Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

krajoznawczo

Dystans całkowity:3879.74 km (w terenie 1733.04 km; 44.67%)
Czas w ruchu:215:34
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:31376 m
Maks. tętno maksymalne:184 (95 %)
Maks. tętno średnie:164 (85 %)
Suma kalorii:106918 kcal
Liczba aktywności:60
Średnio na aktywność:64.66 km i 3h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
129.60 km 21.00 km teren
06:03 h 21.42 km/h:
Maks. pr.:38.60 km/h
Temperatura:26.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:121 ( 63%)
Podjazdy: 49 m
Kalorie: 1927 kcal

Stówka z Niedotykalną Świnią:) A nawet z Niedotykalną Świnią Wyścigową

Sobota, 17 września 2011 · dodano: 20.09.2011 | Komentarze 13

Zniszczyliśmy się.
No bo co innego można powiedzieć o chlaniu browaru od drugiej nad ranem do piątej (nad tym samym ranem), spaniu po tymże chlaniu krótaskowych trzech godzin i wyjściu na rower?

Wiedziałam, że tak będzie.

Sama do tego doprowadziłam, gdy – ledwo co zaparkowaliśmto rowery inmajkitsien – użyłam otwieracza do butelek.

I nie były to butelki z plastiku typu PET.

Ale zanim żeśmy pierwszego łynia wzięli, musieliśmy wrócić z Dworca Wschodniego. Na któren to Faścik wjechał o 1:24 nocom ciemnom. Aby go odebrać, o pierwszej wstałam z ciepłego wyra, gdziem czuwając, zaległa, i jak wstałam, przywdziałam trykot i obcisk i pocisnęłam na Specuchu po Michaiła.

Jego osobisty superszybki pociąg przywiózł po ośmiu godzinach brawurowej jazdy jego samego oraz jego rower. Zapakowany w torbo-walizkę, z której to trzeba było rower wyczarować.

Mam focha o to, że rower treningowy Faścika waży tyle, co mój rower startowy.

Ale. W ciągu kwadransa Michaił przebrał się w cyklistę, przysposobił rower swój i zawiesiwszy na sobie rzeczoną wielgachną torbę skierował się wraz ze mua w stronę mojego domostwa. Targową. Ulicą w sensie.
A w domu czekało na nas Monte. I dużo piwa.

Na pierwszy ogień poszło piwo, potem Monte, które zeżarliśmy stękając, a potem było już tylko dużo piwa. Spożyte w moim kitsienie, tuż obok rowerów, przy akompaniamencie naszego gadania.

Do spania wywaliła nas Pani Mama, którą obudziliśmy dyskusjami o życiu coś po czwartej pi-em. A raczej bliżej piątej, też pi-em. Mnie namówiła, Faścik zaś zrobił sobie kawę i zajął się bajerowaniem Pani Matki. Do dziś nie umiem z niej wydobyć, co też jej naściemniał.

O 9:35 ODEMKŁAM oko, najprawdopodobniej lewe, bo spałam od telewizora. Jak śpię odwrotnie, to odmykam odwrotnie, czyli prawe. A prawe – jak wiadomo – jest odwrotnie lewe. 10 minut później czyniłam w usłużnej i pomocnej asyście Faścika śniadanie.

A potem pojechaliśmy na Dereniową, gdzie miałam do odebrania ramę Speca. Mimo że zapowiedziałam w AirBike, że przyjadę po nią w cywilu, pojechalim jednak z Faścikiem ŁOWEŁAMI.

W stronę DO DO DO Dereniowej jechało się fajnie – jak to łowełami i jak to z Faścikiem. Ale Z Z Z Dereniowej było o wiele, wiele ciekawiej.

Musieliśmy bowiem JAKOŚ tę ramę dowieźć do mnie. 24 kajlomajtry.

Michaił uparł się, że to on będzie tej ramie/ramy tragarzem. Zatem ja wzięłam na siebie kwestię logistyczną.


Tak to sobie wymarzyłam.

Mój patent na szelki z dętki zadziałał:

Bardziej lansersko byłoby wieźć tę ramę bez folii, ale ja chciałam popstrykać sobie podczas jazdy:D © CheEvara



aaaa, taki - za przeproszeniem - nieobrócony Faścik jest jeszcze bardziej epic niż jest na codzień;) © CheEvara



Czekaj, czekaj, jeszcze jedno Ci zrobię!:

Uparł się ten Faścik, że on - ten Faścik - tę ramę przewiezie!:) © CheEvara



No i pojechaliśmy. Ja robiłam za dystansowego, czyli stwarzałam – jadąc obok Faścika – odpowiednią odległość antyzderzeniową. Tak, aby nic, co/kogo mijaliśmy, tą ramą nie pierdolnąć.

Na ścieżce terenowej imienia Obcego17 wydawałam nawet paszczą sygnały ostrzegawcze. Wyrykiwane przeze mnie UWAGAAA! Najpierw dziwiło wyprzedzanych rowerzystów (czego ona kurfa chce na takiej szerokiej ścieżce??), ale gdy raczyli spozierać ślipiem we w tył i ujrzeli prawdziwego Batmana, czyli Faścika z peleryną z folii bąblowej, usuwali się w tempie OBY RYCHŁO.

Acz jednego pieszego Faścik prawie jebł był – jak to sam pieszy skomentował – prawie o „Kurwa! Milimetry!”
Fajowo było.

Doprawdy, rama wieziona na plecach, opakowana w folię dla ludzi z zespołem niespokojnego palca, czyli bąblową, radośnie powiewającą na wietrze, wzbudza olbrzymi respekt.

Którego nam w dalszej części rowerowej soboty, po tym, jak ramę zdesantowaliśmy u mnie w domu, bardzo brakowało. Nikt nie dostawał na nasz widok wytrzeszczu, ja już nie czułam się jak samochód pilot przed ciężarówą transportującą wielkiego mechanicznego kreta do drążenia tunelu metra... Ehhhhh.


W chacie zeżarliśmy obiad i próbując dogadać się przez telefon z najebanym Niewe;) wyleźliśmy na ŁOWEŁY ponownie. Niewe tego dnia miał niby hasać z Radziem po okolicach Podkowy Leśnej i Komorowa i istniała szansa, że zjedziemy się w tych samych współrzędnych giepees. Ja nawet Z DOBREGO SERCA postanowiłam przywieźć temu Niewu megapak Isostara.

Z ustawki wyszło – z uwagi na nieszczególnie wczesną godzinę – całe gówno. Niewe robił z Radziem swoje, zatem ja zarządziłam wyrypencję asfaltowo-terenową i pojechalim na Kampinos, pookopywać się w piachu.

I tak traskę skonstruowałam, że przejechalim przez Wiktorów, gdzie tym razem zdesantowaliśmy megapak Isostara. Przerzucając go przez bramę Niewe.

Tak. To mój pierwszy i ostatni dzień pod tytułem „CheEvara – usługi transportowe”.


I tak o nam dzień zleciał. Na jeżdżeniu, obśmiewaniu się i rozmowach o życiu. Faścik vel Niedotykalna Świnia, ja vel Czarna Żmija (własna Pani Matka tak mnie nazwała) wrócili do domu porą wieczorową przesympatyczną ulicą Warszawską, czyli asfaltem, gdzie jeden chuj ledwie zmieścił się pomiędzy nas a wysepkę i to „ledwie” zaowocowało upierniczeniem kołpaka.

Masz za swoje, ty tępy KOŁ(PA)KU.

No.
Czy muszę opisywać, co działo się potem, u mnie w domu?

Nasze postanowienie oszczędzenia się, aby mieć siłę pojeździć w niedzielę, obróciło się w niwecz. Znowu zakończylim biesiadowanie niebawem przed świtem.


Dane wyjazdu:
106.54 km 57.00 km teren
05:19 h 20.04 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:116 ( 60%)
Podjazdy:427 m
Kalorie: 1544 kcal

Ale za to po Euku, ale za to po Euku…

Niedziela, 14 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 4

... pojeździć jak najbardziej chce się:).

Choć strasznie demotywujące jest obudzenie się rano i ujrzenie na pierwszym planie zachęcająco reanimacyjnego piwa.

Acz wreszcie rozwiązałam zagadkę wszechśw… yyy… wszechEłku. Mianowicie ustaliłam, co robią dzwony kościelne w niedzielę o 6 rano w tymże mieście.

NAPIERDALAJĄ.

Tak, mili państwo. Nie robią absolutnie nic innego.

Może był to sygnał, że należałoby wstać i zrobić:
- pomaratonowy rozjazd
- poranną tempówkę
- po czym zasnąć znów

Do następnego napierdalania dzwonów kościelnych.

No i o.

Jak już z Niewe ustaliliśmy dnia poprzedniego, zamierzaliśmy zrobić sobie przyjemną, stukilometrową trasę po okolicach Ełku, po czym zajeżdżamy do Olecka, gdzie przecież byliśmy umówieni z Pawłem mtbxc.

