Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
74.58 km 0.00 km teren
03:12 h 23.31 km/h:
Maks. pr.:53.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:152 ( 79%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1524 kcal

Niewe'm co to będzie :D

Sobota, 23 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 4

Tak se czekam na wersję Niewe tej soboty, bo może on mi wyjaśni, czemu mam rozpieprzony nos. Rodowód wszystkich nowych siniaków jest jakby mi znany, dwa dołożyłam sobie w Kampinosie, wykładając się raz przy prędkości 0 na godzinę, dwa wbijając się w drzewo na podjazdowym singletracku. Ale gdzie ja rozjebałam sobie kichawę, to nie potrafię ustalić. Mam teraz nos jak murzyński sandał i o ile regularnie jestem pasztetem, tak teraz jestem pasztetem spod sklepu, który oberwał w potyczkach za nieregulaminowe wyrywanie największej spod-gie-esowej żulicy. Senkjugudnajt.

Plan na sobotę ustaliłam sobie o tyle, że są święta (których w sumie nie obchodzę) i że nie spinam pośladów, że coś muszę. Ktone proponował wypad do Kampinosu, ale sieknął mi w komentarzach tak zboczoną godzinę, że ostatni włos na łydce nie śmiał mi się zjeżyć i zdecydowanie bardziej przemówiła do mnie koncepcja Niewe stawienia się w Truskawiu o 11:53. I tak się spóźnił o dwie minuty – wszystko mi to wykrzyczało: zegarek w liczniku, w pulsometrze i w komórce.

Oczekuję ZADOŚĆUCZYNIENIA:D

Jeszcze zanim ruszyliśmy, podjechał do nas jakiś koleś bez kasku (dlatego też nie napisałam, że bajker), ale z wytatuowanym cyklistą na łydce i podpiął się pod naszą szanowną ekskursję, co Niewemu o tyle nie przypadło do gustu, że do Palmir zaserwował takie tempo, iż kolega odbił na lewo tamże. Przypadek, jasne.

No ale ja wiem – wszyscy chcą być z Che sam na sam :D:D

[Zawsze chciałam to napisać!]

Skoro już pozbyliśmy się ogonów, Niewe w ogóle nie zwolnił, w ogóle to sprowadził mnie na złą drogę, bo cięliśmy nie po szlakach (w życiu bym się takiej niepraworządności nie dopuściła) – ścieżki gps szukajcie u niego na blogasku (o ile ogarnął już tego swojego sprzęciocha, co to mu jeździ na mostku na gapę) i jak dobiliśmy po serii podjazdo-zjazdów do Roztoki, to uznaliśmy, że piwo w nagrodę należy się jak psu buda, kurze ślepej ziarno, diabłu ogarek i pedofilowi udar w dupę.
Przy czym na jednym się nie skończyło.

Ale do drugiego piwka w tej Roztoce Niewe rozłożył mapę i wykonał prezentację dwóch alternatyw, bo musi być jakaś alternatywa.

Pierwsza trasa do jakieś 10 km i jesteśmy u mnie – rzekł był.

Drugą trasę omówił i pomógł sobie jeszcze palcem po mapie, co by zaakcentować, że to i poważniejszy dystans i od domu daleko.

A w tym domu skarby!! Krzynka zimnego KASZTELAŃSKIEGO!

Udałam, że strasznie się waham, który tu wariant obrać.

- I mówisz, że tu dziesięć kilometrasków? Uhm, uhm, uhm – poharkałam NIBY zadumana pod nosem. – I ile masz tych piw w domu? – zapytałam, co by upewnić się i uniknąć karygodnych błędów w logistyce i raczej nie czekając na odpowiedź (jakby to była kreskówka, to byłabym takim diabłem tasmańskim, któremu w źrenicach tasują się skrzynki z piwem – tak jak w Jednorękim Bandycie obracają się wisienki, czy co tam się kręci na tej szpuli jak się za wajchę pociągnie, żeby rozbić bank) i w tym samym czasie, wchodząc sobie w słowo, ustaliliśmy z Niewe:

- Dobra, to jedziemy do mnie (powiedział Niewe)/ciebie (powiedziałam ja) – końcówkie proszę se podstawić właściwą.
I jak te pieski preriowe, z jęzorami na wierzchu, zachęceni tymi dwoma piwkami wypitymi w plenerze, pognaliśmy na – uwaga, tera będzie fajne – NIEWIAŃSKIE włości. Kto z Was zna hiszpański, ten wie, że espaniole we wymawiają jak be, dlatego też uważam, że zabieg gry słownej pięknie mi się udał, proszę nie zapomnieć porozpływać się nad tym w komentarzach. Senkju.

Na miejscu nie tylko zostałam podjęta piwem (Niewe, Ty boguuuuuuuuuuuuu;)), to jeszcze opieprzyliśmy śledzie pod tak zwaną pierzynką (orgas i orgas), znów zostałam podjęta piwem, potem zostałam napojona piwem (skracając opowieść dodam, że tak 7 razy, dokładne rachunki na blogasku u Niewe:D), a na kolację zeżarliśmy co?

