Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

pierd motyla, czyli mniej niż 50

Dystans całkowity:6371.20 km (w terenie 1049.92 km; 16.48%)
Czas w ruchu:307:53
Średnia prędkość:20.58 km/h
Maksymalna prędkość:62.70 km/h
Suma podjazdów:18683 m
Maks. tętno maksymalne:188 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:151062 kcal
Liczba aktywności:180
Średnio na aktywność:35.40 km i 1h 43m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
38.63 km 0.00 km teren
01:38 h 23.65 km/h:
Maks. pr.:36.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:157 ( 81%)
HR avg:127 ( 66%)
Podjazdy: 18 m
Kalorie: 584 kcal

Fuu fuuul fuuuull, czyli piątek po raz pierwszy

Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 6

To w dzień. Zachciało mi się przetoczyć przez Żoliborz i Bielany, doniszczyć nadgarstek (w końcu niedługo zawody, TAK?), nabawić się kolejnej warstwy debilnej opalenizny i w ogóle zasłużyć na Monte. No i niecałe 40 ciężkich, buczących kilometrów wejszło do statystyk.

Teraz oprócz kretyńsko nieopalonych ramion dołączyło kretyńsko nieopalone prawe przedramię, dzięki obecności ortezy. Dobrze, że ją założyłam, bo kilka(-dziesiąt) schodów zaatakowałam, prawie wypiertyndaczyłam się, próbując podjechać na tylnym kole górkę zamkową i nie zdążyłam wybić koła, tym razem przedniego na czas, gdzieś na Starówce też. I to, co mi normalnie wystaje z łapy, teraz po prostu przysłania łapę.
Debil pozostanie debilem. A 60 pensów to 60 pensów.

Aaaaaale.
Ajm gona bi...


;)

Dane wyjazdu:
8.12 km 0.00 km teren
00:24 h 20.30 km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 271 kcal

Smroda jednak Centurionowa

Środa, 17 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 3

Jestem strasznie leniwa, ale nie na tyle, żeby odwalić wpisy, jak te z dzisiaj. Robię to jednakowoż dla się samej, bo zależy mi na względnie skrupulatnym liczeniu kilometrów, zwłaszcza Centurionowych, i choć tym tego dnia zrobiłam tylko marne osiem kilometrów (do dentystki-sadystki, niegdyś też rowerzystki;)), a zrobiłam nim tylko tyle, bo powody są we wpisie z wtorku, to jednak wrzucam tę notkę z takim marnym kilometrażem. Niech zaszaleję, a co. Muszę nadać temu jakąś nową kategorię też;)

Dane wyjazdu:
43.74 km 0.00 km teren
01:24 h 31.24 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 674 kcal

Nie klikajcie kurna tak głośnooooooooo

Środa, 10 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 14

O panie na niebiesiech dobry jak chleb wiejski, nomen omen, zwany Kołodziejem. O matko na firmamencie, dobra jak pomidorówka, nomen omen, zwana w Czechach POLJEWKĄ. O dzięki Wam wsiem, że mogłam rano zbudzić się bez obu rodzajów kaca, czyli w stanie kaca nieurodzaju. O dzięki, że tequila okazała się łaskawa dla mojej tępej, pustej, durnej pały.

I wreszcie o dzięki, przegenialna, prze-przebiegła CheEvaro, iż urlop wzięłaś. Choć czułam się WZGLĘDNIE dobrze – czego nie można było powiedzieć o Miguelu i Escobarze, a co wywnioskowałam z porannego smsa (MUEROOOOOOOOOOOOOOOOOL:() to jednak snułam się okrutnie. Cięęęęęęęęężko było wyjść na rower. A jak już się wyszło, to cięęęęęężko było się rozkręcić. Ale jak już się rozkręciłam, to jakoś poszło. I udało się załatwić koło dla Gora, który był w potrzebie;). Od ręki.


Ależ ja jestem debilem.

Doświadczenie uczy, że doświadczenie niczego nie uczy.
A tequila uczy, że jestem debilem, czyli wracamy do punktu wyjścia.

Jakby jednak w nagrodę dostałam na urodziny od sąsiadów "Dzienniki Rowerowe".

;)
Wiecie, że David Byrne jeździ na Specu?:)

Dane wyjazdu:
42.30 km 34.00 km teren
01:47 h 23.72 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 679 kcal

Piwno-burzowy bayer full

Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 1

Iiiiiiii poszli! A raczej pojechaliiiii. Jak już dostałam wycisk od Arka, jak już się rozstaliśmy z ustaleniem, że Arek na uprawiany przeze mnie nocny rower to chętnie wielce, jak już dojechałam do domu, zamieniłam Centka na fullika i według esesmanowych instrukcji wyjszłam z domu na trip z innym dosiadaczem fulla.

