk Andżejowi (który zbudował sobie stanowisko artyleryjskie na bufecie pierwszym), aby te Maćkowe marzenia spełniał i realizował. I tak stalim i czekalim. Aż Maciek zjedzie. I w końcu zjeżdża!

Obstawilim z Faścikiem drugi bufet i czekamy na Macieja © CheEvara


Czasownik „zjeżdżał” jest lekkim niedomówieniem. Maciek klasycznie nakoorviał. Trasę określiłabym jako trudną. Był nawet jeden RÓW:

A ten pan komunikuje, gdzie ma xc © CheEvara


Na bufecie dowiedzieliśmy się od Maćka, że nie potrzebuje nic. Zatem Faścik wydał mu iście kolarską komendę:
- To ZAPIERDALAJ.


Co też zresztą Maciek uczynił. Po czym wykręcił ostatnią pętlę i dotarł do nas.

Podziwiam chłopaka, bo po takiej wyrypie, to ja bym kurrrrrwiła na wszystko. A tenże niespotykanie spokojny człowiek powiedział tylko:

,,Zajebiście mi się jechało" - rzekł był © CheEvara


Kuuuurna. Szacunnnnn.


Zleźliśmy do samochodu, gdzie Maciek przebierał się z błota w ubrania, a Faścik PALCYMA umył Maćkowy bajk. Wyglądający nawet lepiej niż rowery Faścika i mój po Mławskim błocie.

Niespotykanie usyfiony rower © CheEvara



Ominęła mnie dekoracja Majki i Galińskiego. Ale w sumie... Wolałam towarzystwo chłopaków. Serio.

Po radosnych pitu pitu, pożegnaliśmy się, tym razem już bez szans na ponowne zobaczenie się dnia tegoż i znowu rozjechaliśmy się w swoje strony.

I choć w domu byłam po 21, poszłam na rower, bo co to jest 16,5 kaemów? Poza tym nocą jeździ się najfajniej. Af kors nocą, a nie wieczorem, kiedy od zayebania jest tych tłuków bez świateł.
Kategoria fullik, >50 km


Dane wyjazdu:
52.64 km 52.00 km teren
02:10 h 24.30 km/h:
Maks. pr.:55.50 km/h
Temperatura:14.0
HR max:191 ( 99%)
HR avg:170 ( 88%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1354 kcal

Na taki se treningowy maratonik pojechalim!

Sobota, 18 czerwca 2011 · dodano: 22.06.2011 | Komentarze 35

Hasło o niem rzucił mi Faścik przy okazji Mazovii w Rawie. Mówił, że woli moje towarzystwo od startu w gdańskiej Skandii i że może byśmy to przejechali. Potem o ten sam maratonik zapytał mnie dyr sportowy mój, no i ja już wiedziałam, że nie możemy nie pojechać.

A rozchodziło się o mławski maraton rowerowy o Złoty Pierścień Mławy.

Jak przystało na profesjonalistów, poleźliśmy w piątek w kimę dobrze po północy, w końcu mówią, że trzeba się wysypiać, jeśli chce się mieć wyniki:D

Michał nie wierzył mi, że dla dobra własnego barku śpię od tygodnia na podłodze (co oczywiście cały chuj pomaga) i walczył jak ten Andrzej Gołota, Gołota, Gołota. I tak walczył, że spałam po mojemu. Razem z baaaaarkiem, pozostawionym na brzeeeeegu.... Karimaaaaaaty, na na na na naaaaaa naaaa.
Czyli na podłodze.

Wstalim sobotnim świtem zjebaniusieńcy, jakbyśmy pili i mieszali. A przecie piątek stał pod znakiem ryja suchego jak kaszel gruźlika!

Byłam tak niewyspana, zakatarzona, zachrypiona, że odechciało mi się tego pieprzonego ścigania. Gdybyśmy nie byli umówieni z Arkiem, to NA PEWNO polazłabym dalej w kimę.

Ale Arek wziął i przyjechał.
Dróżkę do Mławy przebylim w nastrojach odwrotnie proporcjonalnych do pogody. Wiało i lało. A my wesolutcy. No dobra. W Warszawie było względnie ciepło, na tyle, że zabraliśmy krótkie spodenki, koszulki z krótkimi rękawami. Na rogatkach miasta okazało się, żeśmy ćwoki i tłuki.
Jakbyśmy w centrum tornada wpadli.

Na miejscu na parkingu stały może trzy samochody. Z powodu marnej pogody, oczywiście.
- Ciekawe, czy maraton dla dwunastu osób się odbędzie – zarechotał Arek

Co ma się nie odbyć, jak to przecie same tuzy emtebe przybyły. I się zaczęły rozpakowywać.

Nie ma to jak podźwignąć karbonowy rower;) © CheEvara


W tle Państwo zauważą samochód ekipy Rowerowego Olsztyna z Arturem Korcem za kierą, który emanował pewnością zwycięzcy. Też bym emanowała, gdybym była mistrzem Polski w jeździe na czas. Fenkju, gud bajks, czy tam gud najt.


