Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
60.77 km 0.00 km teren
02:38 h 23.08 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 46 m
Kalorie: 1069 kcal

Dokonałam odkrycia

Poniedziałek, 28 marca 2011 · dodano: 29.03.2011 | Komentarze 15

Otóż, mili Państwo, WIATR. To jest taki pan, który po prostu pracuje w innych godzinach niż ja, Ty, całe społeczeństwo. My jedziemy do roboty, a on zwyczajnie wraca i dlatego mamy POD. My wracamy, a on dopiero pocina na nocną zmianę. Żadna filozofia, a nawet fizjologia.

Inna sprawa, że jest złośliwym skurw... yyy tym, no...
Sanem of de bicz.

Powoli dopada mnie przedotwocki lęk i tak sobie myślę, co zrobić, żeby dojechać na metę i to jeszcze przed zamknięciem trasy maratonu. Nastawiam się na Giga, w sumie tylko 70 km. No może zdążę na dekorację, głupio byłoby nie przywieźć pucharu przez spóźnienie się na podium:D
A serio, luzuję poślady, będzie, jak będzie, ale postanowienie o byciu nieużytą rurą podtrzymuję.

Ciągle zliczam wieczorami nieoświetlone bawoły. Poniedziałkowym wieczorem nie było tak źle – na ośmiu cyklistów, trzech oznajmiało swój przejazd wyłącznie szumem opon.

W poniedział Cent dostał nowy łańcuch, całkiem ładnie się przyjął, nie skacze, nie ściąga mi mojego własnego nosa do kierownicy. Grejt. Jeszcze tylko sprezentuję mu nowe siodło, acz nieoryginalne – super, że ani pół sklepu rowerowego w Warszawie nie handluje częściami do Centurionów, nawet iX i eX, którzy dystrybuują tę markę, choć ostatnio wyłącznie pod postacią turystyków.

Nie wybiera się ZUPEŁNYM przypadeczkiem ktoś z Was do Niemiec?:D

Chociaż... klosiu obiecał sprezentować mi swoje nowe siodło Selle Italia. Dobry chłopak z niego;)

No i laczki muszę nowe kupić. Jeśli byście słyszeli o kimś, kto wygrał ostatnio te dwadzieścia pięć baniek kumulacji i kto chce mnie adoptować, piszcie i dajcie mi o tym znać. Dziękówka;)

Dane wyjazdu:
62.12 km 0.00 km teren
02:50 h 21.92 km/h:
Maks. pr.:47.58 km/h
Temperatura:2.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 64 m
Kalorie: 1215 kcal

Sobotnie marznięcie

Sobota, 26 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 11

Rano w PADAJĄCYM ŚNIEGU cięłam do Łomianek na trening. Poczułam takie bezsilne wkurwienie na aurę, że nawet przeklinać pod nosem nie chciało mi się. Dotarłszy do kumpla, z którym ścigam się w terenie treningowo, zrobiłam dobrą minę do kiepskiej gry, udałam, że pogodowy odwrót spłynął po mnie jak ten śnieg za parę godzin spłynie w słońcu i pocisnęliśmy. Lubię z tym głupkiem [;)] jeździć, bo jest szybszy ode mnie i zawsze muszę go gonić. No i platonicznie przyznam, że jego łydki są w mojej pierwszej dziesiątce łydek. Dlatego też gonię go niecałkiem z efektem.

Wróciłam do Wawy i chciałam ścignąć Karolinę, żeby nie zapomniała, jak to się ze mną jeździ, nawet łaskawie podjechałam pod jej dom, ona łaskawie po mnie zeszła, ale... bez roweru.
- To se qrfa pofikałam! - usłyszałam na przywitanie – Flaczora mam.
Zrazu przed oczami przebiegły mi wszystkie moje starania, żeby po zimie odpicować jej ten rower, w czym zawarło się wymienienie jej obu dętek, z których ukradkiem spierniczało powietrze i ona mi teraz mówi, że flaka ma???
- Gdzie się szlajałaś??