No jak myślicie, co?

MONTE!

Monte kuźwa, Monte, po dwa na głowę!!! Żarliśmy, stękając z zachwytu, i brechtaliśmy się. No przegryzka pod piwo jak znalazł. Kolacja też, jak się patrzy.

Co za debile.

A potem jeszcze była kawa – o 22! – po której to miałam ostatecznie podjąć decyzję o tym, że za Niewe wychodzę. Człowieniu, na razie mam strasznie zawalone maratonami weekendy, teraz nie mogę.

Ale kawa była zajebista, choć na miejscu udawałam, że CO NAJWYŻEJ może być. Nie mlaskałam, żadnych jęków, stękań, obleśnego oblizywania łyżeczki (jak to przy Monte).

Czym się Niewe strasznie irytował.

- Nie smakowała Ci! Nie lubisz to! – wkurzał się, a ja ledwie panując nad pyknięciem brewek, co zawsze mnie zdradza, że ściemniam, nie wyprowadzałam go z błędu

No ale przecież nie mogie tak nad wszystkim rozpływać, nie?

[Dla mnie mógł i wyskoczyć z kawiorem wyjechać na półmisku, ale ja jestem tak nieskomplikowana w obsłudze, że jak jest Monte i jest piwo, to jak jest Leżajsk, jest dobrze. Rzekłam]


No ale póki co, myślę, który maraton olać, żeby do tego ślubu doszło:D:D:D

Chociaż w sumie w Chorzelach czarny z mokrą miotłą chlapał na miejsce startu, to może by się i do świntego sakramentu przydał.
Jak dla mnie mógłby kropidło w Łomży zamoczyć. Monte za gęste.

Za wiele to ja tego dnia nie pojeździłam, za to jednostek alkoholu przyjęłam do organizmu wręcz odwrotnie proporcjonalnie.

Nie żadne tam kurwa kanapeczki:D
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
67.43 km 14.23 km teren
03:52 h 17.44 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:156 ( 81%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1684 kcal

Full równa się orgas i orgas

Piątek, 22 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 9

Jak się ma amnezję i deja vu jednocześnie to jest możliwe, że się człowiekowi wydaje, że już kiedyś pewną rzecz zapomniał?

Tak mnię naszło.


Ja nie mam z tym problemów, bo dobrze pamiętałam, jak, kupując fulla, marzyłam o ciepłych dniach, takich, kiedy można nie pakować na wieczór bluzy do plecaka, rano na luzaku wystawić kolana (moje białasy – w porównaniu do opalonych już wcześniej łydek) i nie telepie się mu z zimna wara ani nic niżej.
No i uznałam, że piątek jest właśnie takim dniem, że muszę, a raczej MUSZĘ pojechać na fullu do roboty.

I JAK JA TEGO DNIA MIAŁAM DALEKO DO PRACY!!

Zresztą od poniedziałku ta trasa strasznie mi się wydłużyła. Z 25-ciu km zrobiło mi się 35 i ciągle rośnie. Niebawem będę do pracy jeździć przez Zegrze.
Dobra, raz już tak przyjechałam.

A ILE KRAWĘŻNIKÓW MIAŁAM DO ZAATAKOWANIA!
A ile schodów do zeskoczenia!

Pod pracą starłam się jeszcze z ochroniarzem, bo fulla wciągałam ze sobą na górę, co nie bardzo się podobało. Ale wytłumaczyłam panu, że w te stojaczki to sobie można kolarzówkę zaparczyć, ja balonu 2,3 tam nie wcisnę. Grzeczna byłam, choć CHOLERNIE korciło mnie powiedzieć: „Chce pan, to wyjaśnię to panu na palcach. Widzi pan ten środkowy?”

Ale słońce dosyć miło mnie nastroiło i ugryzłam się w język. Nie lubię tego, gdy dobre wychowanie bierze górę, bo sobie wymarzyłam, że kiedyś ktoś o mnie powie: ,,z CheEvary, świeć Jah Jah nad jej duszą, kawał był suki”.
A taka słodkopierdząca postawa oddala mnie od tej wizji.

Po pracy też miałam strasznie daleko do domu.

Chyba nie ma za wiele dziewczyn na fullach, bo robiłam sensację pod tytułem: „Jaaaaaa, patrz, dupa!”

Nie, kurwa, łokieć, albo czoło, nerka lub też śledziona, żadna tam dupa.

Dane wyjazdu:
68.43 km 0.00 km teren
03:11 h 21.50 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 52 m
Kalorie: 1259 kcal

Maj-nejm-is RYSA

Czwartek, 21 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 4

Kolejny dzień na Szpecu, a nie tak miało być z tym rowerem. Nie było jego przeznaczeniem stać się moją dopracową dorożką. Poza tym zaliczył już prawie tysiąc kaemów, a przeglądu gwarancyjnego jeszcze nie dostąpił. Przed Złotym Stokiem warto by choć w hamulce zerknąć… Zaraz ten wpis podlinkuję Czarnemu, Serwismenowi mojemu:D
Swoją drogą na tej Dereniowej to straszną fantazję mają w nadawaniu przydomków. Dla mnie Marcin to albo Czarny albo Franc. A dla chłopaków… FOLIA.
Ja z kolei jestem Rysa i jak tylko wpadam do nich, to od schodów słyszę:
- CZEŚĆ RYSA!