Choć było zimno, a my – jak już nadmieniłam – pozostawiliśmy wszelkie ciepłe rzeczy w ciepłym domu, w ciepłej Warszawie, nastroje były bojowe. A to dlatego, że po drodze ustaliliśmy miejscówki, gdzie w Mławie przetapia się złoto, z którego wykonany jest Złoty Pierścień, o który bój miał się rozegrać, a który Faścik miał wygrać i z którego to złota ze Złotego (jak sama nazwa wskazuje) Pierścienia uzyskaną forsę bezczelnie przepijemy. Cele zatem były jasno określone. I to Michał pokazał o tu:

Faścik wie, że jedzie po pudło © CheEvara



W miarę upływu czasu, okraszonego stojącymi z zimna naszymi (a na pewno moimi) sut... yyyy... mieszkami włosowymi, zjechało się narodu rowerowego trochę, wyglądało zatem na to, że maraton się odbędzie i poleźliśmy do szybkiej rejestracji, a potem jęliśmy (a raczej chłopaki JĘLI) ściągać rowery. Zrobiliśmy rozgrzewkę, na mocy której przejechaliśmy kilka pierwszych kaemów trasy, podczas których napędy nasze (nienasmarowane, przypominam) dostały błota i piachu i przez to zaczęły potem wydobywać z siebie wręcz dźwięki echolokacyjne.

Przez całą trasę – uprzedzę fakty – wprawiające mnie we wkurwienie.

Wróciliśmy na miejsce i potem już szybko: przedstartowe pitu pitu, przybicie żółwika, przeliczenie, z jak wielką konkurencją ścigam się na tym treningu IIIIIIII POSZLIIIIIIIIIIII!

Wyrwali do przodu ci, którzy to umieją, czyli Faścik, który przez pierwszych kilka kmów trzymał się w czołówce.
Jak go zobaczyłam przed sobą, że tnie drugi, to poczułam się tycia, tycieńka!
Gdzie ja, kurwa, cienias, CIE-NIAS! do tego ścigania!


Arek odpadł mi już na drugim kilometrze, bo zgubił licznik i wrócił się po niego. No to musiałam radzić se sama.
Chyba było nieźle, bo wszyscy faceci, których wyprzedzałam, komentowali moje zapierdalanie:
- Noooo. Się jedzie po sprzęt grający, co?

Bo MINIWIEŻĘ AUDIO miała dostać dziewoja, kóra przybędzie pierwsza z dziewoj.

[Obadaliśmy ją z Arkiem przy okazji rejestracji i jakoś niespecjalnie chciałam się po nią ścigać. Boombox to max, co mogłoby z tej niby miniwieży być. No ale. Profity, to profity, trzeba zapierdalać!
No. ]

Jechało mi się jednakowoż masakrycznie źle. Bo: przeziębienie (kulminację jego miałam właśnie w weekend), rzegocący napęd, brak tchu. No szło mi jak Unii Polityki Realnej w wyborach.

Trasa oznakowana była zajebiście, wszędzie ustawieni ludzie, taśmy, strzałki. Pod względem atrakcyjności – fajowo. Kilka łagodnych góreczek, dwa strome podjazdy (z których jednen okazał się dla mnie podejściem, bo nie zmogłam), szybkie sekcje, może z dwieście metrów asfaltu, malutki odcineczek z piachem.
FANTASTIKO.

Na metę wjechałam z czasem 2:10:06, osiem minut po Michale, któren to wyzywał się od debili i matołów. A to dlatego: klik.

Chwilę po mnie przyjechał Arek i głodni, uwaleni, poleźliśmy po papu.

Proszę Państwa, makaronu była spora micha, było full sosu pomidorowego, było mięcho. Za 20 złotych wpisowego.
Jasne jest wszystko? Jasne.
I MOŻLIWE.

Zeżarliśmy stłoczeni z innymi kolarzami pod wiatką, gdzie wydawano amciu, bo lał dyszcz, po czym poszliśmy do samochodu, zostawić rowery, które wyglądały tak:

Rowery wróciły z trasy kapkę cięższe © CheEvara


a chłopaki po to, żeby się przebrać. Ja oczywiście odzieży zamiennej nie zabralam. PO CO, prawda? Przecież tak:
Łotabjutifollegs;) © CheEvara


jest nawet odrobinę ciekawiej.

Bo dla porównania Faścik:
Szybko zapiertyndalał, to i błoto nie miało kiedy się go uczepić;) © CheEvara


i był względnie mniej ufanzolony.
No.

Chłopaki zmienili imidż, obchędożyli temat bagażniko-rowerowy:

Zapakowalim rowery i poszlim czekać na dekorejszen © CheEvara


i przeparkowaliśmy furę bliżej miejsca startu maratonu.
Na dekorację trochę się naczekaliśmy.
Oczywiście OPEN wygrał Artur Korc, drugi był Radek Gołębiewski (dlaczego mnie to nie dziwi?).

Na pudle stanęły też najtwardsze zawodniczki:
No proszę, jaka sympatyczna konkurencja;) © CheEvara


Hmmmm, wzrostem chyba się nie różnimy;).

I przyszedł czas fakapów organizacyjnych. Bo OK. Była se dekoracja mojej kategorii wiekowej i potem jakieś dzieci, seniorzy, generalnie burdel.

Druga twarda zawodniczka na jedynce:
Lubię, jak org sie postara i wręczy IMIENNE dyplomy © CheEvara



Matko, ale ze mnie maszkara:D
Wzięłam puchar i przymierzyłam do giemby, czy piwo z niego też będzie się wylewało © CheEvara



Uhonorowano już chyba kurwa wszystkich, a o dekoracji babek OPEN cisza. Za to miniwieża trafiła w ręce... najszybszej Mławianki, Pauli Hinczewskiej, która przyjechała po mnie 33 minuty później. Zrazu usłyszałam zza siebie głosy chłopaków , z którymi walczyłam na trasie: „A to nie miało być dla Ciebie?” „Chyba ktoś tu cię wydymał”. Arek prawie złapał za wszarz babeczkę od orgów, która obok nas przemykała. A ta do nas, że taaaak, tak miało być.