Niewe, jak to Niewe, określił na mapie trasę. Zostawiłam mu to do ogarnięcia, bo ja innych map niż mapy Peru nie poważam. Wszak nawet na wyprawę po Hiszpanii zabrałam mapę Peru. Zawsze to jakaś mapa. Góry wyglądają jak góry, cieki wodne jak cieki wodne. Lasy jak lasy. A że cała reszta LEKKO się nie zgadza… Mniejsza o to;)

No i wyruszyliśmy my. Najpierw na wielce kolarskie śniadanie (jajcówka i NALEŚNIKI Z CZEKOLADĄ I ORZECHAMI:)), a potem już w teren i to taki, by nie dublować trasy wczorajszego maratonu. Czyli zamiast uderzać na zachód od Ełku, ruszyliśmy na wschód, w stronę jeziora Selmęt Wielki. Które objechaliśmy, czyniąc po drodze kilka strategicznych przystanków, najpierw na podziwianie cudów natury:

Piknie tu! © CheEvara


Potem na gaszenie pragnienia, w końcu żaden szanujący się kolarz nie może dopuścić do odwodnienia własnego organizmu:

Cuś słabo widać buteleczki;) © CheEvara



Poza tym nazwa wsi nas urzekła (Sypitki), a że nie mogliśmy znaleźć nikogo do wybitki, zmuszeni byliśmy skłonić się ku wy… tfi! Sypitce!:)
Choć pod sklepem, gdzie Łomżę nabyliśmy, towarzystwo chętne do wysprzęglenia w ryj by się znalazło.
Jak w miejscowości Bieda, w której jeden mój znajomy był przejazdem, po czym zeznał mi, iż przyjaciół tam nie poznał, za to dostał w łeb za wymądrzanie się.

Oczywiście bardzo żałowaliśmy, że nabyliśmy po jednym piwku, bo jedno to w sumie obraza majestatu i jakby podrażnienie żmiji za krótkim kijem. O tej żmiji, o:

Po pierwsze ostrzegać! © CheEvara


Sława Obcego sięgnęła nawet Mazur, ostrzega się przed nim w tutejszych lasach. Poza tym Niewe zawsze mówił, że nie ma foty z Obcym. No to ma:

Obcy przyjechał na Mazury;) © CheEvara



No i właśnie takimi okolicznościami przyrody, pięknymi szuterkami, lekutkimi wzniesieniami dojechaliśmy do Olecka. Które fajne jest, bo tam się rowerzystów szanuje:

To kurna LUBIĘ TO! © CheEvara



Tam na plaży dorwaliśmy wesołą ekipę Gerappową, zeżarliśmy nawet względny bigos, oczywiście wypiliśmy po piwku i przysiedliśmy się natenczas do dziewczyn, które przyjechały na Mazury celem wystawiania średniowiecznych inscenizacji, w ramach czego rycerze na legalu mogli brzuchacić dziewki z czworaków. Jak te podróże kurna kształcą.

Z zamiarem zawinięcia już w stronę Ełku, bo – jak łatwo się domyślić – mtbxc nawet nie zadzwonił, żeby choć odwołać ustawkę, poszliśmy na plażę, do rowerów. I równie łatwo się domyślić, jak ta próba zawinięcia do Ełku zakończyła się.

- Jeszcze po jednym? – zapytał Niewe
- Nieeee, ja już nie dam rady – powiedziała Che.
- To idę – odrzekł na to Niewe.

No i wypiliśmy jeszcze po jednym.

A potem już pojechaliśmy do Ełku, trochę terenem, trochę wąziutkimi, przeuroczymi, bo pustymi asfaltami:

Tak to ja mogie po szosie się wozić;) © CheEvara



Pod bursę zajechaliśmy zajebiście z siebie zadowoleni, w ogóle nieschetani, a nawet z poczuciem niedosytu i niedojeżdżenia, choć ze stukniętą stówką na licznikach.

Choć przez całą trasę znów najebałam się przy redukowaniu przełożeń tym moim nadgarstkiem. Ortezap-srorteza.

Aby ten dzień zaliczyć do zajebistych w pełni, poszliśmy zepsuć wieczór Gerappom. Skoro nie mogliśmy spieprzyć wolnego Pawłowi, ktoś ofiarą musiał paść.

No i tym razem do taksówki trafiliśmy sami.

Dane wyjazdu:
42.30 km 34.00 km teren
01:47 h 23.72 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 679 kcal

Piwno-burzowy bayer full

Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 1

Iiiiiiii poszli! A raczej pojechaliiiii. Jak już dostałam wycisk od Arka, jak już się rozstaliśmy z ustaleniem, że Arek na uprawiany przeze mnie nocny rower to chętnie wielce, jak już dojechałam do domu, zamieniłam Centka na fullika i według esesmanowych instrukcji wyjszłam z domu na trip z innym dosiadaczem fulla.

- To co, Zegrze? – zapytał Sławek, a mua wyraziła zgodę, akceptację, tolerancję, wszystkie te trzy rzeczy naraz, choć przecie nad Zegrzem byłam dnia poprzedniego. Ale co, jest niedziela, jest Zegrze, nie? Oddajmy warszawiakom, co zegrzyńskie, w końcu do hipermarketu na fullu mogliby mnie nie wpuścić. A przecie ssij ojca swego i matkę swoją oraz dzień święty święć zakupami w największym stołecznym Oszoł. A jak nie Oszoł, to Lerła Zegrzeł.

I poturlaliśmy się. Tempo spacerowe, luźne gatki, tfu! Gadki, bujanie na damperach, faaaaaaajnie. I tak się bujamy wzdłuż tegoż kanałku, tego camino de Zegrze, gdy namierzam nahleeee, a nawet WTEM! mojego rowerowego znajomego, z którym w ubiegłym roku zeksplorowałam rowerowo Mazury i Suwalszczyznę. Ukrywał się w chaszczach, skrzecząc jak szynszyla i jak każda szanująca się szynszyla, zamierzał właśnie wysączyć na łonie i poteflonie natury piwo sztuk jedno. I dlatego właśnie odnalazłam się w owej rzeczywistości doskonale ja. Bo tych piw posiadał więcej niż jedno. A to ja akurat wyczuję, w końcu jestem profesjonalistą.

I CHLOREM [głos z offu i złowieszcze huehuehue]

Usłyszawszy, że jedziemy ze Sławkiem na piwko, Janek po prostu się do nas przyłączył. W Nieporęcie, na przystani, rozpiliśmy najpierw bronki Jankowe, potem po następne doładowanie poszłam ja. I tak wskakuję w mych trykotach do baru, zamawiam wianek browarów, płacę, wychodzę, będąc przy tym niezwykle czujnie i bacznie obserwowana przez dwóch policjantów, spożywających obiad. Jakież to było piękne zobaczyć, jak jeden z nich, patrząc na mnie ONIEMIAŁY, ledwie daje radę utrzymać w paszczy kotleta. Wyglądał na LEKKO zaskoczonego moją niefrasobliwością. Bardzo mnie to ubawiło.
Acz z baru z naręczem tych piw oddalałam się mocnym kurcgalopkiem. Co ubawiło mnie bardzo też;).

Równie bardzo jak to piwo chwilę później mnie unieruchomiło.

Do czego oczywiście się nie przyznałam.

Nie posiedzielim też za długo, z uwagi na zebrane ponad naszymi podchmielonymi głowami czarne chmury, jak w pieśni o małym rycerzu. Zgnietliśmy zatem puszeczki, wykręciliśmy rowery i w słabym deszczu podążyliśmy z tak zwanym powrotem. Mnie i Sławkowi udało się umknąć przed burzowym armagiedonem, Janek chyba tyle szczęścia nie miał.

No i ten mokry tak zwany opad atmosferyczny zniszczył moje plany rowerowania baj najt. Tom wielce zasłużenie zasiadła do samotnego wychłeptania bączka, czyli maleńkiej Łomży. A zatem siedziałam dokładnie 32 sekundy, żłopiąc i patrząc smętnie na ufanzolonego fulla. Pewne rzeczy pozostaną niezmienne. Jak bruk, o który uderzył ideał.

Dane wyjazdu:
151.24 km 36.50 km teren
07:04 h 21.40 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:163 ( 84%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 59 m
Kalorie: 2678 kcal

Takie spontany lubię ja:)

Sobota, 6 sierpnia 2011 · dodano: 09.08.2011 | Komentarze 21

No dobra, po piątkowym browarnictwie nie byłam rano jakaś szczególnie spontaniczna. Snułam się rozyebana jak ta żaba na liściu i a to mi się chciało kawy, a to jednak kawy na zimno, a to jednak reanimacyjnego piwa, a to jednak dwóch reanimacyjnych piw… Jak już doprowadziłam się do stanu używalności, stwierdziłam, że nie mam planu na życie tego dnia i jedyne, co mi przychodzi do głowy to spożycie jeszcze przynajmniej sześciu reanimacyjnych piw. A tu jeszcze trza do domu wrócić. A potem coś w nim ze sobą zrobić!

Od czego jednak telefon do przyjaciela.

Memory, Find…

Albo nawet... MEMORY FAAAJW

Karolyna.

To lecem. Ponieważ młoda szlajała się jakimś innym towarzystwem i mogła dopiero po 15 przykleić zad do swojego Wheelera, jam se wyjszła wcześniej, z lekka dać sobie w dupę, tym bardziej, że Karolina nawet woli ustawić się ze mną, jak już się trochę ujadę. I to sem, ludu mój ludu, uczyniłam ja. I mając już 4 dychi w nogach, napisałam łaskawego sesesmana „Nakurwiaj Maleńka”.

A na kontynent poszła wersja: „NAPIEPRZAJ MALEŃKA”.

Udało się tak zsynchronizować zegarki, że mimo braku zegarka, Karolina dotarła tam gdzie miała po 15 minutach. A ja po dwudziestu. Bo synchro to podsta.