Okazało się, że nigdzie nie musiała wychodzić. W pokoju, na ścianie, przy której rower sobie stoi, ma tablicę do darta, w którego radośnie sobie Dziewczynka gra. A że nie każda rzutka trafia w tarczę, ale trafia oponę, to i flaki są.
Myślałam, że ją CZASNĘ.
W planach miałam tylko wymienienie jej mostka na krótszy, a nie jeszcze pitolenie się z dętką.
Ale to zawsze tak jest, jak już doszoruję ręce po jakichś awariach własnych rowerów. Moje czyste dłonie prowokują po prostu fakapy następne.

Ponieważ nie robiłam tego wszystkiego po to, żeby laska nie wyszła z domu, wymusiłam na niej jazdę, choćby po to, żeby ustawić siedzenie pod nowy mostek. Nie wiem, kto Karolinie rower wybierał, ale rama 19-tka to jest naprawdę przegięcie. Ale krótki mostek trochę ratuje jej ręce przed wyciągnięciem do ziemi.
Długo nie pokrążyłyśmy, bo Karola ma gila, a ja na wieczór ustawionam była.

Wracałam do domu, szczękając zębami. Odkryte łydki to jednak był samobój.

Dzisiaj sobie to odkryłam

fajny głos, naprawdę fajny.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
52.30 km 0.00 km teren
02:17 h 22.91 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:136 ( 70%)
Podjazdy: 38 m
Kalorie: 824 kcal

Przegoniłabym takie pipy przez pole barszczu Sosnowskiego

Piątek, 25 marca 2011 · dodano: 28.03.2011 | Komentarze 18

Pewnie zawisnę na porządnym postronku w myślach i w mowie być może również niejednej dziewczyny, która to przeczyta, ale wszystko jest z życia, z prawdziwego życia, z prawdziwej drogi, leżącej w realnym mieście stołecznym. Zmierzam do tego, że te jebane, półmózgie BABY naprawdę potrzebują jeszcze tysiąca lat ewolucji do tego, żeby ich pokurczone fluidami i pudrami zwoje przystosowały się do takich skomplikowanych czynności jak myślenie podczas prowadzenia samochodu. Pyry obierać, ciemne kwoki, a nie za kierownice. Zdjął mnie prawie z drogi taki jeden kurwiszon, dokładnie przy okazji no naprawdę wielce skomplikowanego manewru jak skręcanie w lewo na pustej ulicy. Cudem fatimskim odbiłam w prawo, żeby nie zrównać się z ostatnią warstwą asfaltu.
I tego suce nie zamierzałam podarować.
Wyglądało na to, że wraca do domu, to jej postanowiłam umilić piątkowy wieczór.
Wkurwiona do ostatniego splotu własnego DNA, doścignęłam niewydarzonego kurwiszona, podjechałam pod samochód, szczerząc się, jak chora na łuszczycę jaszczurka gestem ręki nakazałam sobie otworzyć okno, i gdy to się stało, złapałam za łeb tego ulunga i wyperorowałam jej, za co ten uścisk jest. Nigdy po fakcie nie pamiętam, jaką dokładnie wiąchę puściłam, ale odjechałam zadowolona z siebie, czyli pewnie nie zająknęłam się.
Naprawdę, jestem zdania, że wszystkie babole, WSZYSTKIE, powinny być poddawane testom, zanim ktoś pozwoli im usiąść z przodu i to przed kierą. Kiedyś wkurwiałam się, jak mój ojciec komentował: ''babie to wiadro papy i gówno w łapy, a nie kierownicę''. Ale teraz uważam, że święta racja.
Jestem przekonana, że wiele lasek mózg ma i używa go do czegoś więcej niż do zostawiania go w domu, a zatem obroniłoby się w takim teście, ale większość… do gęsiów tłumoki!