Nie no. Sram na wieżę a la boombox renomowanej firmy Akai, Aiko, Hajfi-Wifi-Diwidi-Srititi. Sprzęt grający w domu mam.
Ale na zasady nie sram. A tu o to się rozchodzi. O PRYNCYPIA, MILI PAŃSTWO.


A biżu pojechało do Giżycka:
A to czołówka i za tym panem nad jedynką jechaliśmy całą drogę, żeby zayebać mu pierścień © CheEvara



Osikaliśmy dalszą część dekoracji i zwinęliśmy się do Wawy. Arek był niepocieszony, bo planował na stacji kupić baterie, żeby wracać przy muzie z nagrody (Hajfi-Wifi-Diwidi-Srititi). Michał był niepocieszony też, bo gdyby nie awaria jego sprzętu (a tak naprawdę nie awaria), byłby wyżej – a jak się okazało kilka dni później, gdy pojawiły się wyniki), miałby pudło, bo w swojej kategorii wiekowej był czwarty.

Ja zaś byłam z lekka wkurwiona.

Nie lubię być robiona w trąbiszona.


Na szczęście dalszy ciąg dnia wynagrodził mi sporo. Już w CheEvarowie z Michalem wystawiliśmy do umycia rowery, wyleźliśmy na ogród, na którym spożyliśmy większą część (chyba nawet większą połowę!:D) zrobionych zapasów Kasztelańskiego – Michal twierdzi, że nie wie, jakim cudem, spożył te pięć piw, bo zazwyczaj odpada po maks dwóch – mocno pobieżnie umyliśmy bicykle – ja Meridę Michała, Michał mojego Speca – i tak nam zleciało popołudnie, u schyłku którego dołączyli do nas, jadący na nazajutrzne Mistrzostwa Polski cross country, Naftokorowcy, czyli słynny już Pan Gąsienica, Maciek oraz Człowiek Historia, Andżej.

Ja pierdzielę, jak ja uwielbiam tych ludzi!
Kategoria >50 km, trening, zawody


Dane wyjazdu:
58.47 km 0.00 km teren
02:25 h 24.19 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:186 ( 96%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1092 kcal

Tak powinien wyglądać każdy piątek

Piątek, 17 czerwca 2011 · dodano: 20.06.2011 | Komentarze 8

Oraz sobota.
Oraz niedziela też.

Co prawda, cały dzień zleciał mi metodą NA WARIATA, ale warto było wszystko pozapinać błyskawicznie, żeby cieszyć się weekendem spod znaku Faścika. Któren to wziął i przybył do CheEvarowa.

To ŻEM rano wstała skoro świt, dzierżąc pod nosem dorodnego gila (pierwsze przeziębienie od siedmiu – jeśli dobrze liczę – lat, dziękuję barso), uczyniłam szoping, potem dałam szansę temu deszczu se popadać i pospierdalać i pojechałam do roboty.

Prawie u wejścia do portu miałam okazję przetestować kask Propero Speca, którym moja dynia – dzięki inicjatywie jakiejś samochodowej kurwy przypieprzyła o krawężnik. Wiecie, że na linii pomiędzy Merkurym a Wenus są takie malutkie planetki, tworzące 4 konstelacje układające się w kłos zboża? Nie? Naukowcy też nie. Ale ja to zobaczyłam.

Tak przydzwoniłam łbem o beton.

Prawie z tego zamroczenia puściłam pawia.

Z lejącą się juchą z kolana – do kompletu, bo lewe rozpierniczyłam gdzieś parę dni wcześniej – ze zdartym łokciem i wygiętym kciukiem doturlałam się do pracy. Tam dokonałam oględzin kasku i stwierdzam, że albo jest pancerny albo ja panikuję i przesadzam.
Ale łeb i żuchwa z prawej strony uderzeniowo bolały mnie do niedzieli.

Tradycyjnie samochodowa kurwa nie raczyła się zatrzymać, podejrzewam nawet, że nie zmieściłam się w jej percepcji. Gość, który jechał za mną i mógłby ewentualnie robić za Jehow... yyy, za świadka po prostu, albo nie zauważył (nie sądzę) albo zignorował (sądzę) moje machnięcie na niego. Żeby cię tak ogień gołego z wyra wygonił. Chwilę po tym, jak się skasztanisz podczas snu we własne prześcieradło.

Zaczynam rozumieć sens istnienia stron wewewe, na których można zamawiać ekskomuniki.

Potem było już tylko fajniej. Robota, czekanie na wyjście z niej, robota na mieście, ZAPIERNICZANIE do domu (ponoć mtbxc wypatrzył mnię gdzieś Służewcu?), tam kulinarne harce i fruuuuuuuuuuu na dworzec po Faścika. Któren to osiem godzin przemierzał nasz piękny, mocno rozwijający się pod względem infrastruktury kraj, pociągiem. No i już tugeda – Michał na swojej Meridce, mua na rowerze też – pojechalim do CheEvarowa, nażreć się, nagadać i nie nasmarować łańcuchów przed nazajutrznym maratonikiem w Mławie.

Ten wieczór sponsorował rechot.