I se tak stoimy na dole Agrykoly, miziamy się po tak zwanych chwytach, gdym usłyszała znajomy szum. I se myślę:
1) napiernicza w dół szynszyla
2) w górę napiernicza szynszyla
3) dzięcioły zalęgły się po okapem
4) jęły cielić się lodowce
5) z góry zjeżdża Zetinho!

I choć strasznie chciałam ujrzeć Zetinho, najpierw pobiegła w górę szynszyla, potem, niczym szalona Kasia Dowbor, zbiegła w dół (chyba że odwrotnie: zbiegła w górę i pobiegła w dół), potem pod okapem zalęgły się cielaki (czego nie było w planie) i wreszcie nadjechał Zetinho.

Przy czym pragnę zaznaczyć, że żadna szynszyla ani żaden tam jakiś lodowaty cielak nie jest tak efektowny jak Zetinho, który zjeżdża i

NAS NIE ZAUWAŻA.

Dwóch du-pe-czek.

W tym jedna miała takie kuse gacie, że sutki to wiecie co robiły.

A jak nie wiecie, to już mors Wam to wszystko rozrysuje.

Wydarłam japę jak straganiara do straganiary, ale Zetinho zjechał i

MNIE NIE USŁYSZAŁ.

Mnie. Nie usłyszał.

- Spróbujemy go dogonić – powiedziała, a raczej palnęła Karolina. Po czym obie zarechotałyśmy, z lekka powątpiewając.

To zapodałam temat, że jedziemy nad Zegrze. A co, wszyscy tam są, caaaaała Warszawa, nie może zabraknąć więc i nas! Jedziemy, jedziemy i przed nami CENTRALNIE na środku DeDeeRa zakwitł nie kto inny jak Zetinho. Bawił się publicznie jakimś tam swoim gadżetem (takie zabawki z nocnej szafki). I stał przy tym.
Na tej drodze rowerowej.
Na jej centralnym środku.

Sprzedałam mu kontrolnego OPRa po tytułem JAZDA MI Z ZAJAZDU! i pozwoliwszy mu przeprosić, udzieliłam mu też łaski podłączenia się do naszej damskiej ekskursji. Uznałyśmy, że dociągnięte do połowy łydki śnieżnobiałe skarpetki bardzo nam konweniują w kontekście wypadu nas Zegrze. Najęłam się jako kerownik tejże wycieczki, kaowiec z ekipy tych niezbyt lotnych i poprowadziłam szanowną wycieczkę.

Wypierdalając się na Bródnie, na lekko zakręcowywującej drodze rowerowej z hukiem. Znaczy się, ona zakręcowywała raczej cicho, niepostrzeżenie, bezszelestnie nawet. To ja tę swoją czynność wykonałam z hukiem.

O JA, PODNIOSŁAŚ SIĘ SZYBCIEJ, NIŻ WYPIERNICZYŁAŚ! - wypalił Zeti. Taka prawda. Moje kolano ujrzało wszelkie konstelacje gwiezdne. Łydka nabrała szlifu i naraz jęło PULSOWAĆ, wręcz TĘTNIĆ w niej życie.
Tętni do dziś i boli jak sam son of the BEACH. Tak.

Ponoć kolano wygło mię się tak, jak ta ścieżka zakręcowywała. Zetinho do samego Zegrza miał grymas współczulnego bólu na twarzy.

Oczywiście zagrałam lepszego cwaniaka, co to matkę biedaczkę wiadomo gdzie i co robi i sycząc bezgłośnie, udałam, że jest git i prowadziłam naszą radosną wycieczkę dalej. Przez łąki przez pola, wzdłuż kanałko… WZDUŻ KANAŁKOLA.

I takeśmy się doturlali. Na rondzie w Nieporęcie zaliczając wkurwa (ja i Zeti) najpierw na jakąś zsamochodowioną cipę, potem jakiegoś ocipiałego motocyklistę. Żadne kurwa nie tyle nie wiedziało, po co są na świecie, co nie miało koncepcji na siebie na najbliższe 15 sekund. Skręcić i zajebać tego rowerzystę, który jedzie za mną i nie wie, co ja zrobię za chwilę, bo ja zresztą też nie wiem?

Ja natomiast wiedziałam, co zrobię. Zbluzgałam i jednego i drugiego ulunga ubogiego w zwojach.

A potem było już tylko miło. Barka, piwko:

Tak powinna wyglądać idealna wycieczka rowerowa:D © CheEvara


od cholery śmiechu, jeszcze jedno piwko, żurek, burza, która przeszła obok, jakieś nieśmiałe przebąkiwania o wyjściu na niezobowiązujący bauns suko! na mieście, i w końcu rzeczowe zagajenie o tym, że wracamy do Łorsoł.

Trochęśmy zmokli. Mogliśmy dużo bardziej – co wywnioskowaliśmy po wielgachnych kałużach na szlaku wzdłuż kanałku. Zajechaliśmy jeszcze do mnie na Bródnie po szanowne panie piczki-lam, czyli lampiczki, bo ja już wiedziałam, że będę odprowadzać takiego jednego, który oświetleniem nie dysponuje, ale za to ma rękawiczki zielone i wysoko podciągnięte skarpetki. No i pojechalim.

To był dla Karoli najgorszy odcinek. Odpadała nam od peletonu, a to z powodu kurewskiego (i to było akurat widać na jej twarzy) bólu kolan. Jednakowoż na Moście Gdańskim nazwała mój pomysł wkitrania ją z rowerem w tramwaj tak, że nie będę tu cytować.
Po prostu nie chciała.

I dojechała do tego swojego centrum. Jak się kurna okazało, zrobiła tego dnia 92 km, co jak na nią, jest ewidentą masakracją. Okazało się też, że o 10 rano przyturlała się do mienia na włości na rowerze, szkoda tylko, że cmoknęła po pierwsze bramę, po drugie wejście do kamienicy, po trzecie drzwi do mięszkania. Trza się umawiać, kurka wodna, no!
Tak czy siak szakunec i basta.

Odprowadziłam jeszcze do chaty tego bez oświetlenia i pojechałam dokatować się w swoją stronę.

Zanim usiadłam przy piwku już po powrocie, w ogóle nie czułam się ujechana. A przy Kasztelańskim tak poetycko zaczęło wszystko ze mnie schodzić.

Piękny był to dzień, uważam ja!

Dane wyjazdu:
47.76 km 17.00 km teren
02:45 h 17.37 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:666 m
Kalorie: 1219 kcal

Ojcowski Park wita maszyn buntem;)

Poniedziałek, 25 lipca 2011 · dodano: 01.08.2011 | Komentarze 11

No i o.
Żeby czas w pracy tak zapierdalał, jak ten podczas wolnego.

A tu proszę, pięć dni i KUNIEC. Równie spektakularny jak podsumowanie rozprawki na temat wpływu długości dyszla na skręcowywalność konia w prawo.

Jakeśmy se w niedzielę wieczorem z Niewe postanowili, że zanim spożyjemy ostatnie piwo do ostatniego łynia, pakujemy graty, żeby rano były już w postaci zezwalającej na nierobienie z nimi nic innego poza wniesieniem do samochodu, takeśmy plan zrealizowali.

Chyba w całym swoim życiu nie byłam tak konkretna i zorganizowana jak tego jednego wieczora.

No i dzięki temu udało się wybyć z Dżałorek – westchnąwszy na wyjeździe z rozrzewnieniem – o porze planowanej. Rankiem. Prawdziwym rankiem, a nie tym świtem w samo południe (lub później), jak cztery poprzednie dni pod rząd.

Niedowiary, że aż anbeliwebol.

Oczywiście CAŁĄ trasę z Dżałorek do Wierzchowia, pod Ojcowskiem Parkiem Narodowem nakurwiał dla Szatana deszcz. Demotywujący deszcz. Demotywująco-zniechęcający. Mimo niego jechaliśmy jednak na te Wierzchowie z bardzo jasno określonym planem, że SIĘ ZOBACZY NA MIEJSCU.
Czy nam chce się w ogóle jeździć w tej zalewie.

Bo w trakcie dojazdu chciało się nieszczególnie.


Ale gdyśmy zjechali na parking we w tym Wierzchowiu, okazało się, że nam się naprawdę nie chce – zwłaszcza, że deszcz lał nadal, żeby nie powiedzieć: ciągle. Nawet ba! Nie boję się użyć metafory, że deszcz ów lał wciąż.
Zgodnie zatem z logiką tego niechcenia, wystawilim rowery z samochodu, przebralim się w trykoty i taksowani wzrokiem przez miejscowych, wskoczyliśmy na szlak, by przedrzeć się przez Dolinę Będkowską, a potem wbić na szlak wzdłuż malowniczej i zjawiskowej – wg Niewe – Doliny Prądnika. Czyli, by – krótko mówiąc – pojeździć.

I tak. Doliną Będkowską – choć pora roku na to nie wskazuje – jechało się jak po lodzie. Nie znam się na rodzaju gleb (poza tymi wykonanymi przeze mua z któregokolwiek z rowerów), ale tam NIE DAŁO SIĘ przyspieszyć, bo oba koła tańczyły jak na trenażerze (panie rezyseze). Jeszcze bym zrozumiała, gdyby tańczyły takiemu Niewe, który tylną oponę doprowadził do stanu HiperSlick. Ale i mnie rzucało z lewa do prawa i odwrotnie.

