Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
64.64 km 0.00 km teren
03:16 h 19.79 km/h:
Maks. pr.:56.70 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:965 m
Kalorie: 1462 kcal

Śladami dziecięctwa czyli dej tu na Rzeszowszczyźnie

Poniedziałek, 26 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 25

Wczoraj odreagowywałam – po powrocie z pedałowania – stresy wigilijne związane z ratowaniem mojego ulubionego ciasta (na Podkarpaciu mówi się na to PLACEK), które Pani Mama spiertoliła, a które jest tak w sumie jedynym czymś słodkim, co żrę z tak zwaną rozkoszą. Ratowałam też wynalazek zwany łososiem pieczonym z mango i melonem. Cała ta presja sprawiła, że drugo-dnio-świąteczny poranek - po TAKIM WIECZORZE - do najłatwiejszych nie należał. Musiałam odreagować.

I gdyby nie reanimacyjne piwko spożyte jeszcze przed śniadaniem, BŹDZIĄGWIŁABYM SIĘ jeszcze długo.

A tak to JUŻ O dwunastej zaczęłam startować na rower.

To dymam na Dynów – pomyślałam se wielce przyszłościowo. A dlatego tam, że kiedyś mnie – jako gówniarę – Pani Mama zabrała na wycieczkę kolejką wąskotorową z Przeworska właśnie do Dynowa. Kolejka owa stawała co i rusz w polu, można było se sieknąć szybkie ognicho. Pamiętam też przejazd tunelem o długości SZEJSET dwóch metrów i pamiętam także, jak mój kuzyn w euforii uwiesił się na dźwigni hamulca ręcznego;). Nie mogłam nie ruszyć w taką oto podróż sentymentalną.



Po wyjeździe z wiochy tym razem – inaczej niż wczoraj – kieruję się na południe, co skutkuje w-ryj-zefirem. Delikatnie rzecz ujmując, nie była to bryza. Szybko przestałam nawet chcieć starać się jechać w moim treningowym tętnie.

Docieram sobie do Manasterza, który ciąąąąągnie się i ciąąąąąągnie, gdzie ciągle wieeeeje i wieje i gdzie napotykam młodocianych kolędników. Chciałam GNOJOM zrobić zdjęcie, ale sugestywne nadziewanie kawałka ziemi widłami i łakome spojrzenia w moim kierunku sprawiły, że strasznie pociagająca stała się perspektywa dalszej jazdy.

Srał was pies. Też.



Coś mi majaczy, że ma też fazę na punkcie kotów, a tu trafiam na wąskotorowego kota. Szedł se w kierunku mym i nie, nie miauczał. On poszczekiwał. Serio. Na tym zdjęciu idzie i szczeka, czego niestety zdjęcie nie odda. Ale jakby co, mogę zademonstrować i podczas ewentualnego widzenia wydam dźwięk paszczą w ramach pokazu.

Tu se o człapie po szynie takie małe rude coś:
Uwierzcie mi na słowo. Ten kot tam jest;) © </div>

W ogóle Podkarpacie kotami stoi. Co chwilę jakiś sierściuch mi przemykał a to w poprzek, a to równolegle. Ten jednak był najbardziej kontaktowy.


No i razem z tymi torami docieram sobie aż do Jawornika Polskiego i usiłuję se przypomnieć, gdzie jest ten cholerny tunel – ponoć jedyny na trasie kolei wąskotorowych w Polsce. Raczej nie mogłam go nie zauważyć – w końcu mnie zdarza się nie dostrzegać JEDYNIE maratonowych oznaczeń na Giga, które są jebutnie czerwone, a przecież tunel jest raczej w kolorze TUNELOWYM.