Dane wyjazdu:
60.21 km 9.67 km teren
02:37 h 23.01 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: 987 kcal

Bark mnie zmusił do rzeczy, przed którymi normalnie wzbraniam się

Środa, 15 czerwca 2011 · dodano: 16.06.2011 | Komentarze 8

Czyli pojechałam do tego lekarza. Doświadczeń medycznych mam na ten tydzień dzięki temu TŁUKOWI dosyć.

Bo ponieważ.

Celowo umówiłam się na wizytę u LEKARZA MEDYCYNY SPORTOWEJ, bo z ortopedią walczyłam przy okazji łatania kolan i newah egejn. Umówienie się na konkretną godzinę poskutkowało tym, że do gabinetu weszłam pół godziny później. „Awaria systemu” - usłyszałam. Jasne, najprościej zwalić na system. I to pewnie jeszcze Windows?

Koleś, PAN DOKTOR (na oko w moim wieku, czyli już wiem, że będę mieć do czynienia z wiedzą wyniesioną z książek, nie z doświadczenia, a zatem będzie śmiesznie) od mojego wejścia zrobił cudownie mądrą minę i się zaczęło. Na wdechu wyliczyłam gościowi, co jest grane, od kiedy boli, gdzie boli, jak boli, przy okazji czego boli („od dwóch tygodni boli przy okazji mojego życia, proszę pana” - powiedziałam). Na co on zasromał się wielce.

- Hm... - dobyło się z jego paszczy [smyr smyr – dobyło się z jego brody smyranej w ramach zakłopotania paluchami]
- Hmm... - dobyło się z paszczy znów.
- Myśli pan, że dolega mi „hm”? Nie słyszałam o takim urazie – wyraziłam powątpiewanie swe, podlane już lekkim wkurwieniem, bo nic nie wskazywało na to, żebym dowiedziała się tu czegokolwiek ponadto, co już wiem.
- Wie pani, to dziwne. Bo nic pani tu nie wystaje, nic się nie WYBULIŁO, widzę tylko lekkie opuchnięcie. Może panią gdzieś przewiało? Klimatyzację ma pani w pracy?
- Nie – odparłam, żeby mu nie ułatwiać. No kurwa, mam i co z tego, debilu prosty??
- Hmmm, to dziwne. [smyr, smyr – znowu paluchy na brodzie].
- Wie pan, to może ja do „Archiwum X” się udam? - zaproponowałam.
- Nie, nie, nie... [dryp, dryp po brodzie].
- Proszę pana, może – skoro pan nie wie i żaden objaw NIC panu nie mówi – wypisze mi pan fachowe skierowanie na coś, co mogłoby pana NAPROWADZIĆ na jakiś konkretny ślad?
- Co? A skierowanie. Tak. Skierowanie. Na co by pani chciała? [moje oczy jak talerz obiadowy z serii ślubnej Rosenthal]
- Na serię darmowego przytulania? - zadrwiłam. Kurwa twoja mać, nieuku!! Niech zgadnę, tatuś jest dyrektorem tej placówki?? - Może zacznijmy od starej dobrej szkoły i niech mnie rentgen SZCZELI? - zaproponowałam, jednocześnie zastanawiając się, kto tu do kogo przybył z wizytą.
- Dobra. Nie ma sprawy [dryp, dryp, długopisem po świstku]. A tu ma pani receptę na...

JAK, KRWA, MYŚLICIE, NA CO?????

- ... ketonal. Bo do czasu zrobienia zdjęcia i jego opisu, może panią ciągle boleć.

Spojrzałam na niego, jakby to było moje dziecko, kóre oświadcza, że jego wybór drogi życiowej to kolekcjonowanie bawołów.
Po czym pierdolnąwszy się z plaskacza w uda, wstałam i WYSZŁAM.

Ciągle wydaje mi się, że to zwyczajnie był któryś z odcinków „Mamy cię”.

Na razie mam dosyć. Niech mnie nakurwia. W tym tygodniu już do żadnego tępaka nie pójdę.

Chyba, że to będzie AMBITNY tępak:



to wtedy tak.

Dane wyjazdu:
86.47 km 12.54 km teren
03:30 h 24.71 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:190 ( 98%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1393 kcal

Wyleczyłam się z choroby motocyklowej

Wtorek, 14 czerwca 2011 · dodano: 16.06.2011 | Komentarze 9

Wpis produkuję w czwartek, do którego zaprowadziły mnie cztery dni trafiania na wypadek motoru. We wtorek załatwiony koleś na Żytniej przez babę, która wymusiła pierwszeństwo, w środę na Puławskiej dzwon w starciu samochód vs. motor, w czwartek motocyklista nie dał rady nie trafić pieszego, który wbiegł mu na ulicę. Dziękuję bardzo. Chyba spalę swoje prawko, żeby mnie nie korciło wydać kasę na motor. A korci.

Inna sprawa, że na rowerze czuję się kurważ równie bezpiecznie.


Rano pomykam se do pracy Górczewską i kto mnie dogania? Osakwiony Goro! No to dojechaliśmy TUGEDA do Ronda Zesr... Tfu! Zesłańców Syberyjskich, gdzie rozjechaliśmy się w strony swe, a wcześniej wymieniwszy się wrażeniami z Rawy. Ja jeszcze przed pracą zajechałam do Czarnego po klucz do kasety, jednakowoż Czarny obsłużył mnie na miejscu i sam uciszył tłukącą się sukę. Być może to dlatego, że jak poprzednim razem pożyczyłam klucz, to dzierżyłam go przy sobie z półtora miesiąca.