- To co, Zegrze? – zapytał Sławek, a mua wyraziła zgodę, akceptację, tolerancję, wszystkie te trzy rzeczy naraz, choć przecie nad Zegrzem byłam dnia poprzedniego. Ale co, jest niedziela, jest Zegrze, nie? Oddajmy warszawiakom, co zegrzyńskie, w końcu do hipermarketu na fullu mogliby mnie nie wpuścić. A przecie ssij ojca swego i matkę swoją oraz dzień święty święć zakupami w największym stołecznym Oszoł. A jak nie Oszoł, to Lerła Zegrzeł.

I poturlaliśmy się. Tempo spacerowe, luźne gatki, tfu! Gadki, bujanie na damperach, faaaaaaajnie. I tak się bujamy wzdłuż tegoż kanałku, tego camino de Zegrze, gdy namierzam nahleeee, a nawet WTEM! mojego rowerowego znajomego, z którym w ubiegłym roku zeksplorowałam rowerowo Mazury i Suwalszczyznę. Ukrywał się w chaszczach, skrzecząc jak szynszyla i jak każda szanująca się szynszyla, zamierzał właśnie wysączyć na łonie i poteflonie natury piwo sztuk jedno. I dlatego właśnie odnalazłam się w owej rzeczywistości doskonale ja. Bo tych piw posiadał więcej niż jedno. A to ja akurat wyczuję, w końcu jestem profesjonalistą.

I CHLOREM [głos z offu i złowieszcze huehuehue]

Usłyszawszy, że jedziemy ze Sławkiem na piwko, Janek po prostu się do nas przyłączył. W Nieporęcie, na przystani, rozpiliśmy najpierw bronki Jankowe, potem po następne doładowanie poszłam ja. I tak wskakuję w mych trykotach do baru, zamawiam wianek browarów, płacę, wychodzę, będąc przy tym niezwykle czujnie i bacznie obserwowana przez dwóch policjantów, spożywających obiad. Jakież to było piękne zobaczyć, jak jeden z nich, patrząc na mnie ONIEMIAŁY, ledwie daje radę utrzymać w paszczy kotleta. Wyglądał na LEKKO zaskoczonego moją niefrasobliwością. Bardzo mnie to ubawiło.
Acz z baru z naręczem tych piw oddalałam się mocnym kurcgalopkiem. Co ubawiło mnie bardzo też;).

Równie bardzo jak to piwo chwilę później mnie unieruchomiło.

Do czego oczywiście się nie przyznałam.

Nie posiedzielim też za długo, z uwagi na zebrane ponad naszymi podchmielonymi głowami czarne chmury, jak w pieśni o małym rycerzu. Zgnietliśmy zatem puszeczki, wykręciliśmy rowery i w słabym deszczu podążyliśmy z tak zwanym powrotem. Mnie i Sławkowi udało się umknąć przed burzowym armagiedonem, Janek chyba tyle szczęścia nie miał.

No i ten mokry tak zwany opad atmosferyczny zniszczył moje plany rowerowania baj najt. Tom wielce zasłużenie zasiadła do samotnego wychłeptania bączka, czyli maleńkiej Łomży. A zatem siedziałam dokładnie 32 sekundy, żłopiąc i patrząc smętnie na ufanzolonego fulla. Pewne rzeczy pozostaną niezmienne. Jak bruk, o który uderzył ideał.

Dane wyjazdu:
42.76 km 0.00 km teren
01:43 h 24.91 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 19 m
Kalorie: 897 kcal

Pierwyj raz

Sobota, 30 lipca 2011 · dodano: 04.08.2011 | Komentarze 11

Dżizas, nie sądziłam, że stanę się taka zblazowana, że na dzień przed kolejnym startem będę wyluzowana jak kaczka przed pieczeniem. Przez całą sobotę nie szarpnęło mnie ani pół stresa, a zwykle chodzę albo znerwicowana (źle dla otoczenia), albo wkierwiona (dla otoczenia tragicznie). A tym razem… Luz! I to zupełnie na trzeźwo;)

Cały dzień zatem spędziłam EGEJN w towarzystwie Karoli jej Pani Mamy oraz mojej Pani Mamy. Na rower wylazłam dopiero wieczorem – jak to przed maratonem – do Decathlonu. Mili państwo jak se chcą sprawić bukłak to nigdy tego szajstwa Bitwinowego, bo to, co Wam się wyda, że zaoszczędziliście nie kupując CamelBaga z rurką zakończoną profesjonalnym kranikiem, wywalicie na kupowanie ustników, które w Bitwinie się zwyczajnie rozgryza. Chyba, że mam jakiś nerwoząb albo zgryzonerw i tylko mnie się to przydarza. W każdym razie wyprawa musiała nastąpić po to. Na jednym bidonie Giga nie zrobię, bukłak musi być.