Zamiast na tunel napotykam znaczek:

[img title="Niebieski szlak. By to trafił, jak, to niektórzy mylą;)" width="600" height="450" author="</div>

Ale. Co następuje!
Do owego tunelu - stwierdzam - jednak dziś nie dotrę, bo raz, że mi pada jakieś mokre (i niestety nie białe) gówno, dwa, że czas mnie bezlitośnie nagli, trzy – stopy zaczynały bawić się ze mną w „pojawiamy się i znikamy, mamy czucie, nie mamy czucia” – summa summarum, sacrum profanum, kuala lumpur decyduję się w Szklarach na olanie Dynowa, od którego dzieli mnie jedynie 9 km, co może nie jest dramatem o 10-tej rano, ale na chwilę przed 14-tą jest względnie I W MOJEJ SYTUACJI ryzykowne.

Teraz wkierwiona czytam, że ów tunel jest właśnie w Szklarach i strasznie mi się chce mieć jakieś towarzystwo tu i teraz, TYLKO PO TO, żeby się na nim wyżyć;).


[img title="Patrzę na ten śnieg, na tych ludzików w oddali i widzę wędrówkę ludów;)" width="600" height="450" author="</div>

No to znów ziu na Łańcu
T (tak ma być!)

Tu jest! Tu jest krzyż!

[img title="Krzyż ci w d... A nie! Wrrrrróćć. Krzyż na drogę. Tak to miało być;)" width="450" height="600" author="CheEvara


W Szklarach jest on, a nie na Krakowskim, tępe katole!;)

Wydawałoby się, że będę miała teraz z górki, ale nieeeee. Znowu podjeżdżam, ale tym razem za to czekać mnie będzie piękniutka nagroda – przed Dylągówką droga zaczyna wić się rozkosznymi serpentynami w dół. Do tego nie jedzie nic („specjalnością kierowców jest tu ścinanie zakrętów, więc uważaj i jakby co – DO ROWU!” – mówił Dyl), zatem odważam się nie heblować. Zresztą na tej wysokości, przy tym lekkim opadzie najlepiej i najrozsądniej pozwolić rowerowi się toczyć. Ślisko było PIERUŃSKO (jak to się mawia na Podkarpaciu).

Ignoruję zjazd na Hyżne, choć dociera do mnie refleksja, że se można z takiej Sieteszy wyskoczyć na rowerze, żeby pośmigać na nartach, choć – jak się dowiedziałam w Hyżnem jest raczej ośla łączka, za to górka niezła jest w Błędowie Tyczyńskiej (ale czad, guglam właśnie Błędową, i co? O górce ani słowa, za to wyskakują mi informacje o agencjach towarzyskich w Błędowie oraz linki do dyskretnekobiety.pl:D).

Jest pięknie;)

Szkurna, zdjęcie z komórki ma się do zdjęcia tak jak zdjęcie wybuchu do samego wybuchu! © CheEvara



Fajne wiu zostawiam w tyle... © CheEvara



Niemniej przyjemnie jest przede mną:) © CheEvara


Dalej fot nie budjet, bo wolałam nagrać całego tracka i nie LECHMANIĆ baterii:).

Coś podejrzanie sprawnie mi idzie ta pętla – myślę se w niejakiej Albigowej, gdzie oto frajerzę się na całego. Mam bowiem tak, że jak nie myślę i nie kombinuję, i nie usiłuję sobie uprościć, wszystko bierze w łeb. Właśnie dlatego maratony na orientację są nie dla mnie, bo tam myśleć i planować trzeba na bieżąco. Dla mnie to nie jest wskazane. Kieruję się instynktem – dobrze. W każdym innym przypadku – kurewsko źle.

Otóż. Spozieram na mapę w padającym taczfonie i se myślę, że eeeee, nie będę dymać do Łańcuta, wracam się do odbicia na Handzlówkę, stamtąd powinnam dotrzeć do Husowa, a stąd mam już tylko niecałe 10 km do chaty.

Wracam się. Do tego skrętu na Handzlówkę. Przy cmentarzu pytam miejscowego pijaczka o drogę na Husów, a ten mi kurwa mówi, że mam skręcić DO GÓRY przy jakimś grzybku. Cała cudowność tej sytuacji polega na tym, że – wbrew temu, co sobie pomyślałam (iż zapytam zaraz jeszcze kogoś) – spotykam w Handzlówce dokładnie nikogo. I nie ma kogo dopytać o tego grzybka (może to chałopa niejakiego Stacha/Zdzicha/Jaśka Grzybka?).