Także tego.
Nie o tym jakby.
Wieczorem nawiedziłam Czarnego na jego rejonie, przejęłam klucz do kasety, popatrzyłam jak CHAM pije w moim towarzystwie piwko, obśliniłam siebie, rower, swoją śliną zrosiłam okoliczną trawę, zirygowałam pustynię Gobi i taka wstępnie wkurwiona pojechałam na Pole Mokotowskie, gdzie czekał na mnie inny znajomy, też przy piwie. Zanim dotarłam, po drodze spotkałam jeszcze trzech jeźdźców na full-specach, nawoływali mnie, jakem ich wyprzedzała, ale że nie jestem jakimś tam Albańczykiem z Albanii, żeby sobie tak na mnie pokrzykiwać, to zatrzymałam się dopiero po jakimś kawałku. Jak do mnie dotarło, kto zacz. A to chłopaki z Dereniowej. No proszę. Przejechaliśmy kawałek, ja odbiłam do Lolka na Pole, gdzie zastałam Maćka, sączącego Paulanera. Tu strzyknęłam ze ślinianek, a że nie zostało mi w nich już nic, poczekałam aż wychłepta, mieląc pod nosem różne kierwy z macią, zeżarliśmy sałatkę i daliśmy ognia na Bródno. Szybkiego ognia. Ma chłopak pierdolnięcie w nogach. Parę razy nie nadążałam.
Zdarzyło mi się też NIE ZDANŻAĆ.

Sporo mnie kosztowało, żeby to przyznać przed samą sobą.

Pewnie się czymś koksuje.

Dane wyjazdu:
63.30 km 0.00 km teren
02:54 h 21.83 km/h:
Maks. pr.:59.50 km/h
Temperatura:14.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:142 ( 73%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1237 kcal

Środa jak mała sobota, a wypić nie ma z kim!

Środa, 20 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 0

Zostawiłam w domu Centka, bo nie posiadałam klucza, żeby kasetę dokręcić i musiałam pomknąć na zakład Szpecuchem. Powoli wracałam do swojego standardowego humoru, bo pomyślałam, że albo zacznę myśleć w miarę pozytywnie i standardowo kłaść na wszystko armatę, albo dojdzie do tego, że przypierdolę komuś z tej empatii.

I tym sposobem zeskoczyłam sobie do roboty z mroków mojej zrytej psychy jak jakiś jebany Ninja i udając, że świat jest piękny, kobiety łatwe, a zapierdol w pracy zamiast na bajkstatsie czy fejsie w ogóle mnie nie rusza, a może nawet i pierwszorzędnie nawilża, wzięłam się za to, co trza było. Jednego człowieka tylko zjebałam za pytanie o Chorzele. I niech się cieszy, że żadnej gromnicy przy sobie nie miałam, bo złamałabym ją na jego łbie z przyjemnością. Jak mówią Czesi: całuj mne w prdel.

A po robocie zajechał po mnie znajomy – kontroluje mnie, jak nic mnie kurna pilnuje!! – i zrobiliśmy parę słusznych obrotów korbami. Nawet nie pod wiatr. Paczpan, wierzyć się nie chce!

A w ogóle to nie wiem, czy jestem dziś z plusa, czy z minusa, czy z pytajnika.

Dane wyjazdu:
82.57 km 4.51 km teren
03:24 h 24.29 km/h:
Maks. pr.:52.50 km/h
Temperatura:14.0
HR max:188 ( 97%)
HR avg:149 ( 77%)
Podjazdy: 61 m
Kalorie: 1685 kcal

Lecę z wpisami z taśmy, a co!

Wtorek, 19 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 16

Uwaga, będę kablować! Zetinho, człowiek w skarpetkach Speca tydzień nie jeździł na rowerze! No ludzie, imaginujecie se to?? Tydzień to jakieś 500 kaemów w plecy, tak to mnie chłopaku nie dogonisz!:P

Ale Zeti wiedział, kogo wydzwonić, żeby choć ciutkę ponadrabiać i tak zjechaliśmy się na górce Agrykolowej. Skąd zaordynowałam wyjazd w stronę Powsina, kawałek przemknęliśmy lasem Kabackim, wylądowaliśmy na Kabatach, gdzie Zetinho… A zresztą, sam się przyzna. A jak nie, to wtedy się rozpruję na mieście, co Zetinho zrobił.



Myślałam we wtorkowy poranek, że jak nic na mój parszywy humor pomoże jedynie trzy kilo cukierków z wódką i że sobie odreaguję (zamiennie mogłabym jeszcze żreć Monte i przepijać to wódką. Wódką z tonikiem – mało toniku, dużo wódki!), ale wystarczyło pośmigać z Arkiem, żeby wkurw przegrał starcie. No obśmialiśmy się jak dzikie norki Izydorki.