- Będzie piknie kuźwa, jak ostatniego dnia rozjebię sobie któryś z gnatów – myślałam optymistycznie. I przeto zrezygnowałam i z zapierniczania i z hamowania. Pomyślałam, że nie będę przeszkadzać memu fullu w radzeniu sobie z przeciwnościami terenu (w tym przypadku ze zlodowaceniem). Ufałam, że sam on wyprowadzi mnie i siebie bez uszczerbku i na mnie i na sobie. Zmrożoną trasą, mrożącą krew wszędzie (nawet w tak zwanej przetoce) dotarliśmy tam, gdzie się dało śmigać. Na asfalt.

Tam odetchnęłam z ulgą. Jak miech kowalski. Znaczy się odetchnęłam jak miech. A z ulgą jak kowalski. Przeciętny, statystyczny Kowalski. Zwykły, szary zjadacz kajzerek z serem typu gouda i pasztetem podlaskim.

Stąd, czyli z tego ulgowego asfaltu plan był jechania na szlak wzdłuż Doliny Prądnika. Plan powstał w głowie Niewe, który pamiętał – apeluję o niebranie na poważnie tego słowa w przypadku Niewe – że jest zajebisty, długi, cętkowany, kręty i PRZEJEZDNY.
Na pewno PRZEJEZDNOŚCIĄ można nazwać pierdyliard zwalonych drzew, wyrobione przez wodę (a raczej, jakby powiedział Goro: WYDRĄŻONE) korytka w czymś, co kiedyś ewentualnie mogłoby szlakiem być i nachylenie łaskawie pozwalające nie tyle pchać rower, co TRZYMAJĄC SIĘ LEWĄ RĘKĄ CZEGOŚ PRZED SOBĄ (żeby się nie zsunąć w dół), WCIĄGAĆ ROWER POZOSTAŁĄ RĘKĄ, CZYLI PRAWĄ.

Uszliśmy (uwspięliśmy się:D) tak kawałek, który konkretnie określę jako „Nie wiem, ile” i znów podjęliśmy dojrzałą (to ja), odpowiedzialną (znów ja) i męską (no bez dżaj, serio przyszedł Wam do głowy Niewe??;)), że:

PRDlimy to, schodzimy i zostajemy Tap Madels.

Zejście natomiast wyglądało tak, że tym razem rowery służyły jako podpieradełka. Bez nich jechałoby się na butach – gdyby się miało technikę – ewentualnie na dupie. Tu już technika nie ma znaczenia. Jak to, czy wielkość pokoju wpływa na wielkość kupowanych do nich drzwi. Tak samo nie gra roli, czy będą to prawe drzwi czy lewe.

Czy lewe.

Zjechaliśmy/zeszliśmy/sturlaliśmy się/wszystkie te trzy rzeczy naraz z tego wielce przejezdnego szlaku rowerowego i ponownie wylądowawszy na asfalcie (cywylyzacjaaaaaaaaaa!) udaliśmy się grzecznie zeksplorować tenże Oycovsky Park Narodnyj.


Ani to brama, ani Kraków. Ważne, że jest tu Che!;)
Brama tak zwana Krakowska © CheEvara




Moja droga... asfaltowa © CheEvara


Jakież to jest dziwne miejsce! Średnio łatwe do zaakceptowania jest to, że normalnie ludzie mają tam pobudowane hawiry („- Szczała, gdzie mieszkasz? - A wiesz, jestem taki trochę zwariowany, więc w Ojcowskim Parku Narodowym”). Ale nie przyjechaliśmy se tu akceptować. Tylko zdobyć coś, co Niewe określa Kastel of Peskowa Skala i wrócić do samochodu, a w efekcie już do stolicy.

Ów zamek był celem:

Jak to mówi Niewe, Kastel of Peskowa Skala:D © CheEvara



Aaaaaa! Po drodze, lajtowym i przez to NUDNYM asfaltem, przychodziły nam (biorę na siebie winę częściowo, żeby nie był to całkiem AntyNiewowy wpis;)) do głowy różne pomysły wbijania się na szlaki pieszo-rowerowe TERENOWE, ale pierwsze 50 metrów skorzystania z takiej opcji pokazywały dobitnie, jak wielce posrane są to idee. Błoto, ślisko, błoto, kałuże, rozryte, WYDRĄŻONE korytka. Gdybyśmy nie musieli tego dnia wracać do miasta stołecznego Warszawy, to może i byśmy się pobawili z tymi trudami ekskursji. A tu plan opiewał na wsad zadów do samochodu o godzinie 16-tej i tego należało się trzymać. Zatem zdobylim zamek... yyyy, PRZEPRASZAM, kastel, pod niem ustaliliśmy sensowny powrotnej gry plan i jęliśmy rozky-urwiać powrót, dla Szatana rzecz jasna.

I koniec końców (po łacinie: slalom alejką, co z kolei po irańsku oznacza szalej olejku) – sama w to nie wierzę – z Wierzchowia, już po przebraniu się w cywilne rzeczy, wykąpawszy się w wodzie z bidonów – wyjechaliśmy o PLANOWANEJ godzinie.

Źle się czuję z tym, że wszystko poszło tak, jakeśmy to ustalili.


O, a to niech będzie foto podsumowujące te pięć dni chla... yyy... rowerowania! ROWEROWANIA!:)


Dla kogo te podjazdy? Wiadomo!;) © CheEvara



I choć wycieczka ta stała pod znakiem niełączącego licznika (mojego) oraz niekonweniującego Garmina (Niewowego) – czyli zapewne przewyższeń było więcej, tak wersja owa mi się podoba;). I tegoż właśnie buntu maszyn dotyczy wpis ów;).

Dane wyjazdu:
65.45 km 35.00 km teren
04:13 h 15.52 km/h:
Maks. pr.:55.40 km/h
Temperatura:15.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy:944 m
Kalorie: 1651 kcal

Dżałorky po raz czwarty, niestety ostatni:(

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 6

No cóż. Niestety Goro i Rooter wraz ze swoim rodzinnym drobiazgiem wybyli z Dżałorek i zostaliśmy sami. Samiuścy!

A na zewnątrz szumiący potok. I wilki jakieś. I na pewno też po krzakach gdzieś czaił się niemiecki okupant.

Ale najbardziej doskwierać przyczaiła się samotność, że pozwolę sobie tak niegramatycznie zbudować zdanie:).

No bo nie było już przed kim udawać, że przyjechaliśmy tu porowerować. Dodatkowo od rana padał deszcz. I na dokładkę mieliśmy jeszcze piwo. Wszelkie okoliczności były tak demotywujące, że naprawdę, wszystko wskazuje na to, że cudem jakimś wyleźliśmy na rowery. O porywającej, barbarzyńsko wczesnej godzinie 16:15.

Brawo kuźwa Jasiu.

Najgorsze jest jednak to, że summa summarum, nomen omen, sacrum profanum oraz lelum polelum zajebiście mi się ten dzień podobał. Nic na to nie poradzę, że tak naprawdę jestem i leniem i opojem.

Odpoczyn i regeneracja, czyli kwintesencja profi kolarstwa:D © CheEvara


Ale tak. Każdy potrzebuje choć raz nie zapierdalać gdzieś z zegarkiem w ręku. Tak? Od zapierdalania na czas to ja mam życie codzienne, stolicę, pracę i treningi. Mieszanina tego wszystkiego naraz ulewa mi się średnio raz w tygodniu, co owocuje tym, że mam chęć wyjść w tłum z piłą tarczową i zajebać wszystkich, bez względu na to, czy winny czy niewinny. Mądry czy głupi.

I ów niedzielny poranek, gdyśmy z Niewe pamiętali, aby dzień święty święcić (heeeej, szaaaable w dłoooooń!;)) był mi ratunkiem. Nikt nikomu nie zakładał mendy o to, że lenistwo, że nieróbstwo. Wszyscy sączyli sobie spokojnie piwko w kompozycji rowerowej i czekali, aż deszcz raczy sobie, że tak obrazowo rzecz ujmę, pospierdalać, gdzie jego miejsce. Na przykład do Bangladeszu.

I w końcu tenże się udał tamże. Nieważne, że jakieś trzy godziny po tym, jak przebraliśmy się za rowerzystów. Ważne ŻE!:)

No to znowu – standardowo. Trasa na Szczawnicę, stamtąd na Leśnicę, gdzie Niewe realizuje się fotograficznie:

Leśnica w dole, a z przodu podjazd. © CheEvara


stąd podjazd asfaltem do Lesnickiego Sedla:

Wersja widoku bez Niewe © CheEvara




And wersja widoku z Niewe:D © CheEvara


i stamtąd zjazd na stronę słowacką – czyli w stronę przeciwną niż podąża Niewe, bo fota była pozowana..
Na zjeździe nawet nie było tak zimno. Po prostu myślę, że już nigdy nie będzie tak zimno, jak tamtego pamiętnego zjazdu, kiedy rozdarłam się wniebogłosy jak Goździkowa na nieszporach.

Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik i podążyliśmy se – według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie.

I tu już zaczęła się zabawa. Ale zadziwiająco noga podawała (magia regeneracji i odpoczynu), podjeżdżało się konsekwentnie, pogoda nie przeszkadzała – wszystko szło piknie.