Iwningiem zaś cięłam po robocie wzdłuż Wału, żeby wskoczyć se na ścieżkę im. Obcego17. I kto wówczas do mnie zadzwonił? Obcy17, przemieszczający się (ZDRAJCA!!:D) blachosmrodem. On ma chyba to w mitochondrium, że zawsze będzie ględził coś o dziecięcym rowerku, ma jednakowoż takie szczęście, że posiadam słuch selektywny i słyszę tylko to, co chcę słyszeć. Co zatem tam sobie pultałeś pod nosem, Marcinku?:D

Lubię o to:
&feature=related

no:)

Dane wyjazdu:
71.58 km 0.00 km teren
03:08 h 22.84 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 996 kcal

Rozjazd:D

Poniedziałek, 13 czerwca 2011 · dodano: 15.06.2011 | Komentarze 9

Oesu, zawsze, ZAWSZE chciałam dać taki tytuł na notkę pomaratonową:D Jest to takie specjalistyczne i fachowe. Nie ma żadnego znaczenia, że – ponieważ wywodzę się z rodziny kolejarzy – rozjazd kojarzy mi się z zwyczajnie lub krzyżowo. I ze zwrotnicą kolejową, która wszelako jest częścią rozjazdu.

Ale dużo BS-owiczów tak wpisuje, więc MAMBĘ OWOCOWĄ MAM I JA! :D

Zgodnie z logiką, jaką wykazuje się nienauczalny typ, czyli mua, pomaratonowy poniedziałek przejechałam na pełny zycher, za nic mając konieczność regenu (kolejne fachowe słówko;)). I jedyne, co zakłócało moją radochę oraz mój spokój oraz rowerowy mir (czyli tak naprawdę po prostu spokój), to tłukąca się jak Żyd po pustym sklepie, luzująca się kaseta. Dobrze, że Rejdżów załadowałam se do taczfołna, to mało co słyszałam. Ale jednak.

Z pracy wyprułam jak z procy (piękne zdanie, prawda?), co zauważył bajker wskoczony mi na koło. I zagaił, wprawiając tym samym w osłupienie:
Nieźle jedziesz, nie bolą cię nogi po wczoraj?
Jakem już pozbierała szczękę spod blatu i powstrzymała się od mojego słowo-kluczowego odzagajnika („Kim ty qrva jesteś??” ewentualnie: „A ty CHTO?”) weszliśmy w całkiem uprzejmą gadkę, wskutek której okazało się, że kolega cyklista mnię z kimś POMYLYŁ, gdyż maratony jeździ dziewuszka całkiem podobna do mnie.

Spieszę ze sprostowaniem, że na pewno nie jest tak ZAJEBISTA jak ja.

Ale. Myślę, że nie ma to znaczenia tak jak spodnie dla Hugh Hefnera.

Dane wyjazdu:
77.28 km 67.64 km teren
03:08 h 24.66 km/h:
Maks. pr.:57.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:188 ( 97%)
HR avg:167 ( 86%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1839 kcal

To nie był kurna mój dzień, czyli Mazovia w Rawie

Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 14.06.2011 | Komentarze 65

Ja to jednak jestem leszcz bagienny. Wystarczy, że się nie wyśpię i już mi nic nie idzie, ledwie trzymam się koła mojego dyrka sportowego, płuca wplątują mi się w szpryszki (z czerwonymi nyplami, a nawet nyplyma) i jeszcze przed rozjazdem fitowców mam chęć skosić najbliższe drzewo i wrócić na noszach na metę. A raczej w tym przypadku na start.

Pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie, bo sama to ciasto wymyśliłam:D Sama też uparcie chichrałam się z ekipą trójmiejską, zamiast profesjonalnie zamknąć ócz, paszcz i spać.

Na dodatek rano, zamiast zeżreć również profesjonalne śniadanie, nawtranżalałam się tego ciasta i całą moją formę szczelił uj i to trzy razy. Z półobrotu z podwójnym tulupem.

Totalna amatorka.

Gdybym Wam napisała, jak zachowuje się rano człowiek, który staje na podium obok Radka Rękawka, to byście obsmarkali się ze śmiechu. Maciek Zielonka, gwiazda Naftokoru, wyczołguje się ze śpiwora metodą wylęgu gąsienicowego, przechadza się po mieszkaniu odziany w tenże śpiwór, przy czym wygląda jak Buka, postrach Muminków oraz w tymże śpiworze robi przewrót w tył, czyli tak zwany FIKOŁEK. Zabrakło mi jeszcze wymyku i odmyku na drążku, ale myślę, że wszystko w swoim czasie. Ja rano – mimo ścisku żołądka, czyli klasycznego przedstartowego meganerwa – obśmiałam się jak głupek przy stoisku z serami w Ołszą. Nagrałam filmik, ale uznałam, że skompromituję Maćka dopiero wtedy, jak mi się narazi.

Obawiam się, że nigdy tego filmiku nie zobaczycie;).

Tak rodzą się gwiazdy Naftokoru. Przez wyklucie;) © CheEvara



Człowiek Buka © CheEvara



Do Rawy pojechaliśmy furami dwiema, ja z moim teamem, czyli Michałem i Krzyśkiem, Trójcity tym składem, którym przybyło z północy Polszy na warszawskie Bródno.

