Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

pierd motyla, czyli mniej niż 50

Dystans całkowity:6371.20 km (w terenie 1049.92 km; 16.48%)
Czas w ruchu:307:53
Średnia prędkość:20.58 km/h
Maksymalna prędkość:62.70 km/h
Suma podjazdów:18683 m
Maks. tętno maksymalne:188 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:151062 kcal
Liczba aktywności:180
Średnio na aktywność:35.40 km i 1h 43m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
35.44 km 5.40 km teren
01:38 h 21.70 km/h:
Maks. pr.:39.30 km/h
Temperatura:12.0
HR max:137 ( 69%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy:220 m
Kalorie: 1147 kcal

Jak jest zimno (na sali), to przynajmniej nie ma robali

Poniedziałek, 14 maja 2012 · dodano: 22.05.2012 | Komentarze 13

Się wychłodziwszy i w sumie fajnie jest. Trzy dichy mię zaraz stukną, to już ledwo GORONC wytrzymuję. Wolę jednak wiosenne temperaturki.


I jak jest chłodniej (w sensie zimno, bo 12 stopni to żadne tam hop siup, ani hip hop, ani tym bardziej hula hop), to na terenowej ście nie ma robali. I się Che nimi nie nażera (w miarę możliwości), jak jedzie i wydaje dźwięki paszczą poprzez sapanie na przykład.


A Wojtek jest najfajowszy, bo normalnie czyta ze mnię jak z elementarza jakiego. I wie, kiedy nic innego nie zrobię poza leniwym toczeniem się w strefie (taksówkowej też) pierwszej. Prorok kurna, czy co?

A poza tym, kto by pamiętał, co jechał tydzień temu?


Dane wyjazdu:
47.16 km 9.54 km teren
01:41 h 28.02 km/h:
Maks. pr.:35.10 km/h
Temperatura:25.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:144 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1164 kcal

Dżabłonna Race, czyli jakeśmy zrobili nasz pierwszy wyścig, któren to zajebistym się okazał był

Sobota, 5 maja 2012 · dodano: 13.05.2012 | Komentarze 12

No dobra, wieczorem, jak już zakotwiczyłam w domu i se tak strasznie ciągle jeszcze podjarana przemyśliwałam, jak było, to parę błędów znalazłam i se je wypisałam, żeby mi nie UMKLI, i żeby poddać je pod naradę tak zwanego komitetu organizacyjnego. Ale myślę, że jak na pierwszy raz było wielce poprawnie i zaprawdę powiadam Wam, wiele stresów i nerwów mnie ten dzień kosztował.

W sensie pozytywnym AFKROS.

Straszelnie chciałam, żeby wszystko wyszło, żeby nie było fakapów i żebym nie musiała walić łbem o framugę, że czegoś nie dopilnowałam. Na razie nieskromnie myślę, że nie muszę.

NIE MUSZĘ WALIĆ JAKOŚ STRASZNIE MOCNO;)

Do Dżabłonny zerwałam się o świcie, robiąc po trasie wprowadzenie przed nazajutrznym maratonem. Wiozłam ze sobą i laptoka (żeby na bieżąco wyniki wrzucać do netu) i zrobione dyplomy & stosik numerów startowych. Wszystko to trochę mi ważyło na plecach, nie wspominam już o gargantuicznej boleści z okolic SPALONYCH SŁOŃCEM ramion. Zajechałam na rundę, którą Mati z Wojtkiem oznaczali po raz entylionowy, zrzuciłam plecak do wozu i pojechałam wprowadzenie dokończyć.

Start jako taki imprezy zaplanowany był na 10 i nie mówię tu o puszczeniu zawodników na trasę, a o rozpoczęciu rejestracji, ogarnięciu sędziów i take take.

To, ilu zawodników się zjechało, trochę mnie zaskoczyło. Przecie była majówka, przecie było całe mnóstwo zawodów rozsianych po Polsce, a tu siedemdziesiąt osób zawitało.
Tym większe wyzwanie;).

Moja rola była taka, że ogarniam wyniki. Czyli terroryzuję sędziów, żeby mi je jak najszybciej udostępniali, na gorąco robimy listę i bez zbędnych opóźnień dekorujemy kategorie.
Jak to się stało, że zostałam spikerem, trochę nie pamiętam;).