No i oczywiście Zeti znów nie miał ani jednej lamPICZKI – myślę, że robi to celowo, żeby mieć pretekst po uchetaniu się ze mną do zawinięcia na chatę i nieśmiganiu z Che nocą – odprowadziłam więc go prawie pod rezydencję (,,czuję się odprowadzony jak dziecko” – powiedział, a raczej PALNĄŁ) i pojechałam sobie do domu i ja.

Najgłośniejszym rowerem na świecie, bo tego dnia Centurion postanowił dać znać połowie tej galaktyki, że nakurwiamy. I brzmiał jak Struś Pędziwiatr, któremu poluzowały się stawy. Że mi się rozpiżdżony amortyzator tłucze to kumam i jakby zaakceptowałam, ale najgorsze trzaski dochodziły z okolicy tylnej piasty. A na dodatek rozładowała mi się empetrucha i musiałam słuchać tego walenia (czy też delfina). Jak ja kurna chciałam być już w domu!

A tam okazało się, że to klekocze poluzowana kaseta.

Kaseta sraseta!
Suka jedna.

Dane wyjazdu:
58.78 km 0.00 km teren
02:16 h 25.93 km/h:
Maks. pr.:49.50 km/h
Temperatura:13.0
HR max:175 ( 91%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 44 m
Kalorie: 1179 kcal

Pomaratonowe wkierwienie

Poniedziałek, 18 kwietnia 2011 · dodano: 26.04.2011 | Komentarze 0

Jaka w niedzielę wkurwiona zasnęłam, taka też wstałam w poniedział rano. Nawet odwiedziny mojego fanklubu nie pomogły, zapiwkowanie z nimi też niezbyt. Do roboty przyprułam w takim tempie, jakbym chciała każdej kunie udowodnić, że to, co wydarzyło się dzień wcześniej było wielką, jawną oraz jebaną niesprawiedliwością. W pracy oczywiście wszyscy zamierzali pytać o maraton, dwie pierwsze osoby zbombardowałam takim spojrzeniem, że szybko rozeszło się po firmie, że dziś nie warto nawiązywać z Che transmisji.

I nikt już tego dnia nie zapytał mnie nie tylko o maraton, ale i o moją robotę też.

W pracy zresztą mam tak, że już nie zdziwi mnie zestaw małego hydraulika wetknięty mi w dupę, bo przy okazji robienia dwóch gazet przelecę się jeszcze po całym budynku i podokręcam wszystkie rurki, kafelki i dywaniki w ramach swoich drobnomieszczańskich nawyków.

A wieczorem po hiszpańskim też strzeliłam sobie uspokajającą traskę, na tyle, że jak wbiłam do domu, rozciągnęłam swoje pokurcze, to padłam na suty i pępek, bo tak mnie to ściganie się z własnym mózgiem upodliło.

Maraton sraraton.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
78.44 km 70.22 km teren
03:36 h 21.79 km/h:
Maks. pr.:58.50 km/h
Temperatura:8.0
HR max:182 ( 94%)
HR avg:156 ( 81%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2052 kcal
Rower:

Na razie to... w temacie Mazovii w Chorzelach... ROZWINIĘCIE.

Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 18.04.2011 | Komentarze 67

... proszę mnie nie zagajać, bo mimo wielkich pokładów sympatii, jaką z defaulta darzę wszystkich, będę pluć siarką i rzucać najbardziej krwistym mięchem.

Okrzepnę, żal ze mnie zejdzie, wkurw też sobie pójdzie, to zedytuję ten wpis i napiszę. Rzekłam ja.

-----------------------
Apdejt:

Jedyne, co mogę rzeknąć


To chooj z pasztetem i cała kaszanka w zad panu Zamanie, czy kto tam odpowiada za objazd i oznakowanie trasy – mam na myśli giga, bo do oznakowania mega nie mam nawet pół zażalenia.

Jeszcze żebym była jedyną pizdą w całym maratonie, która nie tyle drogi do domu nie umie znaleźć, co nie potrafi odnaleźć kawałka tablicy (a przyznam, że UMIEM tak się zgubić w terenie, że spdy same wykręcają się od ramion korby. Napisałabym o tym ze książkę a może i trzy), to bym tak nie psioczyła. Ale w tym ambarasie nie byłam sama.
Póki co szykuję dytyramb, który zamieszczę ku glorii i chwale orga na forum. Właśnie na cześć oznakowania dystansu giga. Bo ono już 3 km po rozjeździe mega/giga poszło w chooj, nie wiem, na jagody, na grzyby, na rozwielitki.

NIE WIEM, GDZIE ONO BYŁO, BO NA PEWNO NIE NA TRASIE MARATONU.