Jadę zatem główną drogą do końca (w Handzlówce wyciąg narciarski jest także!), tu stwierdzam, że do dupy mnie to PO CIEMKU doprowadzi i decyduję się, że jednak wracam i szukam tego SKRĘTU DO GÓRY. Za niejaką podpowiedź posłużył mi skręcający DO GÓRY samochód, pomknęłam zatem za nim.

O, jaki to był fajny podjazd! Fajny długi podjazd. W leżącym na drodze śniegiem:).

Na tak zwanej krzyżówce, jeszcze przed Husowem, decyduję się skręcić w lewo – a raczej INSTYNKTOWNIE chcę skręcić w lewo – i dobrze robię, bo wypadam na znaną z wczoraj trasę, którą teraz robię w drugą stronę, czyli w dół, a poznaję ją po domu z dziwacznymi PRZYPORAMI, o których miałam powiedzieć Niewemu.

Przez to błądzenie w Handzlówce NIE ZDANŻAM pożegnać się z Panią Mamą, jestem spóźniona o całe 12 minut.

Ale satysfakcja i radocha i zmęczone, łaknące o rozciąganko mięśnie były pewną rekompensatą.

Zajebisty dzień.
OK. W całej swojej niekatolickości lubię Święta. Żarcie lubię umiarkowanie. Rodzinkę, do której jadę uwielbiam. Ale nie znoszę siedzenia. Mogę zasiąść z kawą, spoko. Ale zasiądę i myślę o tym, że zaraz pójdę na rower. Wielce zatem zadowolonam, że kupiłam ten pieprzony torebson na rower i że ten rower ze sobą wzięłam. Jak zawsze z trwogą spoglądam na wagę po świętach nierowerowych, tak teraz satysfakcję mam cholerną. Dwa kilo w dół.

Przed wyjazdem przeglądnęłam BS pod kątem cyklomaniaków mieszkających w tych okolicach. Kilku trafiłam, ale na trasie nie napotkałam nikogo. Pewnie byłoby inaczej kiedy indziej. A ja lubię spotkać kogoś miejscowego, kto by może nie tyle oprowadził, co po prostu udzielił wskazówek.

No i brak normalnego aparatu – taczfonowy aparat raczej nie radzi sobie o zmroku – oraz mapy analogowej to nauczka na przyszłość;).


Raz, dwa, trzy, próba wstawienia mapy:


https://maps.google.com/maps/ms?msid=217243462649017022615.0004b540b35998d93ae28&msa=0&ll=49.951883,22.337608&spn=0.117963,0.338173






A w ogóle to był dzień, kiedy można ówczesnego solenizanta zapytać: „Co robisz Szczepanie?”, a przy odrobinie zabawy, m.in. z interpunkcją pytanie zawarłoby też odpowiedź na nie;)
Co robisz? Szczę, panie :D
Kategoria >50 km, krajoznawczo


Dane wyjazdu:
41.23 km 0.00 km teren
02:05 h 19.79 km/h:
Maks. pr.:46.40 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:166 ( 84%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:201 m
Kalorie: 975 kcal

Takie świętowanie to ja rozumiem

Niedziela, 25 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 30

Jedyna słuszna decyzja to była. Zabrać ze sobą na Święta rower. Wczoraj, czyli w wergilię lub też w wigilię odpoczęłam, na rower nie wyjszłam, nie było tak zwanego czasu, nie podejrzewałam się, że raz, że przyznam się do tego, że będę potrzebowała odsapnąć (test wydolnościowy mnie skatował psychicznie), a dwa, że to wcielę w życie. Korciło mnie BARDZO dojechać na moją wiochę z dworca Rzeszowa rowerem, ale. Uparli się, że mnie odbiorą. No dobra.