Dane wyjazdu:
51.40 km 0.00 km teren
02:28 h 20.84 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:6.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 35 m
Kalorie: 862 kcal

Ja tak chcę codziennie

Czwartek, 24 marca 2011 · dodano: 25.03.2011 | Komentarze 23

Czwartek zaczął mi się przepięknie. Jeszcze na mojej ulicy zaczepiła mnie starsza pani, tak przeraźliwie uśmiechnięta babinka, że najpierw przyszło mi do głowy, że oho, pomerglało się pod beretową antenką, w końcu większość staruszków w tym kraju nosi przecież na twarzy męczeństwo i dwuwojenną martyrologię, w związku z tym pierwszą w kolejności rzeczą, jaką mają chęć zrobić napotkanemu, głupio roześmianemu rowerzyście, to pizgnąć go lagą przez plecy (w początkach mojego rowerowania od jednego dziadka tak dostałam, niestety na darmo, bo niczego mnie to sieknięcie nie nauczyło, a nie nauczyło dlatego, że nie mam pojęcia za co wtedy zostało mi posolone).

Ale do brzegu, do brzegu!
Przystanęłam na światłach, wsparłam się o słup, żeby nie musieć ściągać zadu z roweru, babinka puknęła mnie w lewe ramię i rzekła:
- Wyglądasz jak rajdowiec! - i puściła mi tak szczery uśmiech, że aż zakolebałam się z wrażenia i ledwom równowagę utrzymała, a tym samym pion.
- Czyli szanse, że zbliżam się do profesjonalizmu, jednak nie zdążają w kierunku zera?? - zapytałam, szczerząc zęby tak samo.
- Wszystko jest na miejscu. Ale młodość obroni się zawsze! Ile ty masz lat, dziewczynko? - usłyszałam i nawet nie pomyślałam, żeby skłamać.
- Dwadzieścia osiem – wymamrotałam cichutko, jakby ton głosu miał mi odjąć z pięć lat.
- ILEEEE?? - ryknęła z niedowierzaniem, jakbym powiedziała, że dwa plus dwa jest jeden i żadne okoliczności flory oraz fauny tego nie zmienią. - A myślałam, że jakieś osiemnaście – dodała uśmiechając się jak połówka arbuza. - Tak wyglądasz.
- Aaaaaaaaaaaaaa!! Oł jesssssss. Dżez babariba, cyk cyk, babariba dżezzz!! Dziękuję pani, bo właśnie... You Made My Day! - wystękałam z radością.

I dzięki temu pięknemu spotkaniu jechałam do roboty z bananem na fejsie, który sięgał mi do cebulek włosów. Nawet mimo tego wiatru. Który zresztą jest tak samo przydatny, jak funkcja drzemki na alarmie przeciwpożarowym.


Tylne koło w Centrurionie telepie mi się jak starej kur... tyzanie noga na mrozie. Będą koszta!

Dane wyjazdu:
59.80 km 2.68 km teren
02:39 h 22.57 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:4.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 23 m
Kalorie: 943 kcal

A jednak sektor numero uno, po hiszpańsku el primer sector albo la primera rama

Środa, 23 marca 2011 · dodano: 24.03.2011 | Komentarze 28

Cyklopedia na Mazovii wzięła i się zaktualizowała i okazuje się, że jednak zima jakoś tam ma się do lata i w Otwocku startuję z sektora pierwyjego, co niezbyt mi leży, a już na pewno niezbyt mi to stoi, a może nawet przystoi.
Ten pierwszy sektor albowiem.
Pewnie teraz na BS nastapiło rozejście się gwałtownych fal niedowierzania: CheEvara z pierwszego sektora? Chyba nie TA CheEvara? Chyba nie z TEGO pierwszego sektora??

A JEDNAK.