Bo jak jeszcze przez może dwa kilometry od rozjazdu mega/giga jakieś tablice były, tak potem zrobiło się dziwnie i rozpoczęła się jazda na czuja. Ale przestała mi się ona podobać, jak przez następne dwa kaemy nie było nawet cienia i wspomnienia po tabliczce dystansowej, za to nastąpiło leśne skrzyżowanie równoległe i tu mogłabym sobie równie dobrze zapałki ciągnąć, którą drogę wybrać. Dojechał do mnie inny zagubiony, zadecydowaliśmy, że wracamy, po drodze spotkaliśmy trzech innych bajkerów i zaczęła się zabawa.

Nie wiem, jakim cudem ponownie wylądowaliśmy na trasie mega, chłopaki wkurwieni zatrzymali się na naradę i zaczęli dzwonić na alarmowy numer, mnie szlag trafił i odseparowałam się. Tym, bardziej, że kilku napierających bajkerów darło gębę, że to jest już właśnie giga.

Pocisnęłam za nimi i ja. I tak po raz drugi dotarłam na rozjazd dystansów.

Zbaraniałam.

Nie no, jak mi Jah Jak miły, nie jestem AŻ TAKIM ŚLEPAKIEM, żeby nie dostrzec czerwonej tablicy!!!

I tu na rozjeździe poinformowałam ekipę-obsługę maratonu, że jest mocno w dupie ze swoją robotą, bo tam zaniedbanie aż ryczy jak rzeźne cielę.

A oni – w końcu obcykani w trasie – na moje uwagi rzekli byli, że jadę dobrze i że jestem pierwsza z bab. Zdębiałam. Jakżesz to do... kierwy niedostatku??
Alem na takie dictum depnęła w spd-y i ile fabryka w czworogłowych dała, jęłam, że się tak wyrażę BRZYDKO (kantele uprasza się o sekundowe opuszczenie lokalu), nakurwiać.

A spod moich – wyśmiewanych przez wszystkich – Geaxów dobył się ogień.

ALE MI SIĘ JECHAŁO!!

Tu zrobię przerwę, aby dokonać podziału tego wpisu, bo to, co wyżej, pisałam na wkurwie w niedzielę wieczorem, to poniżej już na lajcie, po paru rozmowach, w tym z exocetem.

A na chłodno to tak… Żałuję, że nie miałam czasu napisać na forum Mazovii o oznakowaniach, bo póki co w temacie tym nie odezwał się nikt, a łącznie ze mną pogubionych osób było 5, w tym jarbla, z którym startowałam z szóstego sektora i którego parę razy doszłam;). Być może każdy z nich myśli o sobie, że dał zwyczajnie dupy i nie chce o tym pruć się publicznie. A może chłopaki coś ugrali dzwoniąc na telefon alarmowy, bo takie kroki podjęli, ja nie chciałam czekać i dałam przed siebie. Może i błąd. No ale jakoś trudno mi było uwierzyć, że nagle ktoś tu do nas quadem pofatyguje się i poprawi tę trasę. A że nienawidzę czekać, to pojechałam. Pewnie błąd.


Druga rzecz, o którą mam żal do siebie jest taka, że mogłam za wszarz zaciągnąć tego chłopaczka na quadzie stojącego na rozjeździe dystansów, bo nie wierzył, gdy mu powiedziałam, że tam bez sensu jedzie się dwa kilometry po obrzydliwych piachach po to, żeby się finalnie okazało, że trzeba zrobić zawrotę. No ale jak towarzysząca mu dziewucha stwierdziła, że skoro jestem drugi raz w tym miejscu, to znaczy, że pętlę wyrobiłam i że jadę dobrze, to zdurniałam i na adrenalinie, podjarana tym, że mam zajebisty czas, popędziłam kończyć wyścig. No nie kłóciłam się. Najwidoczniej błąd.

Kolejna sprawa, to to, że ja zawsze jak dziecko naiwne mam zaufanie do wszystkich. I to odnosi się do powyższego akapitu.

Tyle z mojego niepociumania.

Nie wiem, komu oznaczenia giga przeszkadzały, Radek Rękawek i wszyscy, którzy przyjechali przede mną musieli jeszcze się na nie załapać, skoro przyjechali na metę i odpiknęli wszystkie maty. Mnie jeden punkt kontrolny nie WESZED. Co okazało się na mecie, na którą wjechałam zresztą chwilę po Rękawku, co już mi dało do myślenia, że dupa blada. A potem przy wynikach, gdziem zabłysnęła sklasyfikowana na dystansie mega. Z czasem przekurewsko tragicznym.

Nie wiem też, czy obsługa maratonu, czyli tenże chłopak na czterokołowcu na rozjeździe ruszył zadek i poprawił giga po moich dość niekulturalnie przekazanych komunikatach. Jakoś inni dojechali z giga na metę, więc pewnie tak.