Zaparkowaliśmy we w Rawie i zabraliśmy się za ogarnianie rowerów. Przy tejże okazji napatoczyli się parkujący Paweł mtbxc i złośliwy Marcin vel Obcy17, który coś tam pod nosem mamrotał o moim dziecięcym rowerku, zapewne chcąc być śmiesznym. Dziecięcy, czy nie, podium było (jak słusznie zauważył Michał), a Ty, Obcy możesz mi co najwyżej piwo otwierać:P

No i o. Dojechali na miejsce Trójsitjanie, z Faścikiem pojechaliśmy ulżyć pęcherzom, potem zjechaliśmy się ze szcyganem i Zetinho i pomknęliśmy rozgrzać się. Przy tej okazji spotkaliśmy rozkulbaczających się Goro i Niewe, ten pierwszy publicznie obnażył swoje aktywa, drugi fachowo i profesjonalnie oporządził swój rower – jak to przed startem. Wszak nasmarować łańcuch w cztery sekundy potrafi tylko zawodowiec:D

Chłopaki dołączyli do Che-Zetinhowej rozgrzewki, nawet udali się na grupen siken, po czym próbowali mnie zgubić. Nie ma takich mocnych, Dziubaski. Dogoniłam.

Zjechalim w końcu do sektorów, Niewe do piątego, mua, Zetinho i Goro do czwartego, w którym już przebywał szcygan i greq, dołączył do nas mój Dyro, który publicznie zagroził, że jak będę gadać na trasie, to mi koła poprzebija;)

Chyba nie wiedział, że Faścik wywalił dętki i w środku chlupocze se Łaciate czy inne Łowickie.

Zostałam przykukana;) © CheEvara



No i w końcu ruszylim.

Na starcie to ja zawsze taka podkurwiona jestem;) © CheEvara



Goro nie przepuścił okazji do zaakcentowania własnej supremacji i wyprzedzając mnie JESZCZE SIĘ KURNA ZE MNĄ POŻEGNAŁ!:D Nie dałam rady wieźć się od samego początku na kole Arka, mojego Dyra, bo kurna na płaskim to mi nawet ślimak winniczek zwieje. Już mówiłam, żem leszcz bagienny. Na szczęście kawałek podholował mnie greq, który nawet na mnie czekał i który oznajmił mi, że załatwił mi masaż w punkcie reha na mecie, bo jest obeznany w temacie mojego nakurwiającego barku.

W końcu wskoczyliśmy w teren, gdzie mogłam zacząć robić swoje i dogonić Arka. I dogoniłabym, gdyby nie piękny, wręcz encyklopedyczny wyjebing nad kierownicą, gdy jakiś koleś przede mną postanowił nagle zahamować. Ścisnęłam heble tak, że mrugnęłam okiem i już leżałam przed rowerem, lądując oczywiście na czym?? NA NAKURWIAJĄCYM BARKU. Pozbierałam się, ujrzawszy wszystkie nieznane dotąd konstelacje gwiazd, wysyczałam z bólu i od nowa zaczęłam doganiać Prezesa. Gdym mu wreszcie wsiadła na plecy, świstnęło, gruchnęło i oto Niewiarowsko Olgo zmiotła moje ego, a przynajmniej stłoczyła je jak w imadle. Może nie jesteśmy swoimi fankami, a już na pewno nie idolkami, ale nie mogę nie przyznać, że dziewczyna zapierdala jak pocisk, nawet na tych posranych błotnych muldach, po których człowiek najszybciej by się może przeczołgał. A ona? Przepłynęła po tym. Technika się liczy, TECHNIKA. Kimże ja kurna jestem.


A teraz o tym, dlaczego twierdzę, że nie był to mój dzień. O ile normalnie jestem w stanie długo jechać szybko, tak w Rawie ni chooia. Nie wiem, jakim cudem utrzymywałam tempo Arka. Nie wiem, tajemnicą dla mnie jest, dlaczego nie padłam jak długa, bo przynajmniej sześć razy miałam ochotę stworzyć sobie okazję do najgłupszej, nieuzasadnionej wyjebki. Nie udawało mi się kompletnie nic. Tętno miałam jakieś z dupy, skaczące od sasa do lasa, co chwilę chciało mi się jeść, picie mi nie smakowało, no kurka wodna czułam się tak, jakbym miała pierwszorzędnego kaca. To raz. Dwa: trasa z gatunku płaszczaków niszczyła mi psychikę, doprawdy nie wiem, kto kręcił moimi giczołami, bo ja dziś nie przypominam sobie mojej woli walki.

Gdzieś na 50-tym kilometrze uciekłam Dyrkowi Arkowi, znaczy się on twierdzi, że uciekłam i dałam do pieca, moja wersja zaś jest taka, że on celowo zwolnił, żebym poczuła, że mam parę w nogach i że mam siłę na dokonanie pierdolnięcia. To coś, co kręciło moimi nogami do momentu zgubienia Dyra, na szczęście nie zostało w tyle, a nawet pozwoliło zacząć doganiać. We wpisie u ppawła przeczytałam, że ponoć utworzyłam pociąg, któremu nadawałam tempo. Co mnie kapkę dziwi. Bo ja nie tyle, że jechałam po podium, ale zwyczajnie chciałam już dojechać na metę, wjechać z rowerem do punktu reha, żeby amputowali mi ten pieprzony bark. Ostatnie 7 kilometrów, w tym to radosne kilka kilo po ścieżce rowerowej z ukochanej kostki bauma (no na tym odcinku to przegięli, mogli ją choć powybrzuszać tu i tam, żeby to choć w jednej ósmej przypominało mtb;)) jechałam z przygryzioną z bólu warą, łzami w oczodołach i z towarzyszem na kole, który korzystał z mojego tunelu. Razem wjechaliśmy na metę, mam nawet wrażenie, że on trochę zwolnił, ale w wyniki mówią co innego. Że był szybszy o calutką minutę.

