Info

Więcej o mnie.


Moje rowery
licznik odwiedzin blog
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2015, Styczeń5 - 42
- 2013, Czerwiec5 - 9
- 2013, Maj10 - 24
- 2013, Kwiecień11 - 44
- 2013, Marzec10 - 43
- 2013, Luty4 - 14
- 2013, Styczeń4 - 33
- 2012, Grudzień3 - 8
- 2012, Listopad10 - 61
- 2012, Październik21 - 204
- 2012, Wrzesień26 - 157
- 2012, Sierpień23 - 128
- 2012, Lipiec25 - 174
- 2012, Czerwiec31 - 356
- 2012, Maj29 - 358
- 2012, Kwiecień30 - 378
- 2012, Marzec30 - 257
- 2012, Luty26 - 225
- 2012, Styczeń31 - 440
- 2011, Grudzień29 - 325
- 2011, Listopad30 - 303
- 2011, Październik30 - 314
- 2011, Wrzesień32 - 521
- 2011, Sierpień40 - 324
- 2011, Lipiec34 - 490
- 2011, Czerwiec33 - 815
- 2011, Maj31 - 636
- 2011, Kwiecień31 - 547
- 2011, Marzec36 - 543
- 2011, Luty38 - 426
- 2011, Styczeń37 - 194
Dane wyjazdu:
64.02 km
9.30 km teren
02:58 h
21.58 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:21.0
HR max:152 ( 77%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy:232 m
Kalorie: 2039 kcal
Rower:
Nie zrobiła notatek, to i nie wie, co jeździła
Poniedziałek, 18 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 0
Na pewno jeździła kompensaNcję, bo tak mędrzec pewien zapowiedział.Na delikatnym wkurwieniu po wczoraj. W moim przypadku pozycja obowiązkowa, bo ja lubię się wkurwiać. Tak w sumie, po wyliczeniu pochodnych i amplitud.
Ze ścigacza dobywają mnię się jakieś stuki, ale ja wiem? Wczoraj on się mną nie interesował, to i dziś ja go ignoruję. Masz, dziadu!:)
Straszne poruszenie w kontaktach po moim lublinowym/lublińskim/lubelskim WYCOFIE. Wszyscy pytają. Znaczy wszyscy zainteresowani, bo ci co nie, to... no raczej nie.
Pffffff, kto bogatemu zabroni się wycofać?
Tak czy owak.
Wieczorem siłowienka i znów BORowy rentgenik.
A ja se dziś – pomiędzy wkurwikiem – taki ZEN zaprowadzam:
Łaaaaadne to.
Dane wyjazdu:
54.14 km
48.00 km teren
02:32 h
21.37 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:178 ( 90%)
HR avg:155 ( 79%)
Podjazdy:431 m
Kalorie: 1546 kcal
Lublin-srublin! Mazovia tam, TAMÓJ!
Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 25.06.2012 | Komentarze 16
No dobra, gawiedź se życzy, to ja piszę.Niechaj i tak się dzieje.
Acz mazoviowy Lublin wali mnie we wszystkie dostępne otwory (z naciskiem na nosowe), a teraz, kiedym zaliczyła Karpacz u GG, wali mnie w dwójnasób. Również w trójząb.
Mógłby to być fajny wpis, bo dzień zaczął się od skaczącego po mnie małego szkodnika – tak na maraton jeszcze nie wstawałam;) – a mowa o owocu żywota Niewego (nie wiem, czy Jezus, czy też je ZUS).
Równie fajna była trasa TAM, acz dotarliśmy na styk, czego nie lubię, a parę rzeczy jeszcze zostało do odhaczenia przed startem.
Mogłoby to wszystko wyglądać inaczej, gdyby nie chuj w oko i kawałek szkła. A ja myślałam, że najbardziej przesrane ma na przykład ptak z lękiem wysokości. No ewentualnie ryba, która boi się wody.
Ale nie, tego dnia padło na mnię.
I tak se teraz patrzam na nagle dwie fotki z tego maratonu i chyba patrzam na nie jak wół na masarza. Tak jakoś nieprzychylnie.
Co zaliczam na plus to akcenty towarzyskie, bom i zapoznała osobiście marcina0604 – ja bym pewnie nie rozpoznała, ale o rzecz w drugą stronę martwić się nie musiałam;), pogadałam z całe wieki niewidzianym greqiem (z którym startowaliśmy z jednego sektorka-tralalorka) – ściganie ściganiem, ale ja mimo całej swojej aspołeczności (mniej lub bardziej uaktywnionej) lubię w tych spędach właśnie to.
No to lu:

A ponoć nieważne, jak się zaczyna:D© CheEvara
Start miałam niezły, wreszcie usiadłam tym szybszym na koło, a jak odpadłam, to znaleźli się następni wybawiciele – jak greq czy Możaniuńciu, z którym wymieniliśmy się jeszcze przed startem oczywiście workiem szpil, podszytych oczywiście miłością i sentymentem. Michał ładnie mnie przeprowadził przez pierwszy dość błotnisty teren, ale chyba kosztowało mnie to za dużo, bo poczułam wypłukanie z żył wszystkiego, co mogłoby dać moc ( oraz… awgatapała!). Troszeńkę osłabłam jak koń w rzeźnym transporcie.
Zignorowałam owo lekutko gorsze samopoczucie, wciągnęłam batonsa i pognałam dalej. Po to, żeby na jakimś – nie wiem – chyba trzydziestym kilometrze poczuć miękkość pod dupą.
Oszkurwa! Tego, snejka znaczy, to na maratonie chyba jeszcze nie przerabiałam.
Zabulgotałam gniewnie jak ksiądz Skarga na obrazie Matejki i ze słońcem napierdalającym mi w kask wzięłam się za robotę. Skierowanko na dętkowanko.
Jak na mnie, POJSZŁO mi całkiem sprawnie. Skorzystałam z okazji tegoż pitlejna, wciągnęłam jeszcze żela i wystartowałam znowu.
Po czym jak mną nie wstrząśnie dorodny womit! Zjechałam w poziomki – wstyd by był, gdyby okoliczności były bardziej miłosne, jak na przykład chruśniak może – i niestety zrzygałam się jak dziecko po kursie na karuzeli.
Nagrzany żel go w dupę mać.
Troszeńkę wyjałowiona ruszyłam dalej, ale w sumie tylko po to, żeby się dowiedzieć, że oto nastał dla mnie dzień maratonu ladnszafto-znawczego.
Bez paliwa i Lambórdżini, tamagoczi, czy inna syrenka Bosto nie pozapierdala.
Niniejszym wyprzedziła mnie cała damska reprezentacja giga.
Wzniosłam się na imponujące – nawet jak na mnie – wyżyny wkurwienia i postanowiłam MIMO WSZYSTKO nieco przycisnąć. Ale powietrze mi z koła ULATAŁO i jedyne, co mogłam zrobić, to gloryfikować swoją zarzyganą zajebistość. Też mimo wszystko.
Bo nie wiem, czy to przez ten żel, czy przez co, może polipy na dupie Kim Dzong Konga Ila, telepało mną jak kiedyś, gdym jako gówniara definitywnie przedawkowała słońce. Gile w nosie prawie mi zamarzały.
Było słabo.