Tu na wstępie próbujemy z Matim ogarnąć sędziów:

Sędziów trzeba było zapoznać z trasą i z Che-zasadami;) © CheEvara


Chłopaki wyznaczyli dwie trasy: jedną, w miarę łatwą dla najmłodszych, drugą dla starszych, która skopała tyłki tym, którzy spodziewali się typowego dla Mazowsza płaskiego XC.

A zgarnąć można było m.in. takie STATUŁETY:

Trofea wybraliśmy z Matim KOLARSKIE;) © CheEvara


Nie za bardzo mogłam lecieć na trasę i POPACZEĆ, jak sobie dają radę przyjezdni, bo albo musiałam odpierać ataki niektórych rodziców z przerostem gruczołu ambicji, albo korygować wyniki, albo w ogóle być wszędzie (tylko nie na trasie).

A tam było tak:

Jedni dzwonili o zabezpieczone maty, inni wprost o glebę © CheEvara


Swoją drogą ujęcie piękne;)

NASI byli górą (przynajmniej w kategorii juniorów):

A Danielo odstawił wszystkich jak należy;) © CheEvara


Sporo trofeów trafiło do zawodników WKK i UKK BDC Huragan Wołomin.

Z Airbike mój ulubieniec, Karolek złamał sobie rękę (nie tu tylko wcześniej na piłce, ale tu wywalił się i dowiedział się de facto, że ręka nie ten tego) i odpadł z gry. Szkoda, bo lata po tej pętli, jakby na niej się urodził (zresztą mnóstwo zakrętów i hopek jest jego pomysłem). I ja liczyłam na niego.

W każdym razie.

Jakeśmy już wszystkich uhonorowali, imprezę skończyli, trzeba było rundę z tych kilometrów taśm posprzątać. Zawodnicy se pojechali, a ja wreszcie mogłam poczuć, że dopada mnie obrzydliwie wielkie zmęczenie. Inna sprawa, że moim ostatnim dość niechcianym nabytkiem jest jebana bezsenność, dzięki której śpię nagle 3-4 godziny, reszta to wkurwogenne próby zaśnięcia. I tak czułam se, że jakbym tak usiadła, to trzeba by mnie pługiem stąd wyciągać.

Acz tu jeszcze tego nie widać (gdyby nie ci wszyscy ludzie, byłaby dupa, a nie Puchar Mazowsza w Dżabłonnie!):

Co mi ten Trener tam za mojemi PLECMI, kurka wodna, ten tego? © CheEvara


A potem sprzątanie. Lotosiaki poleźli w krzaki taśmę zwijać, my sprzątaliśmy stanowisko, gdzie rozstawiliśmy tak zwane biuro zawodów.

Mieli zwinąć taśmę, tak żeby była na następny raz:D © CheEvara


Prosto z uprzątania trasy TRÓJKAMI jechali kolarze z Erbajklatte:D © CheEvara


Dogadaliśmy z Wojtkiem szczegóły nazajutrznego wyjazdu AirBusem;) do Olsztyna i pojechałam przeraźliwie głodna do domu. Stres – ten taki przyjemny, ale jednak stres – opadł ze mnie i zrobił miejsce na stres przedstartowy. Koło się przecież musi zamknąć;).

Podobno z okna hacjendy swej WYPACZYŁ mnie quartez, podobno też darł do mnie japę, ale ja miałam amok. Amok głodowy i amok zmęczeniowy. Oraz Bass Medium Trininty w słuchafonach. Że nic nie słyszałam, dziwnym nie jest.

Amok głodowy pięknie wpisywał się w krajobraz rozjebania koncepcji ładowania węglowodanami przed maratonem:).
Ale.
Byłabym na to zła, gdyby ta impreza się nie udała. A się udała i se myślę, że trafiłam tam, gdzie powinnam być;).
A Wojtka lofciam za to, że potrafi mnie zanimować i sprawić, że realnie mi się coś chce i samo to chcenie mnie jara. Nabiegaliśmy się przy zorganizowaniu tej imprezy, ale jak człowiek usłyszy od moooże 12-letniej dziewczynki: ,,proszę paniiii. A napisze mi pani na kartce, kiedy jeszcze będzie taki wyścig?” to o robieniu tego wszystkiego (pisaniu pism, robieniu plakatów, numerów, dyplomów, list startowych i takich tam NIBY drobiazgach) poza normalną pracą, treningami, życiem myśli się… no kurwa, zwyczajnie myśli się o tym zapierdolu CIEPŁO.