Anyway nie konweniuje mi to o tyle, że jestem osobą bardzo współczulną, której dużo rzeczy się udziela. Ignorujesz mnie? Odpłacę Ci się tym samym do kwadratu. Wkierwiasz mnie? Ooooo, ja już umiem zadbać o to, żeby Ci się włos na głowie i mymłonie zjeżył ze złości adresowanej do mnie. Tak mam. Dlatego też nie chcę, aby pierwszosektorowy pierdolec we mnie wstąpił, bo to oznacza niezdrowe przetworzenie naturalnych agresywnych skłonności na akty bezsensownej przemocy. A po co?
Wszak ja lubię radość, uśmiech, odtańczenie tańca słońca, zaśpiewanie kumbaya, przyniesienie ciasta i pozytywnego humoru.

Ale nad podaniem do orgów o przesunięcie do dwójki jeszcze myślę.


Wieje, Robaczki tak, jakby dziś ktoś na górze dostał misję urwania łba. Na przykład jakiejś niewinnej bajkerce ze stolicy. Trochę czuję się jak ofiara.


Na dziewiętnastu spotkanych porą wieczorową rowerzystów trzynastu nie miało świateł. No nic tylko sieknąć z plaskacza w potylicę. Bemzózgie yeti. Chwilami żałuję, że aby poruszać się po mieście na rowerze nie trzeba ukończyć jakiegoś kursu czy napisać pracy licencjackiej na temat na przykład konstruktywnego używania dyni, a nie tylko do założenia lanserskiej czapki z haczykiem.

A już najbardziej rozczula mnie BAJKER przez duże Be, przez duże A, przez duże J, przez duże K oraz przez równie duże E i Ry) na lansiarskim Bajku (przez duże Be), który ma wszystko: tarcze, 180 mm skoku, braina, mikser, udar i betoniarkę i jakość HD – czyli rower nie za półtora kafla, a za kafli siedem i pół. A jakby dla zachowania równowagi w przyrodzie oraz zdrowego w niej kontrastu wyposażenie BAJKERA (przez duże Be, przez duże A, przez duże J, przez duże K oraz przed równie duże E i Ry) wręcz bije skromnością. Bo ani jebanego kasku, ani choćby bieda-odblasku. Naprawdę dziwię się policji, bo jak dotąd nie widziałam, żeby zatrzymali takiego księcia ciemności. Sama nie miałabym litości i wypisywała druczek za druczkiem.

To może muzyczkę pod ten dywersyjny nastrój?



Guano Apes dlatego, że wydali nową (niestety kupiastą) płytę, w wakacje zagrają trzy koncerty w Polsce i też dlatego, że to jest jedyny rockowy zespół, w którym toleruję kobietę na wokalu. Fachowo drze swoje mouth;)

Dane wyjazdu:
71.16 km 4.50 km teren
03:07 h 22.83 km/h:
Maks. pr.:49.85 km/h
Temperatura:7.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Dzień padających bateryj

Wtorek, 22 marca 2011 · dodano: 23.03.2011 | Komentarze 18

Może to dlatego, że przecinałam wczoraj warszawską ulicę NA BATERYJCE. Wieczorem ostały mi się już tylko baterie w liczniku. Ta w pulsometrze padła, w komórze padła, w empetrójaku toże. Jakaś zmowa? Nie wiem, ale Polskie Towarzystwo Psychiatryczne już zaciera ręce.

Wczoraj napisałam, że ja źle pracuję, a jednak chyba całkiem nieźle, bo wtorek miałam wywiadowy (sztu cwaj), na które to pojechałam na rowerze. Obstawiłam w myślach, jakie usłyszę komentarze i było tak:
- TAK jedziesz?? - ten kłeszczyn dotyczył stroju. A dziwili się ludzie w pracy.
- Odłączyłaś się chyba od jakiegoś peletonu? - to już menaGIErka wywiadowanej przeze mua artystki
- W czymś mogę pani pomóc? - recepcjonistka w wytwórni. Myślała, że w kurierce tyram.

Na wszystko to jednak kładę uśmiechniętą lagę.