Jest mi o tyle przykro (w sumie nie wiem, czy jestem bardziej wkurwiona, czy jest mi smutno), że gdyby nie ten fakap, to byłoby pudło, bo raz, że wczoraj miałam szczyt szczytów formy i jechałam, jak za przeproszeniem w dupie zasolona, a i sobotnie ośmiogodzinne ustawianie Speca pode mnie (metodą moich prób i błędów) + zabawa ze skracaniem kierownicy dały mi idealne dopasowanie do roweru, na który trochę psioczyłam ostatnio, a teraz w Chorzelach byłam zachwycona.
A dwa – poza mną, jedna jedyna dziewczyna jechała giga, zatem w najgorszym razie byłabym druga. Jak to usłyszałam po wszystkim, a już siedzieliśmy z chłopakami w samochodzie, prawie rozbeczałam się, a nie jest łatwo doprowadzić mnie do ryku.

Do swojej formy pretensji nie mam, nawet na tym cholernym asfalcie nienawidzę płaskiego i równego, nienawidzę! na starcie siedziałam wścieklakom na kołach, nogi mnie paliły, pulsometr odpikiwał próg mleczanowy, ma kierownicy widziałam fragmenty swoich wycharkanych płuc, ale jechałam sztywno i uparcie. Na pierwszych wertepach zaczęłam objeżdżanie najpierw delikwentów z mojego sektora, potem z piątego, co podobało mi się obrzydliwie. Potem w nagrodę chyba za to zebrałam w przerzutkę jakąś gałąź, wszystko zakleszczyło się i gówno, cała wypracowana przed chwilą przewaga poszła się huśtać na naplecie, bo musiałam zaliczyć pit stop, żeby oswobodzić się z krzaczorów, w końcu nie po chrust do chorzelskich ostępów przybyłam. I od nowa, wyprzedzanie tych, którzy mi uciekli – prawie widziałam wredną satysfakcję na ich twarzach! Ale doszłam ich, sama zafascynowana swoją formą.

Standardowo uciekałam na podjazdach, ale Góry Dębowej nie zmieliłam, zresztą nikt nie podjechał, przynajmniej nikt z tych, których widziałam.

Kończąc, myślę, że w Chorzelach miałam w tyłku rakietę – licznik pokazał mi wykręcone od startu do nieszczęsnej mety niecałe 77 km, które zrobiłam w czasie 3:36. A przecie jeszcze zawracałam, zatrzymywałam się, żeby ustalić, co z tym jebanym giga i tak dalej.

I jak w niedzielę, na gorąco jeszcze kurwiłam siermiężnie na organizację, tak teraz jedynie czuję się oszukana, bo w regulaminie jak wół stoi, że w ramach opłaty startowej dostaję oznakowaną trasę maratonu. I w zasadzie gówno mnie powinno obchodzić, czy ktoś może te tablice zdjąć. Jak dla mnie może je pokroić i usmażyć z nich kotlety, czy też może położyć się na nich, swoje ubranie obok i to wszystko jeszcze radośnie obłożyć paprykarzem i posolić. Ja POWINNAM MIEĆ TO W DUPIE. Tym bardziej, że na całonocnym trójmiejskim maratonie Red Bulla w tamtym roku przez bite osiem godzin na wszelkich spornych miejscówkach ustawieni byli ludzie, którzy do znudzenia mieli wskazywać drogę maratończykom. Czyli, że można to ogarnąć. Red Bull trwał od zmierzchu do świtu, a Mazovia co? 5 godzin. Tak trudno?

Na zimny makaron oblany olejem i posypany serem żółtym, którym można było zregenerować się po wyścigu spuszczę zasłonę zażenowanej ciszy. Ja takiej paszy nie zaproponowałabym nawet krowie do zainstalowania jej w formie lewatywy. W sobotę zrobiłam sobie spaghetti i nigdy więcej nie będę polegać na tym, co tam serwują dla ujechanych ludzi.

Myślałam o tym, żeby wycofać się z tego startu, bo i czas masakryczny, i nie mój dystans i kiszkowo to wygląda, ale w sumie sektora na niższy nie zmieniłam, w generalce kobiet jestem druga, ten start w klasyfikacji ogólnej całego cyklu pewnie mi odpadnie jako najsłabszy i nie będzie liczony, zatem chuj, niech to sobie widnieje w moim prołfajlu.

Żałuję tylko, że nie mogę odzyskać środków za wykupiony pakiet max, bo z chęcią zrezygnowałabym z pozostałych startów w Mazovii, a zwróconą kasę zainwestowałabym w starty w jakimś innym cyklu, który jednak bardziej szanuje tych, dzięki którym w ogóle ma rację bytu, czyli uczestników.

Dzięki jarbla za niemal wspólne przejechanie tego maratonu. Finiszowanie z Tobą było czystą przyjemnością!;)

A tak w ogóle to był mój pierwszy start w strojach teamowych. Quest odrobił lekcję.

A Pijący_mleko ma niesamowity dar uchwycenia na fotach tego, jakim ja strasznym jestem pasztetem.

I tak o właśnie. Chorzele SRELE!

Ale muszę przyznać, że trasa genialnie interwałowa, choć za te kawałki asfaltu to bym komuś nawsadzała palce w nozdrza. Nie swoje palce. Orangutanie. To jakby tyle.