Finisz koło w koło z Voyagerem © CheEvara



Ahaaaaaaaaaaaaaaaaaa, wot technika!

A – jak mi zeznał – startował z piątego sektora.
Tym głupsza jestem i nie ogarniam tego. Najwidoczniej są na świecie takie rzeczy, które się zoofilom nie śniły.


Na mecie, na którą wjechało się o tak o:
Nie wiem, NIE WIEM, jakim cudem ja się tu uśmiecham:D © CheEvara


czekali na mnie teamowi Michał z Krzyśkiem, dojechał Marek:
Mój towarzysz z maratonów w Chorzelach i Sierpcu;) © CheEvara


przybył Faścik, który skończył wyścig przed czasem, bo ratował APS-owego Darka Laskowskiego, którego z trasy musiała ściągać karetka. Wyglądało na złamanie obojczyka i ogólną rozpierduchę, ale dostaliśmy info od jego córy, że ma „tylko” przestawiony bark. Fascik był zatem niepocieszony, czemu w ogóle się nie dziwię, zapierniczać pół Polski po to, żeby skończyć wyścig na dwudziestym którymś (??) kilometrze i z wyrwaną tylną przerzutą. Za sportowe zachowanie dostał jednakowoż nagrodę fair play.

Faścik wielkim jest;) © CheEvara


Poczekaliśmy na mecie z APSami na Dyra, podczas czego przyuważylim wjeżdżającą na metę... Niewiarowsko Olgo. Opuszczone szelki jej spodenek mówiły same za siebie. Wygrałam o sześć minut z naturą i fizjologią. Prorok jaki ze mnie czy co? Wszak pisałam ostatnio, że moja kupa, a jej kupa to ciągle jednak kupa...
No i kupa.

Obwrzeszczałam jeszcze wjazd na metę Goro i zlukałam w swoim taczfołnie wyniki onlajn.
- DRUGA! - podzieliłam się radosną nowiną z towarzystwem. Tadaaaaam:). Poszliśmy zatem tam, gdzie mogli polewać piwo. Tam spotkałam Niewe (TRADYCJA, i to taka extra;)), któremu udało się zgubić trasę i finalnie – choć dorwał gdzieś w trakcie Gora – przyjechał po nim.

Tu, na terenie miasteczka Mazoviowego w ogóle zaczęłam zjadać swój towarzyski ogon, bo chciałam obskoczyć wszystkich i tak lawirowałam. A to poszłam po piwko (jakież to jest niemożebne skurwysyństwo, że piwa z kija NIE MA już dla tych, co wracają z giga, a jest puszkowe i to CIEPŁE, no ludzie słodcy, tak się kurwa naprawdę nie robi. Niewe puścił nieogarniętym kolesiom zza polewaka moralitet, ale nie zmieniło to faktu, że musieliśmy zadowolić się ciepłym bronkiem), a to próbowałam dorwać gdzieś Candulę (drugie miejsce na Fit), a to szukałam Faścika, podczas czego udało mi się namierzyć Maćka i Andżeja, znalazłam też Kantele z jej Małżowinem oraz z Azaghalem, w którym to towarzystwie zostałam uratowana ZIMNYM, profesjonalnie zimnym piwem (Marta, Królowo Złota!! Dzięki!) i zaraz poszłam podzielić się nim z Niewe, który przecież ma zapalenie oskrzeli i potrzebuje takim lodowiskiem podleczyć układ oddechowy:D.

Dżenereli, żałuję, że nie mogłam się co najmniej rozsiedmić.
Jeśli kogoś zaniedbałam, PLASIAM.


Było podium:

Teraz to ja już nie mam wątpliwości, że ten bidon jest dla Olgi cenniejszy niż złoto;) © CheEvara




Naprawdę COŚ jest na rzeczy z tym bidonem:) © CheEvara



były też gratulacje w zakładach pracy, moja radocha, a teraz na forum Mazovii jest megakwas. Eh, ludzie, ludzie.



Mam nadzieję, że etap płaskich maratonów skończył się w Rawie. Bo naprawdę nie lubię to.

Po powrocie do domu chciałam jeszcze pojeździć, ale przyjęłam do organizmu dwa ketonale, które mnie otępiły, na autopilocie oporządziłam ODCHUDZONY przez Faścika rakieto-rower i umarłam na podłodze, przyjąwszy teorię, że może ten bark mi mówi, że powinnam wziąć rozwód z łóżkiem?

A w ogóle jak przez kilka maratonów garowałam w szóstym sektorze, tak teraz skaczę z maratonu na maraton o jeden wyżej. W szczytnie tniemy (szcygan i Zetinho także) z trójeczki.

Dane wyjazdu:
67.36 km 0.00 km teren
03:08 h 21.50 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:160 ( 83%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 27 m
Kalorie: 989 kcal

To będzie piękny dzień;)

Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 13.06.2011 | Komentarze 25

Bo BAJKSTATSY przyjeżdżajooooom! - pomyślała żech o poranku, gdy ZADNIAŁO (jestem fanką słowa DNIEJE:D Bo na przykład wyraz „świta” - co robi? Świta! – jest taki pospolity. Tak pospolity jak słowo „powstanie”. INSUREKCJA! To jest wyraz z mocą!)) i gdym ócz swój otworzyła na tyle, by skonstatować (trudne słowo), że i dzień pięknym też będzie pod aury względem.