Tym bardziej, że słońce wyjszło, głupki, tfu! Słupki rtęci podskoczyli i łydka byla odkryta. Łokieć odkryty – TAK TO JA MOGĘ JEŹDZIĆ!!

Wieczorem spinning na Stegnach, zamiast Kingi był Sajmon, który zwykle kręci w Legionowie, a do którego kieeeeedyś dawno temu chodziłam na spin do bródnowskiego Fit&Funa;. On to jest dopiero prdlnięty. Na jednym z odcinków sprinterskich pulsak pokazał mi 207 bmp i ZDECHŁ. Znakiem tego czyba nie żyję?:D

No ale jednocześnie nie mam wskazań kalorycznych i tętnowych. Wielkie fennnnks!


Jakaś inwazja nieoświetlonych głąbów na drogach, będę wozić w ręce pompkę i napier*alać tych gamoni po łapach na kierownicy. W domu siedź, tłuku!
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
53.44 km 0.00 km teren
02:13 h 24.11 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:4.0
HR max:167 ( 84%)
HR avg:144 ( 72%)
Podjazdy: 47 m
Kalorie: 997 kcal

Na luzaku

Poniedziałek, 21 marca 2011 · dodano: 23.03.2011 | Komentarze 11

Korciło mnie, żeby Rockhopperem do pracy pojechać, ale przednia przerzutka dostała luzów na maratonie, pewnie złapałam nią jakiś krzaczor i trochę dyga. I tarcze popiskują. I pojechałam Centim. Choć i on też ma już dedlajn na wizytę w serwisie, przydałoby się podmienić ten zimowy pseudonapęd na coś bardziej słusznego. No i siodełko do wymiany zupełnie. Kurde, jak teraz się zastanowiłam, to i całe tylne koło do wyautowania (od grudnia ciągle jeżdżę na serwisowym, a nowe zaplecione czeka na Dereniowej). Znowu się trochę uzbiera PIENIĘSY do wydania. O widelcu już nawet boję się pomyśleć. A kurna, CIĄGLE nie wygrałam kumulacji!

INNA SPRAWA, ŻE TO MOŻE DLATEGO, ŻE NIE GRAM.

Jak przystało na pierwszy dzień wiosny, słońce nie wylazło.

Mimo że wstałam rano połamana po tej niedzielnej dwurowerowej stówce, to i tak traskę do pracy wykonałam nadłożoną. A z powrotem dostałam takiego EPO w nogi i powiał mi też taki wiatr w zad, że tylko włochaty stwór za uchem zwany sumieniem nakazał mi zjechać do domu i trzepać chałturę. Czasem myślę, że ja źle pracuję.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
88.19 km 0.00 km teren
03:48 h 23.21 km/h:
Maks. pr.:44.52 km/h
Temperatura:2.0
HR max:165 ( 83%)
HR avg:122 ( 61%)
Podjazdy: 55 m
Kalorie: 1604 kcal

Tak mi się tamten piątek z Izką spodobał...

Piątek, 18 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 5

Że go wzięłam i powtórzyłam;)
Izka celowała w Airbike'a na Dereniowej, gdzie chciała sobie zabukować kask Speca, a dla mnie to baaaaaardzo dobrze składało się z moją dziecięcą ciekawością, bo ogłoszenie parafialne W KOŃCU dostałam i to w formie MMS-a, w którym na focie ujrzałam białe logo Speca na czarnej ramie.
Znakiem tego, jak nic
MÓJ ŚCIGACZ SPECOWY WZIĄŁ I DOTARŁ!!

Ledwiem na dupie w pracy usiedziała do tej siedemnastej. I choć planowałam, że odbiorę go dnia następnego, czyli w sobotę, to MUSIAŁAM już, teraz, zaraz, pojechać go zobaczyć, pomiziać przy klameczce i w ogóle.