Takim szuterkiem można się piąć! © CheEvara



Podjechane to i zadowolone;) © CheEvara



Ale potem wszystko SPSUŁY chmury. Zabrały widoki, szczyty, góry, sosny i szynszyle górskie pewnie też! Wzięły se wszystko, co można zwykle podziwiać. Wokół nas rozlało się mleko i widać było całe gówno. Jak w butach:)

Ale klimacik mimo to był przezadżebisty!

A dziesięć metrów w górę później było już tak;) © CheEvara


W związku z czem kapkę mnię zatkało:

Eeeeeee, przepraszam bardzo, a gdzie jest dom? © CheEvara


No i dalej nastąpił niestetyż zonk, na który złożyła się późna pora, zapadający zmrok, Niewowy Garmin, który nie miał wczytanej tej trasy i niezbyt solidnie oznaczony szlak. Podjęliśmy odpowiedzialną i dojrzałą decyzję o tym, że nie brniemy na waleta dalej mimo przeciwności losu, flory oraz fauny i że wracamy.

Ciul, że tą samą trasą, czego raczej nie lubię. Zjazd, choć dość rześki, był genialny, czego widać, że się spodziewam już na tej focie:

To do zoba na dole! © CheEvara


Oczywiście, Niewe, jak przystało na dżentelmena poczekał, aż zacznę zjeżdżać, po czym mnie wyprzedził, żeby pousuwać wszelkie niedogodności na trasie, a potem USZCZELIĆ mnie, jak zjeżdżam:

Wyżej ten asfalcik nie wyglądał tak fikuśnie;) © CheEvara


W Velkym Lipniku odbiliśmy, za przeproszeniem w głąb słowackiego lądu, na Haligovce, skąd mieliśmy dobić do Czerwonego Klasztoru i stamtąd już znaną traską naddunajską do Szczawnicy, u granic której zjedliśmy epicki wyprażany syr i spożyliśmy po bronku, zwanym Zlatym Bazantem. Pyszota!

A ponieważ plan na poniedziałek był ambitny, bo zamierzaliśmy pojeździć jeszcze w Ojcowskim Parku Narodowym, a potem wrócić do szarej rzeczywistości, czyli Warszawy, olaliśmy widowiskowy redyk w Jaworkach, kupiliśmy piwo i na bazie jęliśmy realizować plan mycia rowerów, konstruktywnego spakowania się i należnego temu fajnemu dniu napicia się.

Mission accomplished w stu kurna procentach!

Dane wyjazdu:
42.70 km 36.20 km teren
02:58 h 14.39 km/h:
Maks. pr.:43.20 km/h
Temperatura:17.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:126 ( 65%)
Podjazdy:1355 m
Kalorie: 1012 kcal

Dżałorky dzień czeci, czyli grupen bajking:)

Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 21

Tym razem na rowery wystartowali wszyscy:

Kolejno odlicz: G.O.F.A. Beti, Goro, Rooter, Kacper vel. Ogór i Che;) © </div>

Za
Gorem znajduje się mały Antek, za Rooterem BarteQ – synowce. Nie wiem, czy to wina fotografera, że – jak mawia Rooter – Burzy Synów nie widać, czy raczej to wina pozujących. Gżenereli widać Che i MOŻE to być jakaś oznaka profesjonalizmu Niewe.

Taką ekipą pojechaliśmy z Dżałorek przez Szczawnicę do granicy ze Słowacją. Tam musiał nastąpić postój na browar (Topvar) – czego dopuścili się dorośli, oraz musiały zaistnieć zabawy na placu zabaw – co popełniły dziecka. Od razu można było zauważyć, czyim synowcem jest Barteq – latał za jakąś małoletnią blondyneczką. No cóż. Genów nie oszukasz:).

Niewe i mua zostawilim rodzinki i pojechaliśmy zdobyć ponownie Leśnicę i tym razem przemknąć się czerwonym szlakiem po paśmie szczytów górskich. A taka se fanaberia.

To jedziem w górę asfaltem:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202693,20110728,dzien-mial-byc-lajtowy-podjazd-sie-temu-zbuntowal.jpg" title="Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował" width="600" height="450" /><div><q>Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował</q> ©


a widoki zostawialim za sobą o take o:
Jak te głupki wjeżdżamy, zamiast sobie ułatwić © </div>

Niektórzy byli cwani i założyli błotniki, bo woda bryzgała i drzyzgała spod kół:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202695,20110728,znowu-laki-znowu-sekcja-kaluz-znowa-sekcja-trawiasta-i-znowu-zajebiscie.jpg" title="Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)" width="600" height="450" /><div><q>Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)</q> ©



I się wspinamy i se zjeżdżamy. I znowu wspinamy na:

No i tym czerwonym szlakiem gdzieś tam se wjechaliśmy;) © </div>

by oczom naszym ukazał się wiu piękny, że pękają oczy!

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202697,20110728,no-to-juz-sie-mozna-pobawicd.jpg" title="No to już się można pobawić...:D" width="600" height="450" /><div><q>No to już się można pobawić...:D</q> ©


A potem se zjeżdżamy z tego pasemka i w pewnym momencie znowu lądujemy w wąwozie, w którym Goro dnia poprzedniego uświadamiał nas historycznie. Pokonujemy w nim co łatwiejsze odcinki po to, by wyjeżdżając z niego dostać w dupsko. OBOJE. Przednie koło Niewowej Kony zapadło się w niespodziewanym, głębokim błocie i tenże Niewe wykonał piękny, klasyczny wręcz lot nad kierownicą. Gdyby to była Planica i były to loty narciarskie, dostałby najwyższe noty za styl. I za lądowanie odwrotnością telemarka takoż;). Bo wystawił przed się nagdarstki, które zanurzył, padając, we w tym grzęzawisku. ZJAWISKOWO!

Zjeżdżając dosłownie kilka sekund za nim, widziałam ten artystyczny flow i wpadłam kolejny raz w taki brecht, że... rzuciło i mnie. Coś jest w tym wąwozie takiego, że dostaje się tam głupawki. Owocem mojej było wyjebanie się w śmiechu i ze śmiechu:

Jedno OTB i jeden szlif. Sprawiedliwości stało się zadość:) © </div>

Niesprawiedliwe jednakowoż jest to, że nie istnieje, bo nie powstała, bo nie miała jak powstać fota Niewowego przelotu nad Koną, a dowód na moją dupowatość (albo i dobry humor) jest. Abyście wiedzieli, że umiem stawić temu czoła, fotę ową prezentuję:).

Zjechaliśmy tedy do Czerwonego Klasztoru, ja z rozwalonym kolanem lewym (jak zawsze),
Niewe z krwawiącym kolanem prawym, ubłoconym łokciem, uwalonymi rękawiczkami, gdzie namówieni byliśmy na wspólny z pozostawioną o poranku ekipą familijną powrót.
Tu marny fotografer, czyli ja starał się uchwycić oblepiające Niewego błotne macki. Krwawiące kolano zdołał obmyć w Dunajcu i ja myślę, że właśnie przez to fota straciła na dramatyzmie (i wyrazistości:))

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202699,20110728,w-czerwonym-klasztorze-kazdy-orze-jak-moze.jpg" title="W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)" width="600" height="450" /><div><q>W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)</q> ©


Ponieważ nie spotkalimy się z resztą ekspedycji, podjęliśmy decyzję rozkurwiania tempa dla Szatana i zaczęliśmy gonić towarzystwo, które pewnie już śmigało na Dżałorky. I dogonilim! Zjechawszy się TUGEDA, zrobiliśmy wielki, komisyjny, kolektywny popas w Szczawnicy w tak zwanej Karczmie u Madeja, gdzie Niewe nie przypadł chyba do gustu obsłudze, bo dostał surowy schabik. Cała reszta zaś była względnie ukontentowana. Choć mogło być kurna lepiej.

A już w Dżałorkach nastąpił mały kosmetyczny rewanż (za Szydłowiec) i proszę, mój Szpecyk czeka w kolejce do myjki. A ja co? Trzy butle, sukienunia kupiona w KOTONFILDZIE i pies Megi czyli Magi, który wchodzi w zakręty ryjąc po ziemi swoim słodkim pychem. Albo Ruda Suka, jak mówi o niej Rooter:

Che pije i zabawia Megi czyli Magi, czyli psicę Rootera i Gohy;) © </div>


<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202704,20110728,nie-gryz-mnie-ruda-suko.jpg" title="Nie gryź mnie ruda suko;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie gryź mnie ruda suko;)</q> ©


Choć widok na akt podmywania Szpeca był epicki i nawet przyznam, że satysfakcjonujący:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202701,20110728,nie-ma-to-jak-ubrac-sie-do-roboty-pod-kolor.jpg" title="Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)</q> © </div>

to jednak nastroje siadały. Goro z familią i Rooter z familią (każdy z nich ze swoją) szykowali się w tym czasie do powrotu do stolnicy, pakowali swoje graty. Dla mnie i Niewe nie oznaczało to końca imprezki, ale jakoś tak – że się tak SENTYMENALNIE wyrażę – smutem zaleciało.

Aby sobie humor poprawić, zniszczyliśmy humor innym. Jak w „Świecie według Bundych” – kiedy jeden z nas czuje się gorzej, inni czują się lepiej. Na mocy tego prawidła, Niewe rozhajcował ognisko. Rooter, który krzątał się w tle, ładując do samochodu graty, tylko syczał pod naszym adresem nienawistnie.Chamówę ten Niewe uczynił straszną. Poszłam mu w tak zwany sukurs, dzielnie sącząc piwo numero pięć. Czym zapracowałam sobie na nienawiść Rootera chyba zupełnie słusznie:).