Dane wyjazdu:
44.82 km 14.31 km teren
02:02 h 22.04 km/h:
Maks. pr.:36.70 km/h
Temperatura:14.0
HR max:158 ( 80%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:165 m
Kalorie: 1369 kcal

Ten Wojciu to łebski człowień jest;)

Wtorek, 24 kwietnia 2012 · dodano: 25.04.2012 | Komentarze 15

No bo jakby wiedział, żem lekko w niedyspozycji, że giry trochę mnie ciągną, że złapało mnie jakieś jebane przeziębienie.

I zlitował się w mikrocyklu. Generalnie nie widząc, żem zasmarkała się i że szkity mnie napinają.

Dziś rano jeszcze byłabym w stanie coś zrobić, ale po robocie ni-chu-ia. Może to praca tak na mnie działa, że odczuwam mulenie pod czaszką, nakurwia mnie gardło i z kichawy się sączy.

Ale jak mnie wzięło i w połowie dnia złamało (odpowiednio do pory doby) w pół, tak do domu dotarłam w formie turlanej. Bez sił, bez ducha, jak szkieletów ludy. Łomatko. Wszystko w domu zdziwiło się, że jestem za jasności na kwadracie. Najsamwpierw zadziwiła się Pani Mama. Potem zdziwiła się sofa, materac i laptop, że po to wszystko sięgam tak wcześnie.

A ponieważ nic ciekawego do powiedzenia nie mam, zamieszczam fotę tego czegoś, w co przykurwiłam przed maratonem w Piasecznie, na który właśnie na skutek owego przykurwienia nie pojechałam w trykotach.

Nie chce mi się wykadrowywać tej foty, takam chorutka :D © CheEvara


Aż obadałam temat ubiegłej soboty, gdym wracała z treningu. Po pierwsze sprawdzałam, czy jest to droga rowerowa, czy może ciąg pieszo-rowerowy, i ze znaków wynika, że to drugie. W związku z tym mam dylemat, ki chuj to jest i po co? I czy może to tu być?
Znowu tyle pytań.


Dane wyjazdu:
49.10 km 5.60 km teren
02:27 h 20.04 km/h:
Maks. pr.:31.60 km/h
Temperatura:14.0
HR max:146 ( 74%)
HR avg:109 ( 55%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1291 kcal

Jaki ten Garmin mądry w sumie...

Sobota, 14 kwietnia 2012 · dodano: 17.04.2012 | Komentarze 13

Na dziś po wczorajszym jebnięciu (choć w sumie Wojtek nie brał go pod uwagę, rozpisując mi trening), a raczej po przepaleniu (raczej właśnie to Wojtek miał na myśli) miałam zaplanowaną godzinę kompensacji. Czyli jazdy takiej, jakiej nie umiem zupełnie zrobić.

Jazdy jak pizda.

Czyli w sumie jakby Wojtek przewidział, że się wyjebię... Skoro mi taki lajcik zaplanował.
Prorok jaki, czy co?

Ale wyszło na to, że dobrze, że prorok, bo niczego innego nie byłabym w stanie pojechać. Kolano miałam o poranku wielkości zmutowanego ziemniaka (z upraw GMO), dotarło do mnię, że spodenek przez łeb raczej nie założę, więc zanim wyjdę z domu, muszę odbyć tortury nacierania się tymi wszystkimi jebiącymi mentolem maziami. Mooooże po tym uda mię się przecisnąć nogawkie.

Bolało jakby sam Lucyfer mieszał tą moją girą w kotle z kamieniami piekielnymi.

Ale ciągle byłam nastawiona na jutrzejsze ściganie. Przy okazji tego kompensacyjnego treningu zamierzałam odebrać koło z Dereniowej, wszak POCZEBOWAŁAM go na ściganie w Piasecznie. Ponoć bez tylnego NIE ZA BARDZO pojedzie się maraton.

Planowałam też wstąpić se po drodze do bikergonii, czyli do Ergo po żelików kilka (wróbla ćwirka).

Dobrze, że to Mazowsze płaskie jednak.

Nie podjechałabym niczego dziś. Bolało – przyznam zupełnie nie w stylu w moim.