A potem się snuję, wkarviona i zła i w ogóle© CheEvara
Ci, którzy mnie wyprzedzali i pytali, co tak kiepsko, niech się cieszą, że nie miałam zbyt wielkiej koncentracji ku temu, by ich zjebać, albo choć przynajmniej oświadczyć, że doradzam oddalenie się, a jak nie, to szykujcie szyję, oberżnę łby tępym kozikiem i wszystko to zaleję spirytem!
Nie pomagasz, to się nie odzywaj. Tama mała moja kapryśna prośba.
Mnie pozostało jedynie kontrolować sekcję ptaszaną, konkretnie pawie (udar, kurwa, czy co??), dodymać ŁOPONKĘ i jakoś doturlać się do rozjazdu mega/giga, po czym wyjątkowo skorzystać z tego pierwszego.
PRZYNAJMNIEJ TO NIE BYŁ FIT.
Potem już snułam się do celu, rozważając skrupulatnie, jak żyć, jak rzyć, jak rzygać.
Panie premierze i suko Sabo.
Adam, który mi towarzyszył jakiś odcinek – też mu chyba coś dolegało – miał okazję jechać z zieloną na ryju Che i dostąpić zaszczytu usłyszenia, że zmierzam w krzaki, na pit stop na rzyganko.
Może i nieelegancko, ale co miałam powiedzieć, że zaraz będzie soundtrack z filmu Godzilla kontra Hedora?
Tak czy inaczej. Zjechałam na metę, poczłapałam do biura zawodów wycofać start i poszłam umrzeć z zimna do stanowiska teamowego.
Jakąś szokującą chwilę później przybył pod Airbike GIGOWY Niewe, który nieźle nawywijał w świecie ścigantów, przynajmniej do momentu naprostowania wyników:).
Ale co się niektórzy zapienili z zazdrości, to ich (i mój z tego ubaw).
Teamowo w sumie wyszło ciulowo, tylko dwa pudła (Aśka chora, Danielo potrącony przez jakieś kurestwo w blachosmrodzie, ja w dupie), ale jednak jakoś to logo zaistniało tu i tam.
Jak se przypomnę, to w ubiegłym roku w Szczytnie miałam coś podobnego, tyle że wtedy jeszcze dałam radę stanąć na pudle na mega.
Taki chuj teraz.
No i? Warto było upominać się o tę smutną jak pizda notkę?:P
Kategoria >50 km, całe goowno, a nie dystans;), Mazovia MTB Marathon, zawody
Dane wyjazdu:
71.48 km
6.41 km teren
03:33 h
20.14 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:252 m
Kalorie: 2223 kcal
Się wprowadzam
Sobota, 16 czerwca 2012 · dodano: 24.06.2012 | Komentarze 7
Mam szczoteczkę do zębów, swój ręcznik, swoje zajebiste towarzystwo i z tym wszystkim tugeda cuzamen (acz tylko w przenośni, przynajmniej w przypadku szczoteczki i ręcznika) jadem siem wprowadzić. Bo Wojteczek zadrynił, co mam robić, jak żyć, w co wierzyć i… be carrefour, hu ju low.No i zadzwonił też z instrukcjami i treningiem. Z tym wprowadzeniem.
A że ino w zasadzie rozgrzewkie miałam cyknąć, ową wprowadzkę i rozjazd wybrałam se Lasek Bielański. Bo w miarę blisko.
Tam się wprowadzę. Tak zdecydowałam i to się wykona.
Miałam tak wprowadzać się pięć razy, ale jeden sprincik trafił mię się w chwili zjazdu i – abym poczuła się zajebista bardziej – musiałam to poprawić. Więc zrobiłam tych SZPRINTÓW sześć.
Jakaś babeczka kurwiła na mnie, że tu rowerem się nie tłuczemy, na co jej odpowiedziałam, że nie wiem, niewidoma jestem, na znaki niniejszym nie PACZĘ, po czym naprawdę cieszyłam się, że jestem widoma jak najbardziej, bo jej minę zapamiętam przynajmniej do pięćdziesiątki. Czyli jeszcze trochę.
Tych z Was, którzy czekają na Mazoviowo-Lublinowy wpis, uprzedzam, iż naprawdę nie ma o czym mówić, a poza tym obiecałam gdzieś tu publicznie, że owa nota będzie zawierała li jedynie podmiot liryczny, którym jest GÓWNO.
To GÓWNO było też na maratonie, zatem, wybaczcie, ale będę oszczędna w środkach wyrazu.
No chyba, że wpis wzbogacę i będzie brzmiał: „Gówno, kurwa, gówno”. Na przykład. Bo może jeszcze brzmieć „Kurwa, gówno, kurwa”.
Aaaaaa wieczorem, po spakowaniu gratów, pobieżyłam w stronę Domu Zła, bo stamtąd miała nazajutrz wyruszyć wesoła ekskursja na GÓWNIANY Lublin.
W kompensaNcji pomknęłam!
Wpis zawierał lokowanie brzydkich słów. Jeśli się głębiej wczytać.
Kategoria >50 km, NA trening, trening
Dane wyjazdu:
106.08 km
13.40 km teren
06:36 h
16.07 km/h:
Maks. pr.:33.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:147 ( 75%)
HR avg:106 ( 54%)
Podjazdy:194 m
Kalorie: 2685 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Superkomp... nie! To była GIGAkompensacja!
Piątek, 15 czerwca 2012 · dodano: 20.06.2012 | Komentarze 33
Pod każdutkim względem. I objętości, oraz czasu, a także towarzystwa.Wyciągłam (bo blisko miałam) Wiolkę na rower.
Spodziewałam się komplikacji, że jej się odechciało, że może raczej umówmy się na wczoraj, że żelazko na gazie, a może tsunami w Indonezji, a tu proszzzzzę. JE-DZIE-MY.
I nie, nie chodzi mi o to, że Wiolka niechętna jest aktywności jakiejkolwiek, ale w naszej długoletniej znajomości bywa tak, że my się przez miesiąc na coś namawiamy, a potem wychodzi z tego małe śmierdzące GUANIĄTKO.
Na szczęście żadna z nas nie ma o to do siebie pretensji:D A poza tym jest to taki typ znajomości, że może nam przez pół roku wystarczyć info, że jedna z drugą żyją i nikt się nie przypierdala, że ktoś nie zadzwonił, nie napisał. Nikt się nie napina zbędnie.
To mi się podoba, bo ja wyjątkowo nie znoszę zobowiązań.
I jak coś muszę, to bardzo dążę do udowodnienia, że chujaprawda. NIE MUSZĘ.
Zgarnęłam dziewczyninę spod Decathlonu w Markach (z działu promocji, jak nic:)):