Dane wyjazdu:
66.00 km 60.00 km teren
04:19 h 15.29 km/h:
Maks. pr.:54.80 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1244 m
Kalorie: kcal

Dzałorki ŁELKAM TU!

Czwartek, 21 lipca 2011 · dodano: 27.07.2011 | Komentarze 17

Łi ar nał in Dżałorky!

Tytuł daję taki, a nie inszy, dlatego bo ponieważ kaprys mam taki i PISZAM TU I TEDY ku przerażeniu, niestrawności, turbulencjom wdupnym tych, którzy przyłażą i narzekają tylko.

Poza tym nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz?

Ano nic.

Środowego wieczora dotarliśmy z Takim Jednym do Beskidu Sądeckiego, a dokładnie do Szczawnicy, gdzie została zakupiona KRZYNKA Kasztelańskiego nie dla ciot (czyli wersja bez pasteryzacji), a już całe DWAJŚCIA minut później zwieźliśmy swe psychopatyczne jestestwa do Jaworek, gdzie stacjonował Goro i jego przyległości rodzinne oraz Rooter w sytuacji podobnej. Dziś myślę, że obaj (wraz z przyległościami rodzinnymi) żałują chwili w której nas zaprosili do Dżałorek. Czyli mnie, pijaka oraz Niewe. Też nieusztywniającego alkoholem kołnierzy.

Czekano na nas z ogniskiem i alkoholem. Czyli z należnymi honorami.

Wiem, to chamskie, ale pominę litościwie ów wieczór środowy, bo ze sportem i kolarstwem wiele wspólnego nie miał. Może jedynie butelki pustoszały w tempie finiszowania Cadela Evansa na wiadomym TdF. Nazajutrzne, poranno-czwartkowe skutki były nietrudne do przewidzenia – dupy posadziliśmy na rowery wczesnym POŁUDNIEM. Ekipa w składzie: Goro (Kierownik Wycieczki), Niewe (Zastępca Kierownika, który dysponuje narzędziem zwanym nawigacją), Rooter (nie wiem, jaką funkcję miał pełnić, ale białe obręcze jego Meridy jasno implikowały, że imć Roo miał pełnić rolę lansiarza) i ja, Gwiazda Bikestatsa, czyli Che; wyruszyła na eksplorację wcale nie pedalskich wzniesień.

Jak się potem okaże, Che daje im radę średnio ciulowo. Marnieńko.

Ale przynajmniej pod względem spożycia fason trzymałam.

Jak już zebraliśmy swoje rozleniwione rzycie na rowery, Goro zatargał nas na tak zwany Śmietnik, długi, acz niekoniecznie sztywny podjazd. Nie wiem, dlaczego zwie się to Śmietnik, wytłumaczenia należy szukać u Kierownika na blogasku. Chyba, że nie wytłumaczy. To wtedy wszyscy nie będziemy wiedzieć.
Niewemu noga podawała, mnie blokowały rozregulowujące się Avidy Elixiry (żeby je tak chudy byk zagarnął pod siebie i wydymał!), Goro dzielnie doganiał, a Rooter… No cóż. Rooter – no już nie będę taka wredna – kręcił swoje. Był z nami jeszcze starszy synowiec Gora, Kacper, ale dał nam fory i, rzuciwszy, że z leszczami nie kręci, zawinął do chaty:).

W zasadzie to tak. Powinnam zaczekać przynajmniej na wpisy Niewe, bo miał GiePeeSa i nie tyle jest w posiadaniu profilu trasy, co śladu trasy. A ja już nie pamiętam, gdzie jeździliśmy pierwszego dnia. Kolejne wypady też już mi się pierdylą.
O gównianym liczniku Sigmy (DTS), który co i rusz sygnał gubił, nawet nie będę tu pisać, bo od samego składania przeze mnie liter spłonie samoczynnie, pomiot szatański.

Ale będę brnąć. Najwyżej się zedytuje:).

Wjechaliśmy na ten tak zwany Śmietnik – po 10 kilometrowym podjeździe.

Od lewej: zła Che, spragniony imć Rooter i Kierownik Goro © CheEvara


Tu ugaszono pragnienie, wysłano SMS o treści „Zjeżdżamy” (w oryginale „Rozkurwiamy zjazd dla Szatana”) i zmieniono wektor, acz zachowano KERUNEK.

Ale o ile podjazd przebiegał jeszcze w słońcu, o tyle sytuacja na szczycie, a konkretnie dwie sekundy po nim, zmieniła się diametralnie. Lunął deszcz. A raczej DESZCZ. Krople deszczu uderzały o wszystkie me członki w sposób bolesny. Zjeżdżaliśmy (w oryginale: „Rozkur... dla Szatana i tak dalej...”) w dramatycznej ulewie. Pierwszy kilometr zjazdu dał przypływ w butach. Następny podarował w nich falę powodziową i w ogóle dość zacne nawilżenie.

Na odpływ z butów i wyższych partii kolarskiej garderoby nie zanosiło się, bo wcale nie przestało napierniczać z nieba, gdy zjechaliśmy do bazy. Nastąpiła wręcz superkompensacja opadu. Goro i Rooter zdecydowali, że zostają INDAHAUS, a dwa debile, czyli reszta składu ekspedycyjnego, czyli Niewe i Che, wpadła do chaty, zmienić rzeczy na odrobinę suchsze (lubię niepoprawne stopniowanie przymiotników:D) i wybyła zmłócić podjazd na Durbaszkę (934 m n.p.m). Wielce błotnisty podjazd. A jak nie błotnisty, to mokro-kamienisty. Były też odcinki potoków z kamieniami na dnie, kamieni nad błotem, błota nad potokami, no... różne takie wariacje. Trafiliśmy nawet na sekcję kałuż ukrytych w trawie. Eh, prawie jak w Szydłowcu:). Prawie, bo mieliśmy też do czynienia z atakiem chmur i mgieł:

Już nie pamiętam, czy one nadchodzą czy ulatują, jak te balony. Ulatują. © CheEvara


Które wstępowały i zstępowały. Zwłaszcza na paśmie łąk po stronie słowackiej, gdy wybieraliśmy się już w dół do Leśnicy. O tu o się zbieramy:

Naszym pararodakom Słowakom pokazujemy jizyk:D © CheEvara


No i te chmury i mgły przychodziły i odchodziły. Dywersja ze strony naszych sąsiadów jak nic. Najboleśniej przekonał się o tym Niewe, którego pizgnął prąd z elektrycznego SŁOWACKIEGO pastucha przy jednym z pastwisk, przez które trzeba było się przedrzeć w poszukiwaniu hiperniezawodnie oznaczonego żółtego szlaku.

Tu zaraz Niewe dostanie wpierdula elektrycznego © CheEvara


Już z daleka widać, że tym krowom źle z wymio... yyyyy... z oczu! TYM KROWOM ŹLE Z OCZU PATRZY! Czwarta od lewej podejrzanie sięga niuchem do trawy, gdzie NA PEWNO ukryty był przełącznik sterujący prądem płynącym w tak zwanym DRUCIE. I tym prądem poczęstowano, zupełnie nieprzyjaźnie, po słowacku, Pana Niewe.

Owocem słowackiej dywersji było też błoto.

Nad jego ilością czuwał na pewno sam Szatan. Który rozkoorviał błoto dla Szatana. |
Zasadniczo.
No ma poczucie humoru.

Co ja mogę więcej dodać. Woda chlupotała nam w butach, tak zwane rowy, czyli wkładki w spodniach wypełniała woda takoż, moja teamowa bluza oblepiona była błotem, piach zgrzytał w zębach, a spod-trawowa maź przejęła władzę nad okularami, przez które – jak w butach – gówno było widać.
Ale dzielnie zjechałam. A przynajmniej zaczęłam:

Sekcja kałuż przykryta trawą:D © CheEvara


A potem trzeba było znów gdzieś podjechać:

Statystycznie było cały czas płasko, skoro trochę pod górę i trochę też w dół;) © CheEvara


Nie myślcie sobie jednak, że Niewe wjechał tu pierwszy i dlatego robi mi kompromitujące foto. Ta fota, jak wiele innych, na których ja na przykład schodzę zamiast zjechać, jest pozowana, uzgodniona (przynajmniej jednogłośnie:D) i nie ma w sobie nic ze spontaniczności. Zatem zdjęcie powyżej przedstawia sytuację, w której przyjechałam na górkę PIERWSZA, poczekałam na Niewe (jak w Szydłowcu CZTERDZIEŚCI MINUT) i nakazałam mu (na innym blogu znajdziecie wersję, że ubłagałam) zrobić mi zdjęcie, jak to ja dzielnie i żwawo podjeżdżam.

I TEGO KURDE BĘDĘ SIĘ TRZYMAĆ! Jak Niki Lauda zakrętów, a urzędnik stołka. I Turcy Konstantynopola. Tyle że ci ostatni to trzymali się do pewnego czasu.

W Lesnicy u przesympatycznego pana z budki z piwem (Smadny Mnich) oraz z mapami, wypiliśmy ożywczego Browera i dowiedzieliśmy się, że aby zeżreć wyprażany syr trza zjechać w dół. ASFALTEM.