Najpierw jednak pojechałam pod Kino Femina, gdzie z Izką byłam namówiona, tam – jak już do mnie dojechała – nie mogłam przetrawić jej „nieokaskowionej” głowy, no nie konweniował mi ten widok i okrutnego miałam żylaka w żołądku, gdy parokrotnie w drodze na tę Dereniową wbijałyśmy się na ulicę.

No i nażarłam się tego błota. A Ty, Izka?:))

Usyfione jak dwa trolle (czy jakie tam inne stworzenia mieszkają w błocie... Aaaaaa, już wiem! FORFITERY!!) wbiłyśmy na styk do sklepu, wcześniej po drodze zaliczając na Puławskiej spotkanie z Batmanem tomskim, który poginał z naprzeciwka W PELERYNIE, ale bez świateł. Zdążyłam jedynie Izce powiedzieć, że wkurwiają mnie takie nieoświetlone niemoty, gdy tomski zawinął i nas dogonił. Bo rozpoznał CheEvarę po Centurionie:D

Szybka wymiana zdań i w sumie słów upomnienia za brak kawałka lampki (coś jak żółta kartka) i musiałyśmy pożegnać szybko tomskiego, żeby zdążyć przed ZATVORENEM (jak mawiają Czesi) sklepu.
Tam na miejscu okazało się, że mój nowy Specyk wcale czarny nie jest.

TYLKO CZERWONO-BIAŁY!!!

Po raz kolejny dałam się nabrać Marcinowi (dwa tygodnie temu przy składaniu zamówienia, napisał do mnie: „Niestety Specyk będzie czarny, bo Czesi ten czerwony sprzedali”). Umie wkręcić, co? No kurna, kto by nie uwierzył?

Fotę i w ogóle rower do lansu (i oceny też:D) załączę we wtorek!.

Uchachana, zaspokojona i w ogóle na pełnym HAPINESIE mogłam wyjść ze sklepu z wiedzą, po co jutro do niego wracam.

Izka też zadowolona, bo upatrzony kask był, został odłożony, cena ustalona, więc radośnie, acz w mokrych rzeczach pojechałyśmy dalej (moje trykoty w strefie pampersa nadawały się do przepuszczenia przez magiel, przez co caaaaaałą drogę do McSyfu na Puławskiej, gdzie zaplanowyśmy pit stop, jechałam na nogach). Zjadłyśmy kanapsa, ja wypiłam kawę, zostałyśmy podsłuchane co do zdania przez kolesia, który siedział za nami i mogłyśmy jechać dalej.

Ależ było kurna zimno! Przez pierwsze pięć kilometrów nasz plan zdobycia Podleśnej topniał. Marzły mi ręce, stopy i mokra doopa. Ale jechało nam się tak dobrze, że plan w końcu wypalił, a jeszcze po drodze zdobyłyśmy Starówkę, gdzie nastąpiło też focenie (fota Las Ninjas u Izki:)).

Rozstałyśmy się na rogu Marymonckiej i Maczka. Ja do domu wbiłam mając 88 km zrobione tego dnia. Niby mogłam dokręcić te dwanaście ka-emów (żeby stówkę zaliczyć:D), ale mokre rękawiczki zrobiły swoje z moimi dłońmi.

Dzięki Izka za fajny ustaw!
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
86.00 km 13.00 km teren
04:24 h 19.55 km/h:
Maks. pr.:38.90 km/h
Temperatura:10.0
HR max:169 ( 85%)
HR avg:120 ( 60%)
Podjazdy: 70 m
Kalorie: 1343 kcal