Chyba był grany WYTOP:D© CheEvara
i nie informując jej o celu przejachy, zabrałam ją na terenową ście nad Vistulą.
A ja cel miałam jasny – jadę po kapcie do Airbike oraz z kieleckimi filmikami dla Wojcia.
Trasa terenowa przypadła Wiolce mocno do gustu, moje żadne tempo również, co bardzo zresztą sprzyjało wymianie niusów z żyzni i raboty. I gadałyśmy se. Dużo. Z przerwą na incydent.
Bo przy wyjeździe z knajpy Boathouse byłyśmy świadkami (świadkowymi??) rowerowo-blachowego zdarzenia. Które mnie tylko poirytowało, że tak zacznę opowieść od środka morza.
Bo.
Se z dołu, pewnie Z BRANCZU w Boathouse wyjeżdżał gadający przez komórę koleś w czarnej lajmuzin. We w lexusie. Jedyną opcją, jaką mógł poczynić był wyjazd na Wał Miedzeszyński w prawo. Tradycją jest, co robią kierowcy w takich sytuacjach – wyjeżdżając w prawo i przecinając przy tym chodnik/przejście dla pieszych, patrzą wyłącznie w lewo. Na ulicę, nie na chodnik. Ten dodatkowo jeszcze gadał przez telefon. I czyniąc to oraz wyjeżdżając z parkingu, wciągnął niemal pod siebie kolesia, który nadjechał na rowerze z prawej strony.
Ja zamarłam, Wiolka też. Oczami chorej wyobraźni widziałam głowę tego rowerzysty, która się turla po ulicy, bo lexus spycha go na Wał pod inny samochód.
Na szczęście w porę lexusista przestał PACZAĆ w lewo, popaczał przed się, dojrzał, że taranuje kogoś („taranuje” jest mocno na wyrost, bo boleś prędkość miał żadną). I się zatrzymał.
I się zaczęło. Rowerzysta dostał piany – poniekąd wstępnie słusznej, bo mnie też zwykle adrenalina ponosi w takich sytuacjach (zwyczajowo albo daję winowajcy w ryj z rozpędu albo rozpierdalam lusterka), ale stopniowo przestającej mieć sens, bo kierowca raz, że w ogóle się nie ciskał, dwa swoją winę rozumiał. PANIAŁ.
Za to rowerzysta nakurwiał wściekłością jak byk i trochę wydawało się, że wstępne stadium furii ma dopiero przed sobą.
Podobnie jak walkę o sprawiedliwość i odznakę prawego Dżona Łejna.
Bo najpierw – widowiskowo wkurwiony – chciał dzwonić po policję. Miotał się przy tym i sam nie wiedział, czy dzwonić telefonem, torbą, rowerem, czy może nosem. Zanim coś w ogóle przedsięwziął, darł ryja na swego niedoszłego oprawcę. Ja w tym wszystkim starałam się mediować, ale powoli zaczęłam dryfować w ciepłej lagunie złości i irytacji, acz usiłowałam zachować spokojny ton. Koleś z samochodu wyznał, że OK, zagapił się na dziewczyny (hły, hły), że gadał przez komórę, że nie POPACZYŁ, wszystko to wie i chce wyjaśnić, nie ma zamiaru uciekać i takie tam, a rowerzysta (wkurwiając mnie z sukcesem coraz bardziej, bo miałam wrażenie, że teraz, jak ma publikę, to wcale nie interesuje go sprawiedliwość i misja edukacyjna, a po prostu załączył mu się kogucik i kozak – trochę w sandałach jednakowoż) dalej wydobywał z siebie swój nieskładny monolog i pogróżki, że zaraz zadzwoni po policję (ciągle nie było jasne czym) i nadal nie był w stanie nawiązać połączenia z winowajcą.
I se tak gadali jeden przez drugiego, na różnych nutach pięciolinii, w międzyczasie tego wszystkiego rowerzysta zażądał doraźnych dowodów na trzeźwość kolesia z lexusa i nakazał mu sobie chuchnąć, czym ROZJEBAŁ MNIE doszczętnie i uznałam, że to jest właśnie ten moment, kiedy trzeba głośno powiedzieć
CHYBAŚ STARY KAPEŃKĘ OCZADZIAŁ.
Oświadczyłam, że nie mam czasu asystować przy tej żenie, bo teraz to już zupełnie nie wiem, co koleś chce osiągnąć, zaproponowałam, żeby sobie dali po męsku w twarz, a jak nie, to my sobie jedziemy, bo chyba obecność dup jeszcze gorzej na ich zdolności mediacyjne wpływa.
I choć maniery zachowałam sanacyjne, to tylko zebrana w kąciku ust ślina mogła zdradzać fakt o szalejącym w moim wnętrzu inferno. I że jak się w porę nie oddalę, to obaj dostaną w papy na okoliczność tak zwanego porozumienia stron.
Ale do dziś widzę brecht Wiolki na to CHUCHNIJ i niedowierzający, zażenowany śmiech kolesia z lexusa.
Najlepsze jest to, że chuchał.
No. To ze zdarzeń drogowych lekcję odrobiłyśmy.
Na KENie, dokąd dotarłyśmy wzdłuż Trasy Siekierkowskiej:

A czy ty słyszysz?© CheEvara
zakupy trzasnęłam, zgrałam Wojteczkowi filmy, przypomniałam się chłopakom na serwisie, bo kawałek czasu do nich nie zaglądałam i ruszyłyśmy do chałup. Niestety tych z małej litery. Niemal tą samą trasą, bo Wiolka ów teren znalazła jako świetny. Był nawet mały plan nabrowczykowania się, ale w chaszczach ukrywała się podstępnie straż miejska, pełna mandatowej żądzy.
Na mocy koniecznej zatem modyfikacji planów przystanęłyśmy przy podponiatowskiej plaży, nieopodal stadionu, w knajpie, bo może zrobimy BRONKA na legalu, polegując na leżakach, ale jakem usłyszała od obsługi, że piwo leją tu za dychacza, wyrzekłam tylko niedostatecznie cicho
CHYBA WAS PRZYMOCNO POJEBAŁO i zasądziłam odwrót.
Za dychę to ja mogę pić świetne pepickie piwo w Czeskiej Baszcie, a nie rozwodnionego Carlsberga z plastiku. Troszeńkę się jednak szanujmy, kurwa mać.
Pitstopa bezalkoholowego zrobiłyśmy zaś na cyplu przy moście Śląsko-Dąbrowskim (jak śpiewał Andrus o kimś tam, że ma znamię na mostku, na mostku Śląsko-Dąbrowskim;)), gdzie literaturze chciała stać się zadość i chciała nas rozdziobać jednooso... yyy jednoczłonkowa delegacja kruków i wron. Ptaki są przerażające z tym PACZENIEM jednym okiem i zarazem bokiem.

Na banany był niechętny. wybredny ciul© CheEvara

Nie wygląda to na środek stolicy i ro jest właśnie zajebiste© CheEvara
Na koniec moja odpowiedź na żądanie uśmiechu

BIAŁA DŁOŃ:D© CheEvara
Odprawiłam Wiolkę w miejsce, skąd ją pobrałam i wróciłam do domu, naprawić szkody całodzienne wyrządzone niejedzeniem (bardzo mądrym w miejsce koniecznego ładowania węglami przed maratonem), po czym ciągle kompensując, czmychnęłam w stronę i zachodzącego słońca i Gora z małym gadżetem, który miał usprawnić pracę jego roweru.
Ponad sto kilometrów kompensacji... O tym nie przeczytacie w żadnych fachowych podręcznikach:D
Kategoria >100, we w towarzystwie
Dane wyjazdu:
91.13 km
7.61 km teren
04:10 h
21.87 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:21.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy:474 m
Kalorie: 3074 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
A niby po sterydzie to idzie
Czwartek, 14 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 4
O, jednak sprawiedliwość jest. Dziś nie uległam ZMOKNANCJI. Che lubi to.Lubi też taki trening, w którym pada hasło PODJAZDY. W ogóle to słowo sprawia, że Che ekscytuje się i podnieca niczym parkowy ekshibicjonista.
A fakt, że forma Che jest w dupie, Che ma tam, gdzie Jasiu pana majstra może w dupę pocałować.
A przynajmniej tak się wydaje. I Che, i Jasiowi, i panu, i dupie. Tylko wspomnianej formie wydaje się najmniej.
I to jest tak, że w ogóle nic tylko usiąść i pozwolić cycom opaść.
Ale się nie zrażam. Tak jak tym, że schudłam już całe cztery deko.
Tym, że na razie zmuszona jestem robić treningi po nocach też staram się nie przejmować, acz jest to trudne o trzeciej nad ranem, kiedy pikawa raczy mi się wreszcie uspokajać i docierać do mojego durnego jestestwa, że troszeńkę ciemno i jest i może tak… śpij już, kurwa, co?
Nom.
U mnię w pracy, w oficynie jest sobie agencja aktorska zwana…
No kurwa, zawsze mnie to rozwesela!
Zwana… Nobody Is Perfect
Tak się nazywa (kiedyś na przykład przedzierałam się do swojej jamy chama przez hordy – naprawdę hordy! – wylaszczonych MILFÓW, którym się przyjrzałam na tyle dobrze, by doznać objawienia, że hitem sezonu w cieniach do powiek jest kolor turkus Adriatyku, oraz by doznać także olśnienia, iż nazwa agencji jest naprawdę uzasadniona).
I dziś schodzę se ja, a na piętrze tymże JEBIE tak niedyskretnie marihuaną, że se myślę…
KORA PRZYSZŁA! Razem z psem Ramonką!
Nie miałam czasu zaczekać i poprosić o auto...3gramy.
A na koniec mam takie spostrzeżenie, że ci z kolektury nie potrafią trafić moich numerów. Nie mają, cioty, na mnie sposobu.
Kategoria >50 km, NA trening, nocna jazda też;), trening, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
120.25 km
17.40 km teren
05:09 h
23.35 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:19.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:186 m
Kalorie: 3547 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Jak na razie jest niesprawiedliwie
Środa, 13 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 9
Uwaga, ten tekst będzie zawierał lokowanie próby żalenia się i jęczenia!No bo w poniedziałek rano zmokłam, wczoraj nie, dziś zmokłam. Jak nie nawilży mi dupy jutro, uznam, że sprawiedliwość jednak istnieje.
Na razie człon w oko.
A może to taka nowa jednostka treningowa.Jazda w kompensacji i w deszczu. Zapytam.
I jeszcze, żebyśmy mieli obraz, że chuj w oko to prawdziwy chuj w oko, to mam o to:

Przecieram ci ja zalepialce, a to nie sen© CheEvara
A ja dziś mam zapiertalać pięć godzin w wytrzymałości, co wszak na slickach byłoby znacznie przyjemniejsze zawżdy.
Nie to nie – strzeliłam rano focha i pojechaliśmy moczyć swee narządy oraz podzespoły wespół z Centurionem. W przypadku którego – zauważyłam i odnotowałam – amortyzator podczas deszczu pracuje jakby spokojniej się zachowuje, nie drze ryja, nie kopie i nie tłucze. Mnie po nadgarstkach.
TAK, JESZCZE GO NIE WYMIENIŁAM.
Czyli odpowiednie nawilżenie potrafi zdziałać cuda.
No i o. Z powodu stanu zwanego lekutkim zajebem w miejscu zarabiania pieniędzy nie zdążyłam zajechać na posesję swą i oddać jej mój plecak, który – jak się okaże – będzie miał w planach i skrupulatnie je wypełni, te plany, – wkurwiać mnie swoją obecnością podczas moich najukochańszych sprincików.
Muszę se jakąś traskie jak najmniej samochodową na te 4-5 godzin wymyślić, bom tym razem niemal herzklekotu dostała. Macie kurwa cały tydzień na jazdę tędy, ale nie, musicie jechać wtedy, kiedy ja, tak?
Jedyne, co fajne dziś było, to wczesna noc pachnąca – dokładnie w Kazuniu – truskawkami. Potem już było mniej fajnie, bo wjebałam się w OFROŁDY, ciemne jak brownie zeżarte przez Kameruńczyka wzdłuż siódemki (te ofrołdy wzdłóuż siódemki, nie brownie i nie Kameruńczyk, choć nie wiem, ciemno było, nie zauważyłam żadnego murzyna w rogu) i wytłukło mnie – na tym niby nawilżonym – widelcu tak, że szukam plomb. Pewnie gdzieś w okolicach dwunastnicy są.
Bardzo bym chciała zastosować się do polecenia mojej naczelnej, które wywiesiła na plakacie w kołchozie. Brzmi se ono CARPE THAT FUCKING DIEM, ale ja bym pokusiła się o maluśką parafrazę, na mocy której pójdę i prześpię jeden ów fucking diem.
Na koniec dnia załatałam se slicka i o. Patrzcie go, jaki skurwysyn:

Winowajca nawet nie postarał się o należyty kamuflaż© CheEvara
Pewnie z PZPNu.
Kategoria >50 km, NA trening, nocna jazda też;), trening, >100
Dane wyjazdu:
97.96 km
0.00 km teren
04:41 h
20.92 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:22.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:359 m
Kalorie: 2970 kcal
A gdy gramy z Rosjanami, ja zapie…trenuję
Wtorek, 12 czerwca 2012 · dodano: 18.06.2012 | Komentarze 16
Na slickach po mieście i to jest fantastiś!Trochę wyłamuję się z konwencji i wtedy, gdy wszyscy zbroją się w te debilne szaliki, czapki, malują se pyski, ja wolę popedałować.
I pieprzycie głupoty z tym olewaniem Euro i chodzeniem na rower – podczas popołudniowych kilka godzin na Specu spotkałam TRZECH rowerzystów, a reszta wylęgła dopiero po ostatnim gwizdku. Nie mówię, że mi to nie leży. Wolę jak jest pusto. Tyle że ten hejt pilkoszałowy jest jakby kapkę dwulicowy.
Ale, ale. Zrobiłam moje sprinty, zrobiłam WYCZYMAŁOŹDŹ i późnym... przedpółnocem mogłam powrócić do domu.
I se tak wyjeżdżałam z Dewajtis w sumie zaciekawiona mocno wynikiem, w ciemnościach przy podjeździe natknęłam się na radiowóz. Se myślę, że nawiążę transmisję i dowiem się, zaspokoję ciekawość:
- Panowie pewnie wiedzą, ile nam do jaja wrzepili?
- Eeeeee, gdzie wrzepili! Wygraliśmy 1:1! – usłyszałam.
No proszę. Człowiek przeżył prawie trzy dichi i się dowiaduje nowych rzeczy jeszcze. Zwycięski remis.
A to ci!
A w radiowozie standardowo pachniało kebabem;).
Jednakowoż… superekstramega lansiarskim trendem Ojro jest teraz wrzucenie se na ŁOLA FB foty z sobą i murawą Narodowego w tle. Ja jebię. I pewnie wydaje się tym wszystkim „złolowanym”, że są absolutnie wyjątkowi. Na pewno jesteście. Jak tysiąc wam podobnych.
A jak się człowiekowi chce jednocześnie i spać, i jeść, to co jest wyżej w piramidzie potrzeb?
Earl pewnie wie;)
Kategoria >50 km, NA trening, nocna jazda też;), trening, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
43.34 km
6.20 km teren
02:07 h
20.48 km/h:
Maks. pr.:44.40 km/h
Temperatura:19.0
HR max:154 ( 78%)
HR avg:117 ( 59%)
Podjazdy:111 m
Kalorie: 1293 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Dziś zasłużona
Poniedziałek, 11 czerwca 2012 · dodano: 15.06.2012 | Komentarze 2
LA KOMPENSASJĄ.Nawet gdybym nie miała jej w planie i tak bym ją zrobiła, bo mnie troszeńkę giry pobolewają po wczoraj.
Zrobiłam ją nawet POMIMO deszczu, który rano mi wsiąkał w dupę, w zęby, potówkę i DŻIULERY rowerowe.
Ale czymże to jest przy osobie mojego ulubionego ochroniarza w pracy, który od drzwi zaatakował mnie nowym Aktivistem, w którym znalazł tekst o rowerach.
DOBRZE, ŻE NIE PYTA MNIE O FORMĘ, bo musiałabym mu dać w ryj.
I o.
Muszę odszczekać moje na-Eurowe psioczenie, bo wieszczyłam, że pozamykają wszystko, co się da, łącznie z niektórymi DDR-ami, a póki co jest całkiem znośnie. A zmiany, które są wrzucam do segregatorka z plusem. Bo na przykład (szkoda jednakowoż, że potrzebna do tego była tak wielka impreza) na bulwarach wiślanych po trzech latach (trzech, bo trzy lata temu przeciągałam tamtędy Panią Matkę moją, z którą żarłyśmy jakąś paszę i chciałyśmy nie po chamowatemu wywalić śmieci do kosza. Bardzo to było niemożliwe na odcinku od mostu Gdańskiego do Świętokrzyskiego) pojawiły się kosze na śmieci. Co prawda ewidentnie prowizoryczne i ohydne, ale lepsze takie, niż fruwające plastiki.
Nie mam trochę czasu na zoczenie czegokolwiek innego związanego z OJRO, ale na ten przykład podobają mię się piłkarskie syrenki rozlokowane przeróżnie i podoba mi się też cotygodniowa kontrola BORu w Centrum Olimpijskim, dokąd zmierzam pielęgnować swoją tężyznę fizyczną.
Czepią plecaki, znaczy prześwietlają.
Celebryty jeżdżą na rowerach. Ja na przykład doznałam dziś Kuby Wojewódzkiego usiłującego skitrać się pod czapką z daszkiem jak restauracyjna markiza.
Bardziej jednak podoba mi się Hanka Bakuła w sukience i na amsterdamie;).
A jeszcze w temacie piłkarskim, to ja mam uczucia ambiwalentne. Nasi grają fajnie (i w sumie trzymię te moje poorane kciuksy za wejście do ćwierćfinału) i to mnię cieszy, ale to, co się stało z Oranje sprawia, że kuuuuurna! Spalę to Euro, jak nie wyjdą z grupy.
Żeby nie było, mam też rzyga w stronę ME, ale o tym kiedyś tam, dziś mam skierowanko na pozytywanko;)
Bardzo, ale to bardzo jęłam poważać tę grupę. Jeśli Vavamuffin nie nagra żadnej płyty, tracą u mnie pierwszą lokatę.
Kategoria całe goowno, a nie dystans;), NA trening, nocna jazda też;), pierd motyla, czyli mniej niż 50, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
117.15 km
0.00 km teren
04:45 h
24.66 km/h:
Maks. pr.:61.70 km/h
Temperatura:24.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:1623 m
Kalorie: 3325 kcal
Stawiam na stówki. W Świętokrzyskiem!
Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 14.06.2012 | Komentarze 14
Wczoraj było krótko, więc dziś dla odmiany powinno być długo. Czyli tak jak Che lubi to (i klika, że lubi to) najbardziej.Ponieważ jestem zajebista, dostałam najdłuższy trening do zrobienia. Cztery i pół godziny w pedałach. Biorąc pod uwagę lokalizaNcję, z tego mogłoby wyjść coś zajebistego. Tylko.
Ale żeby było jeszcze bardziej ZAJEBIŹDZIE, miałam przesiąść się na slicki. Nie wiem, jak Wojciu, ale jak ja mam w perspektywien zmianę kapci w Specu, to chce mi się wyć łamane na gryźć łamane na rzucać kurwami. Zagadałam nawet do Hardkorowego Koksa, czy nie mógłby wpadać czasem i mi te opony zmieniać, bo ja takiej siły w RENCACH nie posiadam.
By Cię tak poszturchał Torres albo inny byk, Ty gościu, coś mi te obręcze wsadził!(on sam wie kto!)
I chyba tym – rzyganiem, gryzieniem i rzucaniem – dość obficie emanuję, bo Wojciu sam zmienił mię ogumienie (na moje pytanie, czy mnie już może nienawidzi, powiedział tylko ODEJDŹ STĄD, z czego wnioskuję, że chyba nie jest źle. Albo jest, ale ja będę uporczywie wyciągać pozytywy jak ten ksiądz z „Jabłka Adama”).