I żeby łysy wpis nie był, to foty trzy:

Przed startem mina jeszcze wporzo © CheEvara



Finisz, jakby no... przedwczesny © CheEvara


A tu mojemu dyrowi sportowemu peroruję o swoich umiejętnościach gubienia trasy © CheEvara


Oko ze złości lata mi nadal.

Dane wyjazdu:
68.87 km 0.00 km teren
03:27 h 19.96 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:8.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy: 22 m
Kalorie: 1447 kcal

Taka regeneracja jak z koziej racicy gąbka do kąpieli

Sobota, 16 kwietnia 2011 · dodano: 22.04.2011 | Komentarze 34

W ogóle to kozy mają racice? Bo nie chciałabym popadać w nieścisłości.

Plan na przedmaratonową sobotę był prosty jak zwój w mózgu dresa spod znaku Rycerzy Ortalionu herbu Abibas. Wyspać się (taaaaaa, wstałam o 7), lajtowo, w warunkach domowych przyciąć nową kierownicę do Speca (wymiana z giętej na prostą), zrobić lekuchną pętelkę, potem strzelić sobie jakieś dzieło kulinarne, aby było nazajutrz, spakować graty i grzecznie z rumiankiem w ręku wieczorem obejrzeć jakiś film, czekając na spaćku. Jak ten emeryt, no.
Ile z tego udało się zrealizować, zara państwu zobrazuję.

Czyli już wiemy, że nie wyspałam się. W sumie, jeśli pierwszy punkt planu nie wypalił, to jakim cudem miała udać się cała reszta?
Kierę już miałam, bo w czwartek mój ulubiony Serwismen mi ją dostarczył. Wymiary miała wstępnie takie, że – mimo iż jestem tolerancyjna – nie potrafiłam jej zaakceptować. No była dokładnie tak samo szeroka jak ta gięta, a ja zamierzałam wreszcie przestać zbierać na swój tak zwany korpus cały wiatr.

Bo kto sieje korpus, ten zbiera wiatr, żeby zrobić burzę. Jak to mówią Eskimosi. Już wiem, dlaczego zawsze miałam przeczucie, że ciężko byłoby mi przyswoić eskimoski.
Głupio akcentują.

Rozesłałam zapytanie po sąsiadach, żeby za butelkie piwa udostępnili imadło i piłkie do piłowania, ale albo jeden zgłosił się po nagrodę bez imadła i bez piłki, albo drugi zaanonsował się, że ma, ale… wieczorem, jak już miałam sprawę obchędożoną. Czego już jakby konkursik nie obejmował.

Więc najsamwpierw pomyślałam ja, że mam pod nosem sklep Gianta. To wyruszyłam tam na Centurionie, bo przycięcie kiery to minut pięć, góra trzy. Na moje radosne zapytanie, czy będą tak dobrzy i szlachetni oraz nobliwi i uczynni i pomocni i powiedzą mi, jak przy pomocy scyzoryka zbudować Kontiki i precyzyjnie nawigować na gwiazdy, a potem przytną mi kierę, ten brzydki, niesympatyczny, nieuprzejmy i lekko nieżyczliwy CHAM odrzekł mi:
- Tak, ale w poniedziałek.
Uznałam więc za stosowne odrzeknąć:
- Trudno, zabiję męża tą dłuższą. – i wystosowałam z twarzy i z ócz laser strzelający, co miało zwiastować, że nie do końca mam w porządku umeblowane ciemię.

CZŁOWIEKU, JAKBYM CHCIAŁA MIEĆ PRZYCIĘTĄ KIERĘ W PONIEDZIAŁEK, TO BYM RACZEJ PRZYJECHAŁA TU W PONIEDZIAŁEK – dodałam na koniec, sycząc i ciskając z zębów jadowych. I poszłam sobie z godnością zawinąwszy BIEDREM, poprzysięgając sobie ani grosza tu nigdy nie zostawić.

Ciecie buraczane.

Jeden sms do Franka i W DZIEŃ REGENERACJI, którą mi tak wszyscy zalecali pogięłam na Ursynów ciąć kierę w profesjonalnych warunkach, z imadłem i piłą.

Oczywiście jestem lejzi bicz i wtargnęłam na serwis z zamysłem, że ja sobie pięknie i dystyngowanie pozostanę w atmosferze pracy, a chłopaki wymierzą, ustawią w imadełku, przytną i założą nową kierkę.

A okazało się, w kurzej dupie. Marcin wymierzył mi tylko, ile mam uchetać z każdej strony i ja – wzbudzając ogólną wesołość na serwisie – jęłam naparzać w to aluminium. Wszelkie komentarze ucinałam albo: "podobno Bartek chciałeś jakieś bilety na koncert?" albo: "tę kierę giętą to sobie jednak, Marcin, zabiorę, wiesz?"
I kończyły się podśmiechujki.

Potem se przełożyłam graty na prostą kierę i pielęgnując w sobie wielkie poczucie zajebistości, poczekałam na chłopaków, aż pokończą swoje rzeczy i zabraliśmy się do domów.