Sobota miała być inna cz. I

Sobota, 12 marca 2011 · dodano: 15.03.2011 | Komentarze 12

Ale i tak udało mi się stówkę trzasnąć, więc nie psioczę i nie narzekam. Rano zebrałam się na trening z kumplem do CHORYCH Łomianek - na ósmą rano!!! - co oznaczało, że musiałam wstać o jakiejś poronionej – jak na sobotę – godzinie. Ale odbiór tego faktu był dzięki PIĘĘĘĘĘĘKNEJ pogodzie jakby łatwiejszy. Pokręciliśmy ścigając się jak dwoje durnych dzieciaków, w dwie godziny wypociłam zapas toksyn z całego miesiąca i mogłam wracać w stronę Warszawy. Kumpela cisnęła mnie, że chce odebrać rower, który zimował u mnie czas jakiś (Wheelerek, którym jeździłam, gdy Centurionowi po dzwonie odpadła korba) i choć miałam w planach jedynie przelotkę przez Wawę i niewstępowanie do domu, to jednak nie miałam serca uniemożliwić lasce dostęp do roweru. Nie w taką pogodę i nie wtedy, gdy wylizany, wycyckany czekał na zabranie. Wydzwoniłam więc Karolę, ta przybyła do mnie w rowerowym rynsztunku tramwajem, ja zrobiłam szybki przebiering i oznajmiłam, że jedziemy do innej laski i to nad Zegrze. I pojechałyśmy.



Tempo było... no... NIE MOJE. Było takie jakie ma ktoś, kto caaaaaałą zimę nie zaznał roweru. I o ile Karola jeszcze dawała radę na asfalcie, to w momencie, gdy zjechałyśmy na dróżkę terenową wzdłuż Kanałku Żerańskiego, średnia spadła nam do wskazań niegodnych cytowań. Ja jestem wyrozumiała, cierpliwa, ale miałam też z tyłu łba natrętną myśl, że Wiolka tam czeka na nas nad Zegrzem i kwitnie razem ze swoim Canondalem. W końcu dotarłyśmy, Karolina zmachana terenem, ja wciąż w jego ogromnym niedosycie.
Dwie laski, jeden Canondale. A Che cyka fotę © CheEvara


Z godziny czternastej zrobiła się wczesna siedemnasta i po PÓŁ GODZINY postoju i szybkiego pogadania z Wiolką trzeba było się zabierać z powrotem (a ja miałam taki nieśmiały plan, że jeszcze forty w Beniaminowie zaliczę!!). W myślach obstawiałam, czy Karolina wybierze rower, czy powrót Z nim, ale w autobusie. W Nieporęcie zeżarłyśmy jeszcze pizzę i po ciemaku już – jebaną Płochocińską, żeby było szybciej – parodią jej pobocza, które jak na złość było jeszcze dziurawe, wróciłyśmy do mnie na Bródno. Tu już byłam pewna, że Karola wskoczy w tramwaj, ale krótki odpoczyn u mnie podładował jej akumulatory, ja chciałam jeszcze pokręcić, więc zapowiedziałam, że odprowadzę ją NA FULLU do chaty, do centrum i tym sposobem dobiję do setki, do której brakowało mi jakichś piętnastu ka-emów.

I dlatego ten wpis rozbijam na dwie części, bo sobota była dwurowerowa. Nie umiem tylko zdecydować, na którym rowerze bardziej mi się micha cieszyła!

A Zegrze ciągle jeszcze skute lodem!
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
60.50 km 0.00 km teren
02:49 h 21.48 km/h:
Maks. pr.:43.36 km/h
Temperatura:6.0
HR max:166 ( 83%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: 25 m
Kalorie: 954 kcal

Piątkowe integracyjne kręcenie po Łorsoł

Piątek, 11 marca 2011 · dodano: 14.03.2011 | Komentarze 13

Czyli WKOŃCOWE (od zwrotu „w końcu”) przejście na inny wymiar trzech rowerowych czubów (będziem musieli zapałki, a może nawet zapalniczki ciągnąć, które z nas jest największym świrusem, bo merytoryczna dyskusja nic tu nie rozstrzygnie): Izka na swoim Mbike'u, Siwy-zgr na Specu i Che, czyli mua, na Centurionie.