A że mieli zjawić się wieczorową porą: brunet, szatyn, blondyn (czy Faścik jest blondynem, PRZEPRASZAM? Bo pewności nie posiadam) i blondyneczka, czyli dwie gwiazdy Naftokoru, Maciek i ANDŻEJ oraz gwiazda Bez Drużyny, Świnia Wyścigowa – jak sam siebie zowie – Faścik, a także gwiazdeczka Biketires.pl, Candula, uznałam, że należałoby KAPKIE CheEvarowo obchędożyć.

No i przez to zrezygnowałam z wspólnego kręcenia z tomskim (taaaaa, zrobiłabym tę stówkę i do Rawy pojechałabym chyba tylko w roli kibica:D)
Zamiast tego JĘŁAM latać na szmacie.

Bardziej jednak skoncentrowałam się na robieniu żarcia. „Makaron z pestkami”, jak nazwał mój kulinarny wytwór Maciek (a był to zwykły makaron z PESTO, które samam, tymi, o, ręcami ukręciła w pocie czoła! A na zewnątrz wilki jakieś! W deszczu.) CHYBA sprostał przedmaratonowym wymaganiom. Chłodnik, na który mam osobistą jazdę, nie cieszył się zbyt wielkim powodzeniem, bo - jak skonkludował (znowu trudne słowo) ANDŻEJ – musi być chłodno, żeby jeść chłodnik. Ooooook, to może włączę wentylator? Takie nowoczesne ERKONDYSZYN;).

Siedzielim tak se, gadalim, nieswojo się czulim, że TAKIE spotkanie na szczycie bez Kasztelańskiego, niektórzy zaczęli się krzątać pod kątem pójścio-spacia, a ja z Fascikiem uznaliśmy, że zjedlibyśmy coś słodkiego i o godzinie 23:37 zabraliśmy się do robienia CIASTA.
Michał siekał orzechy i migdały, ja miksowałam masę, czyniąc psującym się mikserem niefrasobliwy hałas. Musiało nieść się godnie po kamienicy, że harce kulinarne się na parterze dzieją.

I tak o. Czekoladowo-sportowe se rosło w piekarniku, towarzystwo udawało, że chce spać (śmichy do prawie drugiej w nocy i robienie polewy do ciasta jest żywym przykładem na udawanie chęci spania) i tak zleciał wieczór spędzony w kuchni obstawionej ośmioma rowerami.

Za kilka lat tak się zaroi... zaroweruje maj kitsien!;) © CheEvara


A ciasto wyszło mało słodkie;)

Czego tam w środku nie ma! © CheEvara


Fascik jest piękny i gładki, bo zjada, a raczej zlizuje ostatki;) © CheEvara




Aaaaa, dodam tylko na koniec, że Michał wykupił z mojego osiedlowego sklepu cały zapas Monte i teraz mam spokojną głowę (gdyż jak nie mam Monte w lodówce mam wielce rozedrganą platformę emocjonalną).

Dodam też tylko mimochodem (o tym, że niewarto zabijać mima mimochodem nie będę wspominać), że ten sam Michał skończył odchudzać mój rower – znaczy się, po prawdzie, to na razie mi skończyły się na to fundusze i dlatego odchudzanie na razie odstawiamy – i tenże mój wyścigowy Rockhopperek waży teraz po zmianie kół, hamulców i apgrejdzie napędu, 10,8 kg, DZIE-SIĘĆ I OSIEM KAGIE! TADAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAM. Dwa kilogramy uciekły. Aby być kompatybilną z moim rowerem, sama zgubiłam kilogramolców trzy i nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.

Michał, ja ciagle zamierzam zostać Twoją małżonką!:D


Aaaaaaa, aby był to rowerowy wpis, to dodam, że iż jak jużem posprzątała, zrobiła chłodnik i sałatkie i WOGLE, to se pojechałam na arałnd tripa na fullu, spóźniłam się na piknikoolimpijskie xc, a potem se jeszcze skoczyłam po koks do Decathlonu. Tym razem ten pod domem.
Kategoria >50 km, fullik


Dane wyjazdu:
72.57 km 0.00 km teren
02:53 h 25.17 km/h:
Maks. pr.:55.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:187 ( 97%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 64 m
Kalorie: 1152 kcal

Pół planu wykonane

Piątek, 10 czerwca 2011 · dodano: 13.06.2011 | Komentarze 10

Bo 10 tysi stukło i pukło wreszcie. Wygląda na to, że sięgnięcie w tym roku po dwadzieścia tysiaczków kilometrów jest jak najbardziej możliwe. A nawet mnie nużna.

A owa połóweczka, to 10 tysięcy pękło raczej bez echa, bo już rano, w drodze do pracy, a raczej w WYDŁUŻONEJ drodze do pracy. Nie było oklasków, dywanu czerwonego, dzieci nie sypały mi kwiatków, nie wybito mi monety okolicznościowej, dupa i zwarzone mleko z kożuchem. Prdlę TAKE ROBOTE. A gdzie wizyty w zakładach pracy? Wywiady? Goździki i wuzetka? Drinki i pawie pióra w de?

Proszę się postarać przy dwudziestaku, bo dubla nie będzie;)