I takoż jechałam jak ta ciota dwa kaemy na godzinę, po żele zajechałam, ale Gochy nie było. I na Dereniową dotarłam znudzona jak po przeczytaniu rozkładu jazdy pekaesów z Małkinii do Działdowa z okresu dwóch lat i tam – na Dereniowej, a nie w Działdowie – czekało na mnie zalane koło i Słavciu, z którym miałam wrócić na Bródno.

Słavciu, jak to Słavciu – poprawił mię klocuchy w przednim heblu Speca (teoretycznie mógł mi powiedzieć, żebym turlała się na szczaw, bo on już grajdół niemal zamykał), wydał koło i namówiliśmy się tak, że ja lecę teraz na KEN pogadać z Wojtkiem, a Sławek zamyka sklepowe bordello bom bom i zgarnia mnie z KENu, skąd snujemy się na dom.

A u Wojtka... Takem czuła, że mi start odradzi, acz pozwolił zdać się na moje autoemołszen i samej nazajutrz zdecydować.
Ja se skrycie myślałam, że w sumie trasa płaska, podjeżdżać nie trzeba będzie, to może i bym to giga sieknęła.

Ale nie miałam za bardzo przełożenia na to, jak będzie mi się jechało jutro, nieco bardziej FASTER niż dziś. Trudno porównywać – nie wiem, nie znam się, może się mylę;)) - kompensację z wyścigiem. Coś mi majaczy w logice mego rozumowania.

Rzecz pozostawiliśmy otwartą, acz jak usłyszałam, że jak pojadę Piaseczno, to już nie Chorzele, które – choć w ubiegłym roku zjebałam, bo zgubiłam trasę – wspominam fajnie, bo były interwałowe, to już w sumie byłam pewna swojego ruchu.
Dziwnie tak w sumie cały tydzień nastawiać się na ściganie, trzęść kuprem ze zniecierpliwienia, a potem niemal dać se siana.

Choć... gdy wróciłam do domu, to spakowałam się jednakowoż jak na maraton.

A w temacie tytułowego Garmina. Rozdziewiczam EDŻA;) 705-tkę, staram się ogarnąć mnogość tego, co oferuje (tępa jestem jak tabaka... nie! Jak DWIE tabaki w rogu!), i jak już wgrałam tę dzisiejszą kompensację do serwisu, to urzekła mnie nazwa otwartego w przeglądarce okna z nim:

KOMPENSACJA WG CHEEVARA

:D

Czyli zamiast godziny, dwie i pół, no i kilka „wypadnięć” z żądanej strefy.

Taki to ja jestem beton i zapewniam Was – Wojtek zgadza się z tym z całą swoją mocą. Nawet w całej swojej profesjonalnej grzeczności nie stara się zamydlić mi oczu i zaprzeczać.


I znowu jechałam z kołem na plecaku, budząc powszechne zaciekawienie. Jak Batman lata z tą swoją kretyńską peleryną, to wszyscy ŁAŁują. A na mnie chapy zdziwione otwierają.


Dane wyjazdu:
28.37 km 0.00 km teren
01:21 h 21.01 km/h:
Maks. pr.:34.58 km/h
Temperatura:8.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 629 kcal

Cielakiem do łoboty

Środa, 11 kwietnia 2012 · dodano: 12.04.2012 | Komentarze 2

Nie obrazi się, mam nadzieję. Mój fullik znaczy. Ale w sumie turlam się nim tak, jakbym BIEŻYŁA jakąś mućką. Średnio siedem na godzinę, ale w tym właśnie jest cała przyjemność, zwłaszcza gdy świeci słońce, jest cieplutko i tak właśnie pod lansik.

Cielak jest OK.

Zasadniczo to pojechałam na fullu we wkurwie, bo mleczko nie zalepiło dziury pogwoździowej (no w sumie trudno żeby) w ścigaczu, a Centek ma ten amor podziurawiony i brakuje mi siły wewnętrznej (morale mi poleciało przez te katastrofy awariowe) na szybkie wymyślenie, co z tym zrobić. Czakram działania mi się zablokował.

Raz, że nienawidzę szukać po necie części. Dwa to nienawidzę płacić dużo za coś, co nie raczyło ze mną skonsultować swojego zepsucia się. Jedno z drugim się łączy, a razem prowadzą do tego, że sterczę w miejscu. Od niedzieli siedemset razy zdołałabym ogarnąć ten amor, ale cierpliwości mam tyle, co chęci na to.