Wychodzę ci ja z domku, a tam mnie już obchędażają!© CheEvara
Ja po wszystkim, jak już się Wojciu napracował porównywalnie do majtka na statku, bardzo mądrze rzuciłam rower w najbardziej nasłonecznione miejsce w całym województwie świętokrzyskim, dzięki czemu chwilę przed naszym teamowym ruszeniem na trening usłyszałam donośne PSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS.
I chuj całe bombki wziął i potraktował z dubeltówki.
Tym razem Wojciu zmienił mi dętkie JUŻ BEZ TYCH DWÓCH SŁÓW wcześniej cytowanych. To musi być miłość;)

Badam dętkę i stwierdzam na głos, że jestem poebana© CheEvara

Żeby nie było, że tylko stoję i paCZĘ, trzymam wężyk. Albo wężykowi.© CheEvara
Potem była już tylko krótka odprawa z mapą w roli głównej, przypomnienie, co kto ile i jak ma do przejechania, cyknęliśmy se na koniec zdjęcie, na wypadek gdyby ktoś miał z trasy nie wrócić (a bo to wiadomo, co tym świętokrzyskim, ukrytym w chaszczach, ale dekonspirującym się swym zapachem DYMARKOM szczeli do gło... do kominów??) i ruszylim.

Nie mieliśmy mapy okolic, a tylko mapę Kazachstanu. W sumie zawsze to jakaś mapa;)© CheEvara

Pożegnalne zdjęcie, bo wiedzieliśmy, że gdzieś po krzakach czyhają wygłodniałe DYMARKI© CheEvara
Na etapie z Baszowic do Nowej Słupii testowaliśmy jazdę w peletonie, a potem każdy już mógł sypać swoje z obostrzeniem, że wszelkie podjazdy w strefie CZECIEJ, a dwa główne – na Święty Krzyż i do Świętej Katarzyny - we w czwartej.