Odpuściłam jazdę w wigilię też dlatego, że spałam może w sumie trzy godziny (pana autobusa miałam o piątej rano, a wstać na niego musiałam najpóźniej o 3:30), a wiadomo, że jak się ma konieczność wstania rano, to się człowiek wybiera spać jak najpóźniej i do tego jeszcze do ostatniej chwili nie może zasnąć. Skutek tego był taki, że… o, matko, jak ja się CHUJOWO czułam!

Pan KEROWCA autobusu zobaczywszy mój pakunek wyrzekł jedynie:
A CO TO, ŻYRAFA??
Nie, kurwa , czołg wiozę. Skompresowany w rar-ze. A to jeszcze spakowałam w ZIPie. Czyli w dużym trytycie.

Słuchejta – oficjalnie tego nie powiedziałam, ale potrzebowałam luźnego dnia, bez żadnego sportu. Zatem, uznajmy, że jestem leniwa locha i to właśnie dlatego nie ruszyłam się na rower W MOJE IMIENINY, małe fiutki.

Dziś zaś wszystko stało mi naprzeciw. W tym przychylnym naprzeciw, czyli frontem do klienta. Pogoda to raz. Leżący tu śnieg (hurrey!) zaczął topnieć (kyrwa, niestety), ale było w miarę sucho. Wiało jak sam skurwenson, ale jak wsiadłam na rower, jak już poczułam te podjazdy w nogach, to nawet na ten jebany wiatr się cieszyłam.

NIECH ŻYJE MASŁO! (niech żyje!)

Obadałam mapę w taczfonie, bo jakoś nie przyszło mi do głowy nabyć analogową, posłuchałam wuja, Dylem zwanego, gdzie i jak jest luźno, gdzie jest pod górę, gdzie się wypłaszcza, oraz o której obiad i mając w głowie zarysowany wstępny plan, żegnana rodzinnym niezrozumieniem (nie chce siedzieć przy stole. Nie chce żreć. Zimno. A ona idzie. GUPIA jakaś, albo co najmniej DZIWNA), ruszyłam se, by zza winkla zmierzyć się z pierwszym sztywnym podjazdem.

Pojechałam bowiem na Siedleczkę (cały czas jednak mówi mi się w myślach, że na Siedleczki, takie Siedleczki-Manieczki). Znak drogowy oznajmił mnię jedenaście procent nachylenia. Fok jeh.

Jeszcze w Sieteszy obfociłam staaaare, bielone wapnem chaty, które strasznie mnie jarają (może dlatego, że jara mnie słowo SIEŃ) , tu wrzucam tylko kilka zdjęć, ale telefon mam nimi zapchany. Uwielbiam te małe okienka, krzywe dachy, walące się drzwi i NA PEWNO sień ze skrzypiącą podłogą. Chętnie bym wlazła do takiego domku, dała się ugościć jakimś tłuuuustym żurem, napoić bimbrem i posłuchać, jak to DRZEWIEJ bywało.

Kurna, to się nazywa chata © CheEvara


Stara chatyna na górce © CheEvara


A ta jest nawet zamieszkana! © CheEvara


Zobaczyłam ten domek i poczułam się zaproszona na bimberek © CheEvara


Taką chałupę se właśnie kupię. I będę palić w piecu kaflowym. I zalegnę na wersalce, która będzie skrzypieć, będzie się zapadać, ale będzie okrutnie bezczelnie wygodna.

Odprowadzana niedowierzającymi spojrzeniami wracających ze-e mszy ludzi (kosmita! W kasku! W jakichś takich ubraniach dla tych… no… PEDERASTÓW!) z Siedleczki skręciłam na Kańczugę, gdziem doznała rozczarowania, bo mię się wypłaszczyło. I jakby ten wicher zaczął być bardziej wkurwiający. Powzięłam prostą decyzję. No to ziu na Łańcu

t (chciałam, żeby się zarymowało).