Siwy przybył ze Zgierza (mówi, że pociągiem, ale ja mu nie wierzę, bo na pewno na Specu), Izka prosto ze spinningu, a ja z roboty. Święta Trójca ustawiła się pod Kinem Femina, żeby Izka mogła uzupełnić węgle po treningu (miałam nie wspominać, że w Maku, ale sama to zrobiła u siebie na blogasku, więc...:D) i stamtąd nadwiślańskim bulwarem urody przecudnej pojechaliśmy polansić się i poniekąd też zdobyć Kopiec Powstania. Po drodze napotkaliśmy bajkera z awarią, czyli kapciochem, złapanym gumofilcem, lub też PINCHĄ, jak to mówią nasi hiszpańscy amigos do bicicletas. Pierwsza myśl, jaka mi wpadła do łba była taka, że kurna, jak ja nie złapię flaczora, to ściągnę kogoś, kto dostąpił tego zaszczytu i ten ktoś oczywiście nie będzie posiadał ani połowy zapasowej dętki, ani też ćwierci pompki. Ani też łyżek i umiejętności. Zaofiarowaliśmy pomoc, ja zabrałam się do zdejmowania opony (własnymi ręcyma i ŁYŻKYMA, ale okazało się, że el wentil napotkanego bajkera pozbawiony był łebka, który gdzieś po drodze musiał panu uciec, co dziwne jest, bo jakoś dojechał na tym rowerze, a i posiadał plastikową nakrętkę. Siwy chciał nawet oddać gościowi swoją dęciochę, ale nastąpiła niezgodność rozmiarów (kolo miał rawki wyłącznie pod prestę). Musiał więc chłopaczyna dotuptać do autobusu.

A my pomknęliśmy dalej. Pod Kopcem okazało się, że będą drobne problemy ze wspinaczką (Siwy u siebie na blogasku chwali się, że podjechał na zblokowanym zawieszeniu, tatatatatata:P), bo na górę prowadziły drobne schodki. Ja ze swoim umęczonym widelcem nawet nie podejmowałam tematu (a mogłam kurna przyjechać na fullu, mogłam!!) i razem z Izką, krokiem pełnym godności, podprowadziłyśmy dwukółki na górę, skąd zobaczyliśmy las... nie, nie krzyży. Las światełek! Nocna Wawa to najfajniejsza Wawa, IMHO). Widok rozpościerał się bajerancki – z lewej kominy Siekierek, z prawej multikolorowy PKiN w otoczeniu drapaczy chmur i biurowców, w których pewnie niejeden romans właśnie miał się zawiązać, gdy wszyscy już wybyli do domów, a serwis sprzątający jeszcze nie wkroczył do akcji:D.

Pokontemplowaliśmy chwilę, po czym padło hasło: OKĘCIE (Siwy marzyciel:D) i szumiąc oponami oraz heblując nieco zjechaliśmy całą trójcą tymiż schodkami w dół. Lotnisko zdobyliśmy jadąc Wilanowską i Żwirki, podjechaliśmy nieprofesjonalnie od strony wejścia do Hali Odlotów, skąd mogliśmy się przekonać, że najbliższy taras widokowy znajduje się we Wrocławiu (mogliśmy bujnąć się od pętli kuźwa tramwajowej). Tu jednak cyknęliśmy pamiątkowe zdjęcie – z komórki, bo przecież wiadomym jest, że na spotkanie integracyjne NIKT nie zabierze aparatu:
Z Izką na Okęciu, a Siwy po drugiej stronie obiektywu © CheEvara


– i popruliśmy w stronę Bemowa. Przy Moczydle nastąpił rozjazd – Izka & Siwy w lewo, ja w prawo:D.

I jak w zasadzie znacznie bardziej wolę jazdę samotną, tak piątek podobał mię się bardzo i myślę, że będzie to do powtórzenia. Fajne ludzie to fajne ludzie. Aczkolwiek cholernie i wbijająco w kompleksy MŁODE!! :D [,,No to prowadź MAMO – powiedział Siwy i ma za to u mnie żółtą kartkę!:]
Kategoria >50 km