Spontanicznie do mojej wycieczki dołączyła się Karolina, ogarnęłyśmy Decathlon ten dalszy, nie pod domem mym, wyszło mi tempo spacerowe, czyli regen i odpoczyn i no, ta. no... Profeska, że fiu fiu i elemele dudki.

Dane wyjazdu:
47.76 km 17.00 km teren
02:45 h 17.37 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:666 m
Kalorie: 1219 kcal

Ojcowski Park wita maszyn buntem;)

Poniedziałek, 25 lipca 2011 · dodano: 01.08.2011 | Komentarze 11

No i o.
Żeby czas w pracy tak zapierdalał, jak ten podczas wolnego.

A tu proszę, pięć dni i KUNIEC. Równie spektakularny jak podsumowanie rozprawki na temat wpływu długości dyszla na skręcowywalność konia w prawo.

Jakeśmy se w niedzielę wieczorem z Niewe postanowili, że zanim spożyjemy ostatnie piwo do ostatniego łynia, pakujemy graty, żeby rano były już w postaci zezwalającej na nierobienie z nimi nic innego poza wniesieniem do samochodu, takeśmy plan zrealizowali.

Chyba w całym swoim życiu nie byłam tak konkretna i zorganizowana jak tego jednego wieczora.

No i dzięki temu udało się wybyć z Dżałorek – westchnąwszy na wyjeździe z rozrzewnieniem – o porze planowanej. Rankiem. Prawdziwym rankiem, a nie tym świtem w samo południe (lub później), jak cztery poprzednie dni pod rząd.

Niedowiary, że aż anbeliwebol.

Oczywiście CAŁĄ trasę z Dżałorek do Wierzchowia, pod Ojcowskiem Parkiem Narodowem nakurwiał dla Szatana deszcz. Demotywujący deszcz. Demotywująco-zniechęcający. Mimo niego jechaliśmy jednak na te Wierzchowie z bardzo jasno określonym planem, że SIĘ ZOBACZY NA MIEJSCU.
Czy nam chce się w ogóle jeździć w tej zalewie.

Bo w trakcie dojazdu chciało się nieszczególnie.


Ale gdyśmy zjechali na parking we w tym Wierzchowiu, okazało się, że nam się naprawdę nie chce – zwłaszcza, że deszcz lał nadal, żeby nie powiedzieć: ciągle. Nawet ba! Nie boję się użyć metafory, że deszcz ów lał wciąż.
Zgodnie zatem z logiką tego niechcenia, wystawilim rowery z samochodu, przebralim się w trykoty i taksowani wzrokiem przez miejscowych, wskoczyliśmy na szlak, by przedrzeć się przez Dolinę Będkowską, a potem wbić na szlak wzdłuż malowniczej i zjawiskowej – wg Niewe – Doliny Prądnika. Czyli, by – krótko mówiąc – pojeździć.

I tak. Doliną Będkowską – choć pora roku na to nie wskazuje – jechało się jak po lodzie. Nie znam się na rodzaju gleb (poza tymi wykonanymi przeze mua z któregokolwiek z rowerów), ale tam NIE DAŁO SIĘ przyspieszyć, bo oba koła tańczyły jak na trenażerze (panie rezyseze). Jeszcze bym zrozumiała, gdyby tańczyły takiemu Niewe, który tylną oponę doprowadził do stanu HiperSlick. Ale i mnie rzucało z lewa do prawa i odwrotnie.

- Będzie piknie kuźwa, jak ostatniego dnia rozjebię sobie któryś z gnatów – myślałam optymistycznie. I przeto zrezygnowałam i z zapierniczania i z hamowania. Pomyślałam, że nie będę przeszkadzać memu fullu w radzeniu sobie z przeciwnościami terenu (w tym przypadku ze zlodowaceniem). Ufałam, że sam on wyprowadzi mnie i siebie bez uszczerbku i na mnie i na sobie. Zmrożoną trasą, mrożącą krew wszędzie (nawet w tak zwanej przetoce) dotarliśmy tam, gdzie się dało śmigać. Na asfalt.

Tam odetchnęłam z ulgą. Jak miech kowalski. Znaczy się odetchnęłam jak miech. A z ulgą jak kowalski. Przeciętny, statystyczny Kowalski. Zwykły, szary zjadacz kajzerek z serem typu gouda i pasztetem podlaskim.