Ale już najbardziej na świecie, ale to naprawdę najbardziej NIENAWIDZĘ CZEKAĆ. Na kuriera, na zmianę statusu realizacji przesyłki, itepe. Nienawidzę. Zawsze mnie wkurwia, że w mojej sprawie nie zwołuje się specjalnego zespołu, który został oddelegowany do tego, by zajmować się tylko MNĄ. I dlatego też nie robię nic, a koło się zamyka.

Full został użyty także dlatego, że w Centurionie nie tylko amor nie działajet, ale też w przednim kole złowiłam DRUCIK, a zgodnie z czwartą zasadą termodynamiki pecha Che, zjebała mi się pompka i se dopiero musiałam nabyć.


Czy wspominałam już, jakie mam uczucia do takich „spontanicznych” zakupów rowerowych? Pewnie wspominałam, ale zdążyliście zapomnieć, więc odświeżę – takie zakupy mnie wkurwiają.



Nawet Rammstein nie jest w stanie rozładować mojego wkurwa.


Dane wyjazdu:
45.54 km 0.00 km teren
01:59 h 22.96 km/h:
Maks. pr.:40.77 km/h
Temperatura:4.0
HR max:157 ( 80%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 808 kcal

Tak jak w bytomskiej restauracji Wesoły Sztygar w piątek w menu jest przegląd tygodnia…

Piątek, 30 marca 2012 · dodano: 31.03.2012 | Komentarze 11

... tak ja w drodze po koła miałam festiwal wszelkich dostępnych w Polsce zjawisk atmosferycznych. Wybyłam z roboty w słońcu, przy Dolince Służewieckiej dopadł mnię deszczyk, potem zawisły mi nad łbem chmury burzowe po to, żeby przyświeciło mię na chwilę słońce, a pod samiuśkim AirBike’m złapał Che grad.

W Airbike zaś festiwal żali – Radziu wjechał mi na uczucia, że tak zawsze tylko wpadam do nich, bo coś chcę i zaraz lecę, nawet nie pogadam, nie postoję…

Błożesz ty młój (zawsze mi się wydawało, że to się mówi „Boże, sztymuj”, a to proszę tylko inwokacja…), jak on mi wjechał na uczucia, na moje EMOŁSZEN, no poczułam się, wiecie, lekko dotknięta. Do teraz mnie telepie. No śwynia jestem, wiem. Śwynia, bo Marcin dłubie przy moich rowerach lepiej, niż gdyby dłubał przy swoim, a potem ja nawet nie mam chwilutki, żeby napić się z nim piwka.

Inna sprawa, że ostatnio on dał mi dwa razy kosza, czego Che nie nauczyła się trawić.

W każdym razie.

Taka poruszona wspięłam się jeszcze na antresolę do Wojcia, żeby poplotkować, parę rzeczy ustalić, pośmiać się, przelechmanić trochę czasu i wyjść od niego uchachana (jak w sumie zawsze). A potem wbrew Marcina poleceniu, przytroczyłam oba kółeczka TRYTYTAMI do plecaka, w plecaku zainstalowałam kierę dla Niewe i mamrocząc se pod nosem mantrę, że mam pamiętać, że nie wszędzie się z tym cargo na plecach zmieszczę, pocięłam na Bródno City.

Romantyzm na Moście Gdańskim w postaci całujących się NA ŚRODKU dukciku rowerowego dwóch par ewidentnie nie konweniował z moją ówczesną myślą transportową.

A przydomowe krzaczory prawie mnie zdjęły z roweru. Się byłam zapomniałam. Boże, sztymuj:D

A w ucholcu gra mi to:

&ob=av2n

ohoho.


Dane wyjazdu:
25.34 km 0.00 km teren
01:16 h 20.01 km/h:
Maks. pr.:27.42 km/h
Temperatura:12.0
HR max:136 ( 69%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy: m
Kalorie: 163 kcal

A kto z naaaami nie kompensuje, niech go...

Środa, 28 marca 2012 · dodano: 30.03.2012 | Komentarze 6

piołun czaśnie!
[wełsja dla niewymawiających ły]

Ja już wiem, co jest sensem życia, a raczej co w życiu jest w sensie trudne. Nie maratony, nie Istebne, nie zjazdy karkołomne. Nie – za przeproszeniem – tempówki. Nie, nie, nie! Nie to jest najtrudniejsze. I wręcz niewykonalne.

Jazda w pierwyjej strefie.
To jest właśnie niemożliwa niemożliwość. A ja właśnie takie zadanie miałam na dziś.

Dobrze, że zadanie owo otrzymałam dzień wcześniej, bo tylko dzień chodziłam struta i zatroskana tym, JAK ja to zrobię? Gdybym o tym wiedziała (aczkolwiek przeczuwałam, że ten dej kiedyś kom) od dwóch tygodni, byłyby to dla mnie naprawdę spierdaczone 14 dni.

Tym razem posłuchałam się Wojtka. W sumie trochę z własnej woli. Po tym, jak ostatnie badania wydolnościowe zjebałam udawaną kompensacją dzień wcześniej i potem jeszcze w dzień badań dokonałam hardkorowego dojazdu na rzeczony test, zdecydowałam, że teraz zrobię tak, jak to mądrzy ludzie zalecają.

Gdybym wiedziała, że to będzie taka nuda, bym se książkę na rower wzięła. Albo tablet pożyczyła, strzeliłabym jakąś zaległą e-lekturę w trakcie tego plumkania na rowerze w tej cholernej pierwszej strefie. Pod względem natężenia emocji taki trip jest nijaki i żaden, acz w tej swojej nijakości i żadności jest jednakowoż najtrudniejszy w świecie.

Po pracy miałam sprawdzić stan namalowanych przez mua zwierząt (kot bez ogona przy dupie, ale za to z ogonem na głowie, oraz pies z głową kota i nogami słonia) na podjeździe przy domu złym i z trwogą myślałam, JAK ja tam w takim posranym tempie dojadę i ile jednostek ludzkich pozbawię przy tym życia, denerwując się, że jadę jak ostatnia lama na holendrze w Powsinie niedzielnym przedpołudniem.

Nie mogłabym tak żyć, panie premierze.


Dane wyjazdu:
61.73 km 0.00 km teren
02:47 h 22.18 km/h:
Maks. pr.:35.65 km/h
Temperatura:9.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:124 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1292 kcal

Cycki, cycki, cycki, cycki

Wtorek, 27 marca 2012 · dodano: 30.03.2012 | Komentarze 44

Serio. CYCKI. No bo.
Indeksowanie indeksowaniem, a pozycjonowanie w pinglach pozycjonowaniem. Cycki sprawdzają się zawsze. Wejść (nomen omen) będę miała co niemiara, co w przypadku rzężącego z braku wpisów blogaska znaczenie ratunkowe ma ogromne.

Cycków jednak nie będzie, jak to zawsze bywa przy okazji obietnic okołocyckowych.

Ale statystyka jest statystyka.

Wszelako wpis będzie o biologii również, acz ja wiem, czy to fajnie?

I będzie nudny, ale dzięki odpowiedniej rozbiegówce wejść będę miała tyle, ile bym miała, gdyby był ciekawy i był o cyckach. A zaczyna się on - już bez cycków - tak:


Eksperymentuj, kretynko.

Taaa, do ciebie mówię, TEMPA pało.*
Do ciebie-siebie.

Zanabyłam se ja na siłowni (gdzie od dawna konserwuję tężyznę fizyczną) płynny napój (a może być niepłynny napój? Dociekam tylko;)) l-carnitynę. Bo wody chwilowo nie wystawili, a izotoników to nie ma sensu wciągać, jak się WYCZYMAŁOŚCI nie strzela. A ja wtedy nie szczelałam. W smaku se to średnie, ale pić trzeba, a piwo w domu (amatorszczyzna).

W składzie – jak się później okazało – też srednie.

No i na wieczornym treningu doznałam klasycznych, nadniemeńskich mdłości. Emilia Korczyńska nazwałaby to pragnieniem womitowania, mnie po cheevarowsku chciało się rzygać.

Z CZYNASTU przyspieszeń zrobiłam całe osiem i wkurwiona wróciłam do domu. Przynajmniej ZE wiatrem.

Emilia Korczyńska wróciłaby do domu ZDROŻONA i POIRYTOWANA.

Ja wróciłam – jak już nadmieniłam – wkurwiona i z poczuciem zjebania misji jak leszcz.

Bywa i tak.

A teraz idę rozstrzyngnąć dylemat pod tytułem: zrobić se kawę czy nadzieję?

* swoją szosą, dlaczego niezaostrzony ołówek nazywa się tępym przez ę, ale przyrząd do ostrzenia tegoż ołówka zwie się temperówką przez em??

Dylematy, dylematy...


Dane wyjazdu:
49.16 km 0.00 km teren
01:58 h 25.00 km/h:
Maks. pr.:46.30 km/h
Temperatura:8.0
HR max:149 ( 76%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 836 kcal

Gil nie da zrobić treningu

Niedziela, 18 marca 2012 · dodano: 23.03.2012 | Komentarze 0

Nic mi kurwa nie wyszło. Miała być siła, a nie wyCZYmałość (co ja PACZE, WYCZYMAŁOŚĆ!). Miało być w dzień, a nie nocą.

Miałam też wygrać w totka. I co?;)

Co prawda tak: wybiegałam się z Hanną Tralalanną (i uznaję to za doooobry trening) oraz wyskakałam na trampolinie (to także powaliło mnię kondycyjnie:D)i poprzez to wszystko niedzielę uznaję za megaprzezajebiaszczą, ale wieczorny treningobajking odkładam na najniższą półkę w mieszkaniu (zwaną też podłogą) i skazuję na zapomnienie.

Czy ja znowu będę chorować tygodni sześć?


Dane wyjazdu:
13.61 km 0.00 km teren
00:27 h 30.24 km/h:
Maks. pr.:47.44 km/h
Temperatura:4.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 250 kcal
Rower:

To będzie sobota trzyetapowa;) Część pierwsza

Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 15.03.2012 | Komentarze 0

Pytanie dnia - jak to zrobić, żeby i odebrać Centuriona z serwisu i zanadto nie obrzygać komunikacji miejskiej, w którą wsiąść muszę, żeby wrócić moim najulubieńszym rowerem? Wytęsknionym i w ogóle?
Odpowiedzi są dwie i są połączone:
A. Znaleźć sobie towarzystwo
B. Kombinować.

Towarzystwo to nie problem. Już dawno namawiałam Karolajnę na zamianę platform na spdy. Kiedyś nawet zmusiłam ją do jazdy w moich Sidikach i na Centurionie, żeby zapoznała się, w czym rzecz i żeby się spodobało. Skutek odniosłam. Karolajna zapoznała się, w czym rzecz i spodobało jej się.

Ma się to zacięcie marketingowe.

Dziewczyna dojrzała emocjonalnie i finansowo do decyzji, że jedziemy kupić dla niej laczki i pedały.

A że ja lubię załatwiać siedemset trzy rzeczy za jednym zamachem, zarządziłam, że jedziemy do Airbike, bo tam i są buty, które sobie upatrzyła w necie, i jest też mój oporządzony Centurion, do którego znów będę mogła mówić wyłącznie ładnie, zamiast ostatniego NOŻ TY KURWO (ale to tylko w zamian za niedziałający napęd).

Dobrze to rozkminiłam? Ano pewnie, że dobrze.

O poranku, słonecznym, acz rześkim dosiadłam kolarzówencji, mojej strzały i najechałam jak Tatarzy Konstantynopol twierdzę Karolajnową w centrum. Zawsze to 13 km na rowerze, a nie w komunikacji. Słoneczko przypiekało, a czas wolno płynął, nie na tyle jednak, żeby nie chciało mi się już teraz zaraz natychmiast przedostać się na Kabaty PO MÓJ NAJULUBIEŃSZY ROWER.

Narada nastąpiła burzliwa, wskutek której zdecydowałyśmy, że garażuję u niej kolarzówkę, ona porywa swego Wheelera, w takim składzie ładujemy się do metra, lecimy do Airbike na Dereniową po buty, a stamtąd za pomocą aplikacji zwanej SZPACJIREN GEJEN MACHEN KLINGEN, czyli spacerkiem przedostajemy się na KEN po Centiego.

Ową przejażdżkę metrem zniosłam dobrze tylko dlatego, że Karolina mnie zagadywała i po raz pierwszy nie myślałam o strzeleniu womita w wagonie.

Ponieważ dzień ten przejechałam na trzech rowerach, a rzetelność lubię, to by było na tyle, jeśli chodzi o kolarzówkę, zapraszam zatem do części drugiej, Centurionowej:D