Jaka to była masakryczna różnica w prowadzeniu Speca! Różnica tego rzędu jak siedzenie na koniu, a siedzenie na koniu bujanym. Wreszcie zaczął się wyrywać, a nie, jak wcześniej – zanim go rozturlałam, to objechały mnie wszystkie pańcie w żabotach i ,,funkcyjnych bluzach rowerowych” z oferty rowerowej Tchibo. A teraz?? Trzymajcie mnie w pięciu! Szatan, ogień i paliwo rakietowe.

Wieczorem pomknęłam jeszcze do Decathlony po żeliki i koks na wyścig, i tak z planowanego niejeżdżenia w ten dzień nie wyszło to, co wyjść miało.

Jak u Ruskich: najpierw był plan, a zaraz potem chaos.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
61.66 km 0.00 km teren
02:53 h 21.38 km/h:
Maks. pr.:49.50 km/h
Temperatura:9.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:145 ( 75%)
Podjazdy: 66 m
Kalorie: 1256 kcal

Ciągle uzupełniam wpisy, bo te, no… statyst(y)ki:D

Piątek, 15 kwietnia 2011 · dodano: 21.04.2011 | Komentarze 60

Miał być wieczorny teamowy rowering, ale nie wyszło, bo nie wyszłam ja… odpowiednio po ludzku z pracy. I APSy pokręciły w słońcu, a mnie dostała się druga garsonka wypasu. Ale nie było źle, powietrze zdążyło się nagrzać i zapachnieć jak malinowa mamba, więc poniosło mnie do domu ze Służewca przez Ursynów na Bemowo, a potem na Młociny i w końcu do CheEvarowa. Tyle, że już bez słońca, oczywiście. Kilometraż miły.
A wszyscy mi kładli do głowy: „Debilu, przed maratonem to spacerowe tempo i regeneracja!”
Ale wieta Wy co??
Jak ja mam jechać 20 km/h, to wolę w ogóle z domu nie wychodzić.
I wieta co jeszcze?
Jak mam przejechać tylko 10 km, to mi się nie chce butów wklikiwać w pedały.

Dlatego wyszło, ile wyszło.
A wyszłoby więcej, gdyby nie to, że mi łapy zmarzły.

Idąc za ludowym nakazem zakochania się na wiosnę, zakochałam się.

Gniewosz © CheEvara


A proposz Gniewosza przypomniał mi się dowcip, jak baca z bacowOM ten tego pod pierzynOM. I bacowa do bacy:
- baco, gniewom się
- na co się bacowo gniewocie?
- nie jo się gniewom, ino wom się gnie

:D

Dane wyjazdu:
58.64 km 0.00 km teren
02:12 h 26.65 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:10.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 58 m
Kalorie: 1009 kcal

Uzupełniam wpisy, bo mi statystki padają :D

Czwartek, 14 kwietnia 2011 · dodano: 19.04.2011 | Komentarze 16

A rzecz jasna, mam parcie na statystyki, więc nie mogę dopuścić do mojego zniżkowania. Wiadomo.
Po robocie namówionam była z moim dyrem sportowym na wspólne kółeczko, a że pojechał chłopak do Zdrofitu na Stegny werbować nową bajkerkę do teamu, to jakby miałam go pod nosem. Planu nie posiadaliśmy – po prostu byle przed siebie i byle szybko i z podjazdami. Jadąc ze Stegien w stronę centrum zahaczyliśmy jeszcze o sklep eX na Śniegockiej, gdzie – jak się okazawszy, pracuje inny przecinak z mojego teamu, Kaśka Laskowska. Noż kurna, świat to jednak trza by pod mikroskopem oglądać. Tym bardziej, że sklep należy do mojego znajomego, u którego kupiłam najlepszy rower na świecie, czyli Centuriona i jeszcze teraz mam tam moją teamówkę. No to pięknie. Udało się skołować w końcu sztycę do Rzymianina, najlżejsza nie jest, ale nie jest to też kawał szamotu za pińcet ojro. No i z rabatem zakupiona :D

Eh, te znajomości.

Z Arkiem pokręciliśmy w stronę Żoliborza, odprowadziłam go w pobliże domu i sama z dosyć normalnym kilometrażem jak na mnie zawitałam w domu, gdzie Centkowi wreszcie wymieniłam poddupnik.

Prawie usłyszałam, jak zarechotał rubasznie.

Stare siodełko z sentymentu zostawiam. Może, jak mi kiedyś się odmieni i zechcę posiadać dzieci, pokażę gówniarzom, jak wygląda siodło po przejechaniu prawie 45 tysięcy kilometrów. A jak nie będą wierzyć, to ciężką sztycą będę siekać edukacyjnie po nerach.


Kto to obejrzy i się dopatrzy, wygrywa u mnie sześciopak. Zagadka jest łatwa, dlatego też nie wyskakuję z krzynkom piwa:D Nie stać mnie:D



Kto pierwszy, ten szybciej będzie pijany :D