Chyba uczynię z tego mojego karaczanego roweru i wzrostu ZNAK FIRMOWY!© CheEvara

Pierwsze dymarki i pewnie nawet GOŁOBORZA czekały na nas tam!© CheEvara
Podjazd pod Św. Krzyż zrobiliśmy względnie razem, znaczy się, może niekoniecznie obok siebie, ale w niedalekich odstępach, a jakeśmy już wjechali, ja jakoś mocno nieprzytomnie nie cyknęłam se zdjęcia z panoramą (w stylu „Ja z panoramą na Świętym” czy też „Krzyż i ja w Panoramie”), ale co mym oczom się ukazało należy do mua.
Oraz do miliarda ludzi, którzy tam byli i modlili się pewnie o zdrowie (ci z „Titanica” wiedzą już, że to sprawa drugorzędna, zdrowie im dopisywało, ale szczęście niezbyt), a którzy dostali się tu, na górę, bardzo rekreacyjnie napierdalając samochodem.
Jakby naprawdę nie można było na modły swojej dupy przetransportować jak jaskiniowcy na nogach. Całe dwa kilometry.
Na zjeździe Wojtas rozdzielił ekipę. On i młodzicy wrócili do bazy, a ja z Krzychem pobimbrowaliśmy przez łąki, przez pola na tę swoją wytrzymałość. Tyle, że asfaltami. Cięcie trasy razem dało mi tylko taki obraz, że jak wiozę się na kole, to hovno wychodzi z mojego wyCZymywania i zamiast treningu robię LA KOMPENSASJĄ, a nie o to panu dyrektorowi sportowemu Wojciowi się rozchodziwszy.
Musiałam zatem robić za pilota, przecinać powietrze i torować drogę.
Co zresztą nie uważam za złe, bo nie lubię jechać z tyłu i z opóźnieniem reagować np. na dziury w drodze. Zazwyczaj reaguję już wpadaniem w nie i donośnym SZKURWA.
Więc dobrze wszelako wyszło.
Posiadaliśmy z Krzychem bardzo chujowieńką mapę, której dokładność oscylowała w granicach DO DWÓCH KILOMETRÓW, co tyle samo razy wyniosło nas na manowce i musielim się wracać. Przez to w zadanym czasie zrobiłam tylko półtorej pętli (w tym po raz drugi Święty Krzyż, u podnóża którego Krzysiek odbił do bazy, bo swoje już kończył), zamiast dwóch.
Ale, ale. My się katowaliśmy, a tymczasem w chacie…

Podczas gdy jedni testowali wytrzymałość dup na rowerach, inni chorowali i uczyli się© CheEvara

A jeszcze inni robili w powietrzu tulupy i kręcili aksele!© CheEvara
Tylko że… KTO MIAŁ LEPIEJ? Raczej mua!
Gdyż widoki urywały dupsko, bo pogoda tegoż dnia miała moc rozdziawiania ludzkich paszczy. Opaliłam se odnóża i na nowo odbiłam se okulary na twarzy, acz to akurat nijak ma się do widoków – w sensie tych fajnych i wartych paczenia. Niekiedy panoramy prawie zwalały mnie z siodła, a na zjazdach musiałam się pilnować, żeby lampić się przed się, a nie gdzieś w bok. Piknie, ja Wam powiem.
No i te przewyższenia. Wreszcie czułam, że nie rzeźbię treningu tak o, tylko mam coś z tego jeszcze extra.
Chyba się kuźwa przeprowadzę.
Wróciłam do bazy, po trasie spotykając Michała, który nawiedził jakąś swoją rodzinkę przy okazji. Zrobiłam szybki NAPRAWDĘ NIEZBĘDNY kąping i wreszcie mogłam opierdolić coś innego niż słodkie mordozlepy, którymi ratowałam się po drodze. Pani Ania z naszej mety gotuje tak, że...
CHYBA SIĘ KUŹWA PRZEPROWADZĘ.
Potem trza było już zebrać się w drogę, spakować rowery:

Łowca opon lub też gum;)© CheEvara
powydurniać się:

Dla usprawnienia pakowania rowerów, sztyce trza było se wsadzić w doope;)© CheEvara

Zanim koła wylądowały w busie, Damian zbudował z nich CHYBA batyskaf© CheEvara
i wyczochrać sierściuchy, łącznie z trzema świeżymi na świecie kocurami, pardą, SZKODNIKAMI.
Takimi dwoma, o:

Coś knują SMOLUCHY;)© CheEvara
I jeszcze jednym, który brykał, brykał i aż się wybrykał – do tego stopnia, że zasypiał, próbując tłuc jeszcze swojego brata, smolucha numer jeden. Ładny był całkiem:

A ja tu go jeszcze staram się podjudzać i ożywić;)© CheEvara

Chwilę później spierniczył w kątek i CYWAŁ sobie© CheEvara

Kontrolnie jeszcze łypał, co jest grane. Dymarki nie oszczędzają kotów)© CheEvara
Inna sierść wczoraj taka potulna, dziś zapozowała wdzięki swe wszystkie:

Koty zryte, pies pieprznięty... Chyba się kurna przeprowadzę!© CheEvara
No i tak se nostalgicznie na koniec wrzucę:

Na koniec posłaliśmy CMOKI Baszowicom i pojechalim!© CheEvara
I WYBYLIM.
Jakeśmy przekroczyli Radom, naszym oczom – na szczęście przez szyby – ukazała się ściana deszczu, co tylko spotęgowało niechcenie wracania. W Baszowicach słońce PIEKŁO i o deszczu tego dnia nie pomyślałby największy miejscowy pesymista. A nam w busie przeciekał szyberdach z tego wszystkiego.
Z racji tego, że ja bardzo nieśmiała jestem, przez całą dostołeczną drogę nie zapytałam Wojcia, gdzie mnie wywali i do końca żyłam w przekonaniu, że wysadzi mnie (nie, nie pod ambasadą) tam, skąd mnie pobrał i że mój powrót stamtąd ustanowi nową kategorię w moim życiu, a będzie się zwał Najbardziej Mokrymi Czterema Kilometrami w drodze nach hause. Lękałam się jedynie o elektronikę targaną w plecaku, dupa wyschnie i większej afery nie będzie, ale gadżety mogą się nie podnieść z tego ciosu na trajektorii ich życia.
Sięokazałoże! Nic takiego miejsca mieć nie będzie.
Wujeczek Wojteczek zajechał na Bródno Town i mnię tam zdesantował. No tak, jakbym zalała lapka, to chuj by CZASŁ filmiki, któreśmy wczoraj na objeździe trasy MP nacykali.
Cwany gapa!;)
Fajnie w tym świętokrzyskiem!
Kategoria piękna stówka, trening, we w towarzystwie
Dane wyjazdu:
26.28 km
17.06 km teren
02:01 h
13.03 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:851 m
Kalorie: 1153 kcal
Kelce, Kelce, w której RENCE?
Sobota, 9 czerwca 2012 · dodano: 11.06.2012 | Komentarze 7
Śmy pojechaly! Ośmioosobową ekipą Lotosową Airbike'ową. I wcale nie po to, żeby dostać w ryj od scyzoryków, ani nie po to, żeby dla odmiany im wysprzęglić w ryj (swoją drogą, w teamie bardzo podoba się moja opowieść z użyciem tejże frazy na którymś z maratonów, kiedyś już chyba o tym pisałam. Na tyle się podoba, że wszyscy nawzajem grozimy sobie wysprzęgleniem).Pojechalim se popodjeżdżać.
I się sprawdzić. Na trasie MP w XC. Ja pewnie nie wystartuję, bo jestem ciotą i poza tym nie mam licencji, ale co mi szkodziło pojechać i dowiedzieć się, że jestem ciotą i że nie ma sensu wyrabiać mi licencji?
Tak jak nie ma sensu szczać do kredensu.
Miałam możliwość, to pojechałam to se ustalić, a raczej dookreślić:).
Tym razem nie pojechaliśmy Erbasem, a wypożyczonym z gminy Dżabłonna busem, do którego zapakowanie rowerów naprawdę stanowiło wyzwanie. Dzięki temu mój Specuch jechał z nami w środku, acz mogłam w ogóle nie pojechać po tym, jak PÓŁ godziny, piękne pół godziny czekałam na ekipę. Po którym to czekaniu (PÓŁ GODZINY, które mogłam smacznie przespać!) wysmarowałam sms-a, że jeszcze chwila, a będą mnie odbierać spod domu, bo zamierzam wrócić się z Modlińskiej na chatę.
Jestem Che-gorączka i strasznie kurrrrwa nie lubię czekać.
3 minuty po moim smsie (po pięciu miałam ruszać do domu) zajechano po mnię. Ma się tę moc, ten przekaz, tę siłę wyrazu słowa.
Dróżka jak to dróżka – wesoło, tańczone było (przynajmniej na tyle, na ile pozwala rower w nogach), śpiewane było. Jak zwykle. Po drodze jeszcze zażyliśmy ohydnych rzygowin jako kawy (mam to miejsce otagowane, żeby nam nie przylazło do głowy kiedykolwiek jeszcze tam się zatrzymać):

Z wujeczkiem Wojteczkiem sączymy kaweczkie© CheEvara
Mieliśmy skierowanko na wygłupianko, czego nie można było zmarnować;)

Kurka przymierza się do Propero i sama nie wie, czy chce© CheEvara
Nie zabrakło też teamowych hiciorów:

Ba ba ba ba ba ba, nie nie nie nie nie nie, tututututututut, pa pa papa pa pa;)© CheEvara
Jakeśmy już dojechali, żarty się skończyły. Wojciu oznajmił, co mamy w planie – najpierw wspólny luźny objazd trasy, potem po kolei tniemy czasówki (żeby sprawdzić, jak wielką Che jest ciotą i ta licencja, wiadomo:D).
Zaraz pojedziem zatem, ale...
A teraz weź i znajdź swoje koła:

Miał być graniastosłup z kół, prawie wyszło koło graniaste© CheEvara
Jak już metodą wykluczeniową, każdy z nas osiodłał swoje łoweły, pojechalim się zapoznać z trasą. Techniki wiele tam nie trza. Za to siły trza w cholerę, jeszcze trochę i ciut. Tej siły. Acz sztywnych podjazdów też nie ma. Są za to one długie w pipę.
Zdjęć nie ma, bo każdy wolał se zakodowywać we łbie, co gdzie leży, gdzie zwolnić, gdzie zmielić, co objechać z lewej, a na co lepiej nie najeżdżać z prawej. Zakodowywać niż focić.
I po tym rekonesansie, w oparciu o mojego Garniaka (żeby każdy miał wykresy i takie tam), jęliśmy naginać czasówki.
Najpierw pocięła Dżołana, przeziębiona i – jak sama uznała – nienadająca się. W tym czasie pozostali robili kolejny objazd i katowali te elementy, które im nie wychodziły.
Potem szybkie przekazanie Garniaka Danielowi i ten pociął trasę jak wściekły. No to my znowu w krzaczory. I znowu tłuczenie tego, co nie zostało zmielone za pierwszym podejściem.
Potem przyszła kolej na mua i bym z chęcią ominęła opis tego. A ponieważ to ja i to mój blog i moja chęć, omijam opis tego.
Tym bardziej, że pojebały mi się dwa zakręty i trasę skróciłam. To potrafię tylko ja. Senkju za uwagie zatem, tak?
Po mnie wystartował Kristobal i na końcu Michał, który został obsłużony po przyjeździe z rozjazdu profeskowo:

Michał ma całkiem niezłą aleję serwisową:D© CheEvara
Jest z tego pit-lejna filmik, jak będziecie grzeczni, zamieszczę;)
W każdym takim razie. Takim, że o.
Po wszystkim, mniej lub bardziej wkurwieni na siebie, zapakowaliśmy na nowo rowery i Wojteczek zabrał nas do przekapitalnej miejscówki w Baszowicach, gdzie dostaliśmy żreć na wypasie, mogliśmy się nawtranżalać truskawek zerwanych specjalnie dla nas z krzaczków i gdzie – zanim poleźliśmy spać – obczailiśmy filmiki z dzisiejszych indywidualnych wyścigów. Mój był najkrótszy. Można powiedzieć, że wyświadczyłam teamowi przysługę. Mogli krócej siedzieć przed kompem i szybciej poleźć spać;)
W gospodarstwie zaś roiło się od sierściuchów. Ten się dopiero rozkręcał i jutro zapozuje znacznie lepiej:

A na koniec bajka o psie, który łasił się w Baszowicach© CheEvara
Ale były też inne, dużo bardziej pocieszne sztuki. O tym tum oroł (jak mawia angielski farmer).
Dystans marny, ale jutro se to odbiję;).
Kategoria całe goowno, a nie dystans;), pierd motyla, czyli mniej niż 50, trening, we w towarzystwie