Stąd, czyli z tego ulgowego asfaltu plan był jechania na szlak wzdłuż Doliny Prądnika. Plan powstał w głowie Niewe, który pamiętał – apeluję o niebranie na poważnie tego słowa w przypadku Niewe – że jest zajebisty, długi, cętkowany, kręty i PRZEJEZDNY.
Na pewno PRZEJEZDNOŚCIĄ można nazwać pierdyliard zwalonych drzew, wyrobione przez wodę (a raczej, jakby powiedział Goro: WYDRĄŻONE) korytka w czymś, co kiedyś ewentualnie mogłoby szlakiem być i nachylenie łaskawie pozwalające nie tyle pchać rower, co TRZYMAJĄC SIĘ LEWĄ RĘKĄ CZEGOŚ PRZED SOBĄ (żeby się nie zsunąć w dół), WCIĄGAĆ ROWER POZOSTAŁĄ RĘKĄ, CZYLI PRAWĄ.

Uszliśmy (uwspięliśmy się:D) tak kawałek, który konkretnie określę jako „Nie wiem, ile” i znów podjęliśmy dojrzałą (to ja), odpowiedzialną (znów ja) i męską (no bez dżaj, serio przyszedł Wam do głowy Niewe??;)), że:

PRDlimy to, schodzimy i zostajemy Tap Madels.

Zejście natomiast wyglądało tak, że tym razem rowery służyły jako podpieradełka. Bez nich jechałoby się na butach – gdyby się miało technikę – ewentualnie na dupie. Tu już technika nie ma znaczenia. Jak to, czy wielkość pokoju wpływa na wielkość kupowanych do nich drzwi. Tak samo nie gra roli, czy będą to prawe drzwi czy lewe.

Czy lewe.

Zjechaliśmy/zeszliśmy/sturlaliśmy się/wszystkie te trzy rzeczy naraz z tego wielce przejezdnego szlaku rowerowego i ponownie wylądowawszy na asfalcie (cywylyzacjaaaaaaaaaa!) udaliśmy się grzecznie zeksplorować tenże Oycovsky Park Narodnyj.


Ani to brama, ani Kraków. Ważne, że jest tu Che!;)
Brama tak zwana Krakowska © CheEvara




Moja droga... asfaltowa © CheEvara


Jakież to jest dziwne miejsce! Średnio łatwe do zaakceptowania jest to, że normalnie ludzie mają tam pobudowane hawiry („- Szczała, gdzie mieszkasz? - A wiesz, jestem taki trochę zwariowany, więc w Ojcowskim Parku Narodowym”). Ale nie przyjechaliśmy se tu akceptować. Tylko zdobyć coś, co Niewe określa Kastel of Peskowa Skala i wrócić do samochodu, a w efekcie już do stolicy.

Ów zamek był celem:

Jak to mówi Niewe, Kastel of Peskowa Skala:D © CheEvara



Aaaaaa! Po drodze, lajtowym i przez to NUDNYM asfaltem, przychodziły nam (biorę na siebie winę częściowo, żeby nie był to całkiem AntyNiewowy wpis;)) do głowy różne pomysły wbijania się na szlaki pieszo-rowerowe TERENOWE, ale pierwsze 50 metrów skorzystania z takiej opcji pokazywały dobitnie, jak wielce posrane są to idee. Błoto, ślisko, błoto, kałuże, rozryte, WYDRĄŻONE korytka. Gdybyśmy nie musieli tego dnia wracać do miasta stołecznego Warszawy, to może i byśmy się pobawili z tymi trudami ekskursji. A tu plan opiewał na wsad zadów do samochodu o godzinie 16-tej i tego należało się trzymać. Zatem zdobylim zamek... yyyy, PRZEPRASZAM, kastel, pod niem ustaliliśmy sensowny powrotnej gry plan i jęliśmy rozky-urwiać powrót, dla Szatana rzecz jasna.

I koniec końców (po łacinie: slalom alejką, co z kolei po irańsku oznacza szalej olejku) – sama w to nie wierzę – z Wierzchowia, już po przebraniu się w cywilne rzeczy, wykąpawszy się w wodzie z bidonów – wyjechaliśmy o PLANOWANEJ godzinie.

Źle się czuję z tym, że wszystko poszło tak, jakeśmy to ustalili.


O, a to niech będzie foto podsumowujące te pięć dni chla... yyy... rowerowania! ROWEROWANIA!:)


Dla kogo te podjazdy? Wiadomo!;) © CheEvara



I choć wycieczka ta stała pod znakiem niełączącego licznika (mojego) oraz niekonweniującego Garmina (Niewowego) – czyli zapewne przewyższeń było więcej, tak wersja owa mi się podoba;). I tegoż właśnie buntu maszyn dotyczy wpis ów;).