O matko jedyna, przy minus dwudziestu w Polsce nie było mi tak zimno jak tu, na tym zjeździe. Nie wiem jak Niewe, bo wypruł do przodu, ale ja DARŁAM RYJA z zimna. Mokre trykoty, prawie 5 dych na gubiącej sygnał DZIWCE SIGMIE i panujące w powietrzu nędzne może 18 stopni – kombinacja tych trzech wszeteczeństw (zajebiste słowo) jest w stanie zniszczyć Che.
Na tyle, że w knajpie Holica zamówiłam GORĄCĄ KAWĘ, a nie piwo.

A syr był taki sobie.

Trzeba było wracać. Bo jak się wygląda o tak:

Mam nadzieję, że prezes APSu nie dostrzeże błota na logo:) © CheEvara


to ani nie jest ani ciepło, ani sucho.
ALE ZAWSZE NA CZAS.

Do Dżałorek wrócilim traską wzdłuż Dunajca, przez Czerwony Klasztor.

Płynie sobie DUNAJC, nurt tej rzeki kręty, gdzież temu DUNAJCU do pięknej Parsęty?:) © CheEvara


A na bazie,w Dżałorkach czekała KRZYNKA Kasztelańskiego. I podziw w oczach towarzyszących Goru i Rooteru dam, że taki mały karakan jak ja, spożywa tyle, ile spożyła.

Będę twardo wierzyć w to, że to podziw był.

No dobra, może i podziw graniczący z osłupieniem, które graniczy ze zgrozą, które sąsiaduje z...
niesmakiem?:D
Sama już nie wiem:)

Ciąg dalszy BĘDZIE!:)

Aaaaaa mapki będą, jak Dobry Pan Niewe mnię je udostępni.


I wtedy też poprawię czas i średnią, bo się okazało, że pulsak nie zapisał mi sesyi z tego dnia. FOK.
Kategoria >50 km, krajoznawczo


Dane wyjazdu:
111.52 km 74.61 km teren
05:47 h 19.28 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:114 m
Kalorie: 2211 kcal

Szwending łiwałt cel

Niedziela, 17 lipca 2011 · dodano: 19.07.2011 | Komentarze 14

Dobra, cel był. Rozjeździć naprzykrzający się głosowo suport, a raczej łożysko lewe (będę się przy tym upierać, ku podziwowi/podziwu/ciekawości/powątpiewaniu Puchatego). Kolejny cel był taki, żeby nie siedzieć na dupie, jak chciał mój wróg, Pan Lekki Kac. I jeszcze jeden cel był: stówka. Mało brakowało, a przez te skrzypienia i cykania, nie zrobiłabym nawet połowy tego, bo nerw SZCZELAŁ mnie.

Paczta, niby ŁIWAŁT, a jednak celów się namnożyło!!! Jak mrówków lub też koszatnic.

Aparejt zabrałam, ale nie chciało mi się robić zdjęć. Uszczeliłam jedynie domy (działki?) wzdłuż traski na wale do Nowego Dworu, a to dlatego IŻ ŻE są typowo mazowieckie, wiecie, takie dostosowane pod pogodę, opady śniegu, czyli mają skośne, spadziste dachy. Ci w górach pewnie zerżnęli patenty architektoniczne właśnie od Mazowszan.

Dżenereli traskę zaczęłam spod domu (no kurka wodna, nie może być!), czyli z el barrio, que se llama Bródno, stąd obrałam kierunek oraz wektor na Kanałek Żerański, TĘDYK do Zegrza Południowego, gdzie zrobiłam przystanek Brower, który jednak nie dał mię za wiele radości, bo a) sama pić nie lubię, b) nie był to Kasztelan, c) jedno piwo = wkurw. Także tego.

Napatrzyłam się na wieśniaków nadzegrzańskich z nabitymi barami i klatą, ale i wielkimi bebzunami, obowiązkowo w białych DZIANINOWYCH spodniach i czarnych dżaponkach (wydawało mi się, że ten TRYND już przeminął, ale najwidoczniej trzeba odwiedzić Zegrze, żeby zapdejtować wiedzę swą o modzie, szeroko rozumianej;)). Oraz nasłuchałam się opowieści jakiegoś kolesia, który ewidentnie zanudzał swoje towarzystwo opowieściami NA SUCHO typu „jak ustawić maszt”, „jak zrzucić grot”, „jak wyciągnąć cumę rufową”. Dlaczego myślę, że zanudzał? Wiele można było wywnioskować z nerwowego studiowania stadiów wzrostu własnych paznokci osób panu nudziarzowi towarzyszących. Założę się, że każdy z nas zna jakąś osobę, która musi dowartościować się pierdoleniem (tonem beznamiętnym, należnym zapowiadaniu opóźnionego pociągu z Tłuszcza do Radzymina) o tym, w czym w sumie jest dobra, ale sprzedać tej pasji ni uja nie umie.

Ja bym z tym gościem na łódkie nie wsiadła. Na wódkie też bym nie poszła. Chyba, że zaopatrzona w garotę, którą zadusiłabym już po kwadransie obcowania. Dżizzz.

Nawet ja, osoba CZECIA, tak zwana postronna, już miałam dosyć tego moralizatorskiego pieprzenia „i pamiętajcie, że aby coś tam, gdy cuma splącze się na polerze, inaczej coś tam”, więc wstałam i wyszłam, bo chamstwa nie zniesłam. No i o. Z Zegrza PŁD se uderzyłam szlakiem w kolorze blu na Poddębe i daley wałem na NDM. Traska zadżebista, bo ludziów prawie w ogóle. Tu, zaliczyłam bronka namber dwa, po czym przebiłam się na drugą stronę Vistuli i uciekłam w krzaczory do Kampinosu, zielonym do Czeczotek, asfaltówką do Wierszy i stąd czerwonym do Dziekanowa, upieprzając się, rower i buty na wylanym odcinku przy Długim Bagnie.

Patrzałam potem na Szpeca i bagno, zaiste, doprawdy, było długie. Możecie spokojnie temu dowierzać.

No i o.

Głód złapał mnie niemożebny, obrałam zatem kierunek na CheEvarowo, gdzie miałam wcielić w życie plan usmażenia naleśników, a gdzie, będąc już na miejscu, odechciało mię się. I to nagle mię się odechciało, raptowanie, dokładnie w momencie, jak tylko otworzyłam lodówkię, a tam w objęcia czułe wziął mnię Svyturys, litewskie piwko przywiezione przez kumpla z pracy oraz Czerna Hora, czeski browczyk zwieziony też przez kumpla, ale innego i nie z pracy.

No dalibóg, wzięlibyście się do smażenia jakichś tam PLOCKÓW, jak można klapnąć przy rowerze i myjąc go z bagiennych okruchów, sączyć sobie piwko?
Jeśli tak, to wiedzcie, że Was nie szanuję:D

I ssijcie pały bożkom swoim.

Ahhhhhh. Szpece ze stajni Speszjalajzda może i zdolni i zajebiści, ale za MOŻLIWOŚĆ dostania się imbusem do śrub, które CZYMAJĄ mostek z kierownicą powinno się nimi (tymi szpecami, nie śrubami) obwiesić drzewa, najlepiey jakieś smutne topole albo wierzby. Rzecz jasna, płaczące.

Com się oprzeklinała, to jajebe.

Dane wyjazdu:
137.56 km 32.12 km teren
06:56 h 19.84 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:157 ( 81%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 61 m
Kalorie: 2159 kcal

Pikna ta Podkowa, powiadam ja Wam

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 08.06.2011 | Komentarze 30

O tym, że zechciałam się tam wybrać, ostatecznie zdecydowało zdanie w przewodniku: „Podkowa jest miejscowością inteligencką”. Rzeczą oczywistą zatem było moje pojawienie się w niej;).

Oczywiście, jak przystało na mój zryw, wybierałam się tam jak sójka (do sójek jeszcze dojdziemy;)) za morze. A to przeciągałam w nieskończoność poranne niedzielne święto, zwane „jajecznica’s day”, a to spożyłam dwie kawy, w tym – już standardowo – jedną mrożoną, a to okazało się, że chwilę przed zrobieniem sobie żarcia, wstawiłam pranie, w tym pasek do pulsometru (CAŁY pasek, łącznie z częścią bateryjno-diodową) i musiałam poczekać, aż nastanie etap wirowania, żeby można było otworzyć pralkę. No i oczywiście wylałam centralnie na środek kuchni zawartość bukłaka, w który – mam wrażenie – wstępuje życie wyłącznie wtedy, gdy nie posiada jeszcze zakręconego wlewu. I wtedy – niezależnie od tego, gdzie akurat stoi i co rozpuściłam w środku – zawsze się wyjebie i wylać się zdąży wszyściutko.

Aha. Robiąc sobie kawę, rozlałam mleko, a jeszcze przy jajecznicy rozsypałam sól. To niemal zawsze oznacza stosunkowo zjebany dzień.

Wyjście z domu TROSZECZKĘ JAKBY mi się przeciągało.

Wzięłam se mapkie, jedną z wielu, których zresztą jestem fanatyczką (mam nawet mapę Nepalu, odkąd sąsiad rzucił hasło, że wypadałoby pomyśleć o wyjeździe rowerowym tam, o mapie Burkina Faso NIE WSPOMNĘ, choć akurat co do jej pochodzenia w moim domu nie jestem pewna, musiałam kupić jakoś po pijaku) i wybyłam z chaty.