O tam o, fajnie białO!:) © CheEvara



Dyl mię namawiał na to, żeby podjechać Husów, bo warto, gdyż droga jednocześnie i równiutka i pusta, nikt tędy raczej do ŚFAGRA nie będzie jechał, wstępnie i uprzednio najebany u teścia lub świekry (zajebiste słowo), a podjazd długi (cętkowany nie, ale kręty i owszem). No to i tam wylądowałam. Zawróciwszy wcześniej do Sieteszy, tuż obok pozostałości zespołu pałacowo-parkowego, odrestaurowanego i należącego do tej samej matrony, która posiada centrum handlowe w Rzeszowie. Sam pałacyk jest niedostępny, bo własność prywatna, ale przed posesją pozostawiono oryginalny kawałek muru. Szkoda tylko, że aby się do niego dostać, trzeba nauczyć się latać ponad ogrodzeniem.

No to srał was pies, jak to się mawia na Podkarpaciu. Jadę na Husów. Prawdą jest, co Dyl rzekł. Jest odjazdowo PODJAZDOWO. Mijają mnie może dwa samochody i robią to tak, że o mało nie lądują w rowie po lewej stronie drogi. Nie no, chłopaki, po co tak się poświęcać, przywykłam do prób zabójstwa.

Niby niewinnie równo...;) © CheEvara


Ten się nie odważył, ale czaił się mocno © CheEvara


Po prawej mam zajebczy las, korci mnie, żeby wbić się w teren, ale raz, że nie mam mapy (klasyka), dwa, że pada mi telefon, a razem z nim giepees, trzy – kompletnie nie posiadam orientacji i tylko wjadę w krzaki, a przestanę nawet czaić, skąd w nie wjechałam, olewam więc teren i jadę w górę, korzystając z niesamowitej okazji na wysprzęglenie w ryj dwóm napierdalającym za mną szczekliwym kundlom. Moja miłość do zwierzątek kończy się po około dwóch minutach od momentu, kiedy taki mały posraniec zaczyna za mną biec, ujadając wrzaskliwie i nawiązując kontakt z moimi butami. Pierwszy strzał z spd-a ledwie zasrańca obszedł, dopiero drugi kop uruchamił jego pogmatwane zwoje.

Ale dzięki sierściuchowi nie zauważyłam, że kończę właśnie podjazd i znajduję się na tak zwanym szczycie, skąd rozciąga mię się zacny widok na ośnieżone pogórze rzeszowskie.

Trochę zimy, trochę industrialu © CheEvara


W oddali rezerwat Husówka © CheEvara


Moja fantazja w pstrykaniu fot TACZFONEM skutkuje tym, że pada mię bateryja, a wraz z nią i nagrywana mapa i w ogóle mapa, no i kontakt z moim zdalnym Wisławskim, czyli Dylem, do którego mogłabym W RAZIE CO (jak to się mówi) zadryndać.

Na czuja zatem – gdy docieram do tak zwanego rozstaju dróg (gdzie przydrożny… a nie, to będzie jutro), zjeżdżam w dół, bo skorom podjechała, to i muszę zjechać do mojej wiochy. W Markowej wbijam jeszcze na przykościelny cmentarz, wiedziona znakiem, że do grobu rodziny Ulmów to właśnie TĘDYK. Dyl mi cuś napomknął o tym, że Hitlerowcy rozstrzelali całą rodzinę (rodzice + piątka dzieci plus szóste w brzuchu) za przechowywanie Żydów. Przed cmentarzem zagajam jakąś starszą panią, czy może mnie tam, do mogiły doholować i trafiam w dziesionę. Starsza pani jest krewną tamtej zabitej rodziny, zatem opowiada mi DOSŁOWNIE wszystko. Oprowadza nawet po mogiłach innych zamordowanych Polaków, którym przyszło do głowy ryzykować życie ukrywaniem Żydów.

Na koniec jeszcze pokazuje mi grób wujka, bezpośredniego świadka egzekucji wykonanej na Ulmach, któremu