Dane wyjazdu:
42.70 km 36.20 km teren
02:58 h 14.39 km/h:
Maks. pr.:43.20 km/h
Temperatura:17.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:126 ( 65%)
Podjazdy:1355 m
Kalorie: 1012 kcal

Dżałorky dzień czeci, czyli grupen bajking:)

Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 21

Tym razem na rowery wystartowali wszyscy:

Kolejno odlicz: G.O.F.A. Beti, Goro, Rooter, Kacper vel. Ogór i Che;) © </div>

Za
Gorem znajduje się mały Antek, za Rooterem BarteQ – synowce. Nie wiem, czy to wina fotografera, że – jak mawia Rooter – Burzy Synów nie widać, czy raczej to wina pozujących. Gżenereli widać Che i MOŻE to być jakaś oznaka profesjonalizmu Niewe.

Taką ekipą pojechaliśmy z Dżałorek przez Szczawnicę do granicy ze Słowacją. Tam musiał nastąpić postój na browar (Topvar) – czego dopuścili się dorośli, oraz musiały zaistnieć zabawy na placu zabaw – co popełniły dziecka. Od razu można było zauważyć, czyim synowcem jest Barteq – latał za jakąś małoletnią blondyneczką. No cóż. Genów nie oszukasz:).

Niewe i mua zostawilim rodzinki i pojechaliśmy zdobyć ponownie Leśnicę i tym razem przemknąć się czerwonym szlakiem po paśmie szczytów górskich. A taka se fanaberia.

To jedziem w górę asfaltem:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202693,20110728,dzien-mial-byc-lajtowy-podjazd-sie-temu-zbuntowal.jpg" title="Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował" width="600" height="450" /><div><q>Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował</q> ©


a widoki zostawialim za sobą o take o:
Jak te głupki wjeżdżamy, zamiast sobie ułatwić © </div>

Niektórzy byli cwani i założyli błotniki, bo woda bryzgała i drzyzgała spod kół:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202695,20110728,znowu-laki-znowu-sekcja-kaluz-znowa-sekcja-trawiasta-i-znowu-zajebiscie.jpg" title="Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)" width="600" height="450" /><div><q>Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)</q> ©



I się wspinamy i se zjeżdżamy. I znowu wspinamy na:

No i tym czerwonym szlakiem gdzieś tam se wjechaliśmy;) © </div>

by oczom naszym ukazał się wiu piękny, że pękają oczy!

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202697,20110728,no-to-juz-sie-mozna-pobawicd.jpg" title="No to już się można pobawić...:D" width="600" height="450" /><div><q>No to już się można pobawić...:D</q> ©


A potem se zjeżdżamy z tego pasemka i w pewnym momencie znowu lądujemy w wąwozie, w którym Goro dnia poprzedniego uświadamiał nas historycznie. Pokonujemy w nim co łatwiejsze odcinki po to, by wyjeżdżając z niego dostać w dupsko. OBOJE. Przednie koło Niewowej Kony zapadło się w niespodziewanym, głębokim błocie i tenże Niewe wykonał piękny, klasyczny wręcz lot nad kierownicą. Gdyby to była Planica i były to loty narciarskie, dostałby najwyższe noty za styl. I za lądowanie odwrotnością telemarka takoż;). Bo wystawił przed się nagdarstki, które zanurzył, padając, we w tym grzęzawisku. ZJAWISKOWO!

Zjeżdżając dosłownie kilka sekund za nim, widziałam ten artystyczny flow i wpadłam kolejny raz w taki brecht, że... rzuciło i mnie. Coś jest w tym wąwozie takiego, że dostaje się tam głupawki. Owocem mojej było wyjebanie się w śmiechu i ze śmiechu:

Jedno OTB i jeden szlif. Sprawiedliwości stało się zadość:) © </div>

Niesprawiedliwe jednakowoż jest to, że nie istnieje, bo nie powstała, bo nie miała jak powstać fota Niewowego przelotu nad Koną, a dowód na moją dupowatość (albo i dobry humor) jest. Abyście wiedzieli, że umiem stawić temu czoła, fotę ową prezentuję:).

Zjechaliśmy tedy do Czerwonego Klasztoru, ja z rozwalonym kolanem lewym (jak zawsze),
Niewe z krwawiącym kolanem prawym, ubłoconym łokciem, uwalonymi rękawiczkami, gdzie namówieni byliśmy na wspólny z pozostawioną o poranku ekipą familijną powrót.
Tu marny fotografer, czyli ja starał się uchwycić oblepiające Niewego błotne macki. Krwawiące kolano zdołał obmyć w Dunajcu i ja myślę, że właśnie przez to fota straciła na dramatyzmie (i wyrazistości:))

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202699,20110728,w-czerwonym-klasztorze-kazdy-orze-jak-moze.jpg" title="W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)" width="600" height="450" /><div><q>W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)</q> ©


Ponieważ nie spotkalimy się z resztą ekspedycji, podjęliśmy decyzję rozkurwiania tempa dla Szatana i zaczęliśmy gonić towarzystwo, które pewnie już śmigało na Dżałorky. I dogonilim! Zjechawszy się TUGEDA, zrobiliśmy wielki, komisyjny, kolektywny popas w Szczawnicy w tak zwanej Karczmie u Madeja, gdzie Niewe nie przypadł chyba do gustu obsłudze, bo dostał surowy schabik. Cała reszta zaś była względnie ukontentowana. Choć mogło być kurna lepiej.

A już w Dżałorkach nastąpił mały kosmetyczny rewanż (za Szydłowiec) i proszę, mój Szpecyk czeka w kolejce do myjki. A ja co? Trzy butle, sukienunia kupiona w KOTONFILDZIE i pies Megi czyli Magi, który wchodzi w zakręty ryjąc po ziemi swoim słodkim pychem. Albo Ruda Suka, jak mówi o niej Rooter:

Che pije i zabawia Megi czyli Magi, czyli psicę Rootera i Gohy;) © </div>


<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202704,20110728,nie-gryz-mnie-ruda-suko.jpg" title="Nie gryź mnie ruda suko;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie gryź mnie ruda suko;)</q> ©


Choć widok na akt podmywania Szpeca był epicki i nawet przyznam, że satysfakcjonujący:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202701,20110728,nie-ma-to-jak-ubrac-sie-do-roboty-pod-kolor.jpg" title="Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)</q> © </div>

to jednak nastroje siadały. Goro z familią i Rooter z familią (każdy z nich ze swoją) szykowali się w tym czasie do powrotu do stolnicy, pakowali swoje graty. Dla mnie i Niewe nie oznaczało to końca imprezki, ale jakoś tak – że się tak SENTYMENALNIE wyrażę – smutem zaleciało.

Aby sobie humor poprawić, zniszczyliśmy humor innym. Jak w „Świecie według Bundych” – kiedy jeden z nas czuje się gorzej, inni czują się lepiej. Na mocy tego prawidła, Niewe rozhajcował ognisko. Rooter, który krzątał się w tle, ładując do samochodu graty, tylko syczał pod naszym adresem nienawistnie.Chamówę ten Niewe uczynił straszną. Poszłam mu w tak zwany sukurs, dzielnie sącząc piwo numero pięć. Czym zapracowałam sobie na nienawiść Rootera chyba zupełnie słusznie:).

Dane wyjazdu:
48.96 km 40.00 km teren
03:54 h 12.55 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:16.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:1505 m
Kalorie: 2132 kcal

Dżałorki dzień drugi!

Piątek, 22 lipca 2011 · dodano: 28.07.2011 | Komentarze 23

Po mocno rowerowym czwartku i upojnym wieczorze towarzystwo nie wstało zbyt świeże:D Ja i Niewe na krzywy ryj wbiliśmy się na śniadanie, którego rozwinięcie każdego już poranka wyglądało tak samo: reanimacyjne piwo, mycie rowerów połączone z piwem tym razem w wersji pielęgnacyjnej i powiązane ze zbiorowym… sztachaniem się Brunoxem i na koniec jeszcze jedno piwo.
Za symboliczną butelkę Kasztelańskiego udzielałam chłopakom technicznych porad:

Zajebista kompozycja, muszę przyznać;) © CheEvara



Tym razem skład wyprawowy uszczuplił się nam i w trzy osoby: Niewe, Goro i mua pojechaliśmy – wedle przewodniczej woli Kierownika Eskapady, Gora – zdobyć Prehybę (1175 m n.p.m.). Pora była rzeźnicko wczesna, bo ruszyliśmy JUŻ o godzinie trzynastej. Myślę, że właśnie to odstraszyło Rootera. Już na zdjęciu powyższym wykazuje żadne oznaki aktywności. Jakby się chłopak nie wyspał:).

Rowerowy szlak prowadzący ze Szczawnicy na Prehybę (wiem, że po polsku to Przehyba, ale mnie bardziej podoba się zruszczenie) był tak przejezdy jak trasa pamiętnego maratonu w Szydłowcu. Chyba, że ów rowerowy szlak przeznaczony był wyłącznie dla rowerów wyposażonych w czekany i w tak zwane wciągarki. No bo, wybaczcie, moi mili:

Wspinanko na Prehybę. Szkoda, że rowerowy szlak ma mało wspólnego z przejezdnością;) © CheEvara


Na szczyt docieramy bardziej zmęczeni tym wciąganiem rowerów niż rzeczywistym podjazdem. I nawet nie chodzi o to, że nie było mocy w nogach, żeby to podjechać, ale rozpieprzony przez wycinkę drzew szlak rowerowy, dodatkowo urozmaicony klejącym się jak surowe ciasto drożdżowe błotem weryfikował wszystko. Nie wspomnę już o tym, że padający PRZYNAJMNIEJ od naszego przyjazdu deszcz zrobił z kamieni i korzeni ślizgawkę.

Schronisko na Prehybie, nie widać w sumie, że się uchetaliśmy;) © CheEvara


W schronisku pustki. Poza nami i innym rowerzystą, który wjechał na Prehybę asfaltem (pfffffffffff) i który cyknął nam powyższe zdjęcie; oraz poza panią na kuchni nie było nikogo. Na należne nam naleśniki i piwko rzuciliśmy się NIESTETY w kolejności wydania. Czyli Niewe, Goro i ja:D Ale z piwem UPORALIŚMY się w tempie podobnym.

Galeria trzech chlorów, tyrzech kasków oraz trzech piw;) © CheEvara


Nażarci, acz w sumie niedojedzeni – nie wiem, co jest w tych górach, ale ja tam byłam ciągle głodna! - skierowaliśmy bajsikle w stronę Rytra. Teraz czekał nas zjazd. Kamienisto-błotno-korzenny. Dzieło Szatana wręcz. Niewe walczył ze ślizgiem tylnej zjechanej opony, ja – mimo posiadania fulla – z cykorem, a Goro...

GORO WALCZYŁ ZE SWOIMI SKŁONNOŚCIAMI DYDAKTYCZNYMI.

Na żółtym szlaku DYDAKTYCZNYM można było NAUCZYĆ SIĘ techniki © CheEvara


Bo, kochani moi. Idziemy se w dół. Jak wskazuje obrazek. Bo się nie da zjechać. Idzie najpierw Goro, potem ja, na końcu Niewe, kóry strzela nam kompromitujące zdjęcia, jak sprowadzamy te rowery, zamiast na nich zjechać. Idziemy se takim wydrążonym tunelikiem, wypełnionym: kamieniami, korzeniami oraz błotem, a pośrodku tego wszystkiego leci se korytko. W którym – jakby się wpadło na pełnej prędkości, czyli na tak zwanej koorvie – już na pierwszym kamieniu można by wykonać klasyczne OTB. Ewidentnie Goro jest zafascynowany obłością kamieni. Bo odwraca się do nas i tonem przemowy profesora z ambony wygłasza nam tekst:

SPÓJRZCIE, JAK TU POPRZEZ WIEKI WODA DRĄŻY SKAŁY

Nie mija sekunda, a ja na to dostaję takiej głupawki, że ledwo jestem w stanie utrzymać fulla. Rżę jak kobyłka Piłsudskiego. Za mną w przeraźliwy brecht wpada Niewe. Komizm sytuacji dociera do samego autora, który – naprawdę niewiele brakowało – zara zacznie nam pokazywać wykresy, jak to POPRZEZ WIEKI woda drąży te skały.

Jak już się obśmialiśmy jak te dzikie norki Izydorki, jęliśmy kontynuować schodzenie, czasem zbieganie, czasem zjazd na butach. W sumie, moglibyście zapytać, po co nam tam były rowery. A one przydały się do...
podpierania!
Jak te kijki do NORKI ŁOKI.

Nastąpił postój na oddanie naturze, to co naturze lub też naturalne. Czyli przetworzone prehybskie piwo . Znów Goro okazał się werbalnym sponsorem tej imprezki, bo wypowiedziawszy słowa:

TO TERAZ DRĄŻYŁ BĘDĘ JA

oddalił się w celu wiadomym.

Potem udało się wskoczyć na rowery, by choć poudawać sprawnych technicznie kolarzy górskich, jak o ta pani, o:

A jednak zjeżdżam:D © CheEvara


i asfaltem dotarliśmy do Piwnicznej, po drodze próbując GAZOWANEJ Piwniczanki:

Nie dość, że gazowana, to jeszcze waliła dżajkiem © CheEvara


I pojechaliśmy na obiad. Obżarliśmy się jak nie powiem jakie zwierzęta z kontaktem elektrycznym na giembie, a że sam obiad nam nie wystarczył, dobiliśmy się hambuksami. To żarcie doszczętnie zniszczyło nasze cechy motoryczne. A tu jeszcze trza było zdobyć Przełęcz Obidza.

O królu złoty, jak ja żałowałam tego obiadu. O Dżizasie na Niebiesiech, jak mi nie szło! Jakkolwiek nie próbowałabym sobie wmawiać, że widoki będą zajebiste:, tak na moją watę w nogach nie było rady. Zdobycie Obidzy okazało się znacznie trudniejsze niż podejście pod Prehybę. Sztywny podjazd przechodził w ścianę, ściana w sztywny podjazd. I tak aż do samego znaku:

Wjechano! © CheEvara


Pozowane czy nie? Oto jest pytanie;) © CheEvara
.

Stąd do bazy było już nie tylko blisko, ale i z górki. Wystarczyło minąć bacówkę:

Postój przez stado baranów:D © CheEvara


i taki spęd

Będzie filmik z tego, jak próbuję przebić się przez te łowiecki;) © CheEvara


i strumyk:

Jeszcze tylko szybkie mycie rowerów © CheEvara


Wiem, że rozmazane, ale przez to bardziej dynamiczne. Poza tym zalałam se buty:D © CheEvara


Dzień zajebiaszczy, zatem wrażeniami należało podzielić się PRZY WIADOMO CZYM zresztą ekipy.


Chciałam tylko zwrócić uwagę, że miało być ognicho, pieczone ziemniaki, ale Rooter zlał nasze poranne prośby i zadu po zakupy nie ruszył:D

Więc było TYLKO piwko:)

Dane wyjazdu:
25.61 km 0.00 km teren
01:08 h 22.60 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:175 ( 91%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 20 m
Kalorie: 454 kcal

W góry do Gora!:)

Środa, 20 lipca 2011 · dodano: 20.07.2011 | Komentarze 15

Hahaaaaaaaaaaaaaa. Jadziem po pracy! Dziś tudej! Jadzie mua i TAKI JEDEN, co ślini się do jakiejś tam sklepowej w Zaborowie. Jeszcze bym to zrozumiała, gdyby ta sklepowa obwieściła na odwrocie kartki z napisem

O z takim o napisem:) © CheEvara


że daje od tyłu. Ale nic mi o tym nie wiadomo.

No ale nie o tym;).

Ponieważ jestem wredna, a Niewe złośliwy, jedziemy zniszczyć urlop Gorowi, zakłócić jego spokój, pozbawić go radości życia, wnieść w jego dobę nieco chaosu.

Ja zabieram fullika, a Niewe swoją CZYŚCIUTKĄ – nie powiem za czyją sprawą i dzięki komu – Konę.

Choć dzisiejszej, całonocnej burzy niemal udało się zmienić moje plany dotyczące wyboru roweru, którym chcę te Gorowe góry zjeździć. Bo logiczne jest, że najbardziej ku temu nadaje się fullik, tak? Ale zasadę mam taką, że jak nie muszę, to fulla nie brudzę. A brudzę tylko wtedy, gdy deszcz mnie niespodziewnie złapie w drodze.
A dziś rano co? Ta głośna dziwka, wespół z irytująco mokrym deszczem, dzięki którym spałam może trzy godziny w sumie, jakoś niechętnie robili odwrót w kierunku zwanym matematycznie 3,14zdu. I ja już doprawdy chciałam wziąć Centuriona. W te góry.

Ale nieeeeeeeeeeeeeee.

Calutki dopracowy dystans przemierzyłam bezczelnie chodnikami i DeDeeRami. No dobra, starałam się. Nie oznacza to, że FSR jest czysty i w takim stanie, do jakiego go doprowadziłam wczoraj wieczorem. Ale tragedii nie ma.
Szału też nie, niestety.

Zastanawiam się jednakowoż, czy patent o taki o, który mijaliśmy z Niewe w drodze z Szydłowca:

A my głąby rowery wozimy na samochodzie;) © CheEvara


a raczej może nie patent, a wieziony sprzęt, byłby bardziej odpowiedni w te góry. Bo skoro mamy porę deszczową, to co stoi na przeszkodzie mieć też porę śniegową? W końcu logiczne – mówię „polskie lato”, myślę „gówniana pogoda”.

NIE ZDZIWIŁABYM SIĘ.

Niech mnie ktoś teleportuje – może być i nawet z Gorem i Niewe, TRUDNO!;) - razem z tymi polskimi górami w jakiś klimatycznie bardziej sprzyjający PLEJS, co?

Dane wyjazdu:
46.34 km 0.00 km teren
01:50 h 25.28 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 749 kcal

Następnym razem niech mnie ktoś kopnie w dupę

Piątek, 15 lipca 2011 · dodano: 18.07.2011 | Komentarze 11

Dokładnie wtedy, kiedy ulegnę presji i dam się namówić na wyjście na imprezę. O ile jeszcze delikatne piwko w LaPlaya było spoko, dwa piwka w Cudzie nad Wisłą też znośnie, tak dotarcie na Mazowiecką, warszawskie skupisko lansiarzy i zobaczenie, jak laski prężą się i wiją, a faceci napinają te swoje pęknięte kanistry TYLKO PO TO, ŻEBY PORUCHAĆ, sprawiło, że powiedziałam towarzyszącym mi dziewczynom, że stanowczo spierdalam do siebie i że mam dosyć widoku tych wszystkich zjaranych na heban ryjów i czół nieskażonych myśleniem. Na jakieś trzy lata.

Obawiam się, że nie istnieją takie ilości alkoholu, po której miałabym na tych trolli wyjebane.

Przeto wkurwiona jestem, bo nie pojeździłam za wiele.