We wycieczce uczestniczyli oni:
Ale mi BAJCEPS wyszedł na tej focie!;) © CheEvara



Rozkopy w Salomei (budowa eS ósemki) tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto było ruszyć fulla, a nie Centiego. Ale i na Specu straciłam cierpliwość i końcu odbiłam na Michałowice, stamtąd lokalkami pocięłam na Pęcice i do Suchego Lasu. Przed którym wjeżdżam se na rondo, a tam DEDYKACJA!

Celowo nie obróciłam, bo tak jest bardziej epicko © CheEvara


„Maluszki”.
Urocze, nie?
Ale pan Karol musi być straszną gułą-safandułą, skoro zgubił TAKE PAMIĄTKE.
Ty bucu!

[Swoją drogą, ciekawe, czy to ten sam Pan Karol, co przyszedł do pierwszej edycji Mam talent, żeby zagrać na liściu.]


W Suchym Lesie uciekłam w teren, na niebieski szlak krajoznawczy im. Jarosława Iwaszkiewicza. Po sześciu kaemach odbiłam zaś na czerwony w stronę Starzeniówki:

Łeeeee, myślałam, że lepiej będzie widać te pro-quadowo-fullowe hopki © CheEvara


A zanim się idzie mieszkać, to się wchodzi przez taką O bramę:
Szanowna pani brama do rezydencyi Zosin © CheEvara



Pod rezydencyją stał se zaś luksusowy wóz, w którym odchodziły figle-migle:
A w tej lymuzynie Jasiu Kasię grzmocił. Serio! © CheEvara


A w zasadzie było już po, bo zjarana na mahoń czerstwa blondyna poprawiała se oko, a koleś kitrał COŚ w gaciach.

Ani chybi PYTONA.


A kto mię oświeci, co oznacza to zielone?
Co oznacza taka podkówka? © CheEvara


Chyba, że oznacza, że tędy do stadniny, gdzie konie słyszą i spuszczają łby:
Koń, jaki jest, każdy widzi. A ten jest nawet ładny. © CheEvara


Bo i dojechałam do Kań i właśnie stadniny o wdzięcznej nazwie „Pa-ta-taj”. Tu też zaliczyłam zjawiskową, bo publiczną glebę (jej skutkiem jest orteza na nadgarstku i nawalający jak lumbago jakieś bark). Otrzymałam nawet oklaski, chwilę po tym, jak rzuciłam „KURRRRRWAŻ!”, zarywszy w piachu.

W końcum dotarłam i do Podkowy. Gdzie na wejściu czekał mnie zawał, bo natknęłam się na głupiego psa, który

Sobie robił podśmiechujki © CheEvara


No trzy razy ten durny Psikutas bez es na końcu wbiegał niemal prosto pod maskę samochodu! Aż z moich usty dobył się wrzask: „CHUJU!”

I chuj się posłuchał.

Ani chybi niespełniony komik. Ale na pewno i jednocześnie skończony debil.

Zabytkową Aleją Lipową dotarłam do ulicy głównej, oczywiście imienia DżejPi Dwa. Pierwsze, com napotkała, to taki o banerek - w weekend nie na wiele się zda, bo jest ZATVORENE, ale w tygodniu... Nie zginiesz, przyjacielu w piaście i bracie w obejmie!;)

Śmiało można zaliczyć Podkowę do miejsc godnych;) © CheEvara


Także przy głównej ulycy znajduje się o taka drewutnia, najstarszy budynek w Podkowie. Jak przystało na zabytek, dziś handluje się w nim bzdetami, gazetami i karmą dla psów:
Dziś z mydłem i powidłem oraz kartoflami © CheEvara


Warto pokręcić się ulicą Lilpopa, właściciela chaszczy na gruncie których wyrosła Podkowa. Bo po pierwsze:

Aida z roku 1900, kiedyś domek myśliwski Stanisława Lilpopa, później własność małżeństwa Iwaszkiewiczów:
Aida © CheEvara


Ponoć najsłynniejszym meblem Aidy była czerwona kanapa, na której sypiali I Karol Szymanowski I Antoni Słonimski. Podobno nie razem i nie podczas tych samych nocy. Ale kto ich tam wie;).
Koleś, który wynurzył się zza ogrodzenia, gdy ja filowałam, żeby cyknąć fotę z przyczajki oświecił mnie, że teraz jest to własność rodziny Klatów, ale nie oznacza to, że nie można sobie wejść na teren. Kiedyś organizowali na terenie Aidy zabawę zwaną „Labiryntem Filozoficznym”.


Pod drugie, jak ktoś chce uciec od asfaltu ma se Park Miejski, do którego najprościej trafić idąc do końca ulicą Lilpopa. Szczerze mówiąc, parku to nie przypomina, bo to raczej 14-hektarowy las, chaszcze i zarośla:
Ale tabliczkę dumną ma:
Park Miejski to dzis raczej dziki las © CheEvara


To nie wszystkie krzaczory w PL.

Jest też rezerwat „Parów Sójek”:
Pa-RÓW to jak Pa-ZŁOTKO?;) © CheEvara


Gdzie wracamy do sójek, o których pisałam na początku. Przez tenże rezerwat ciągnie się malowniczy niebieski szlak, który przecina drogę 719 i prowadzi aż do Brwinowa.

W Podkowie nazwy ulic dzielą się na ptasie, zwierzęce, dendrologiczne i botaniczne. W dzielnicy z tymi pierwszymi (np. ulice: Sępów, Gołębia, Słowicza) mieszka ponoć Daniel Olbrychski,

A dzięki temu TODUTKOWI wiadomo, że jest się na ulicy Bażanciej:
Bażancik;) © CheEvara



Do Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, czyli do Stawiska trudno nie trafić:
W niedzielę czynne tylko do 15-tej. Mua się spóźniła. © CheEvara


Trochę padły mi akumulatory (jajcówka i kawa oraz baton w Pęcicach przestały stykać), więc skierowałam swoje koła w stronę dzielnicy dendrologicznej, na ulicę Modrzwiową, gdzie kawiarnia Moi Mili, prowadzona przez Milenę Łakomską (sama nazywa się „bufetową, stylistką i artystką”, zanęcała zapachami. Poza tym w przewodniku napisali, żeby wstąpić, to wstąpiłam. I zaparkowałam:
Kocham kontrasty © CheEvara


I posadziłam zad na tarasiku:
Przycupnęłam na werandzie © CheEvara


Gdzie przyjęłam do organizmu mrożonKIE:
Zestaw obowiązkoy tyle, że bez wuzetki © CheEvara


Gdzie też dowiedziałam się, że jest tu hot spot, nie ustaliłam zaś, czy hot dog też;)
Miejsce przyjazne zwierzątkom © CheEvara


Gdzie (celowe powtórzenie) urzekł mnie o stolik, o:
Tak jest bardziej epicko © CheEvara


I lampionik:
lubić taki klimacik - ładny szyldzik, ładna lampiczka, brzydkie kabelki;) © CheEvara


I ściana jak w Andaluzji:

Trochę klimatem południowohiszpańskich domów mi to leci © CheEvara


Wciągnęłam jeszcze batona i ruszyłam zadek na ulicę Iwaszkiewicza, gdziem doznała objawienia:

Co to jest?
BRAMA
Ahaaaaaaaaaaaa © CheEvara


Dobrze, że napisali, bo bym pomyślała, że to szafa typu Komandor.

Zawinęłam jeszcze na trejnstejszyn:
Taki uzdrowiskowy ten dworzec © CheEvara



Mówią, że pociągi w Polsce przyspieszą do 300 km/h, a ja myślę, że nie ma takiej korby i takiego korbowego, co by szlaban zdążył opuścić:D

Pendolino. Coś jak PENdziwiatr?;) © CheEvara



i skierowałam fulla w stronę Otrębusów.
Podkowa fajna jest, ale czy ja wiem, czy bym chciała posiadać taką hacjendę, jak willa Krychów na ten przykład?
Sprzedałabym w 3,14zdu i pojechała do Australii. Z rowerem oczywiście. Myślę, że nawet styknęłoby na to, żeby w zasadzie większość trasy przejechać na Centku. Na chuj by mi były te mury? Weź ogrzej. Weź posprzątaj. Okna wypucuj! Dalibóg. Zawżdy. Nie-e.

Klimacik jest i owszem, muszę któregoś razu tam wrócić, bo chcę jeszcze zaliczyć pobliski Turczynek, Milanówek i położone na południe od Podkowy OPYPY. Dokładnie tak – tylko ze względu na bajerancką nazwę.

Tym razem – przez poranne grzebanie się – nie wystarczyło czasu. Poza tym straszne ssanie załączyło mi się na chłodnik.

Takie ssanie, że w drodze do domu uczyniłam tylko jeden przystanek w tak zwanym międzyczasie:
Pod kolor jest PAZNOKĆ © CheEvara


I w końcu chata.

Gdziem dokonała dzieła zwanego chłodnikiem, podjęła sąsiada, wróconego z rowerowania w Norwegii (cham!!!) i skąd wyszłam jeszcze na dwie godziny na nocny szum gum po stolicy.



A bark mnie tak napieprza, że zamiast wcierać tego bengeja, zacznę go żreć chyba. Albo i w kroplówce przyjmę.

Mogłabym też w sumie zaśpiewać: „A cię, barku, pozostawię na brzeeeeeguuuu…”. Ale na CZEŹWO nie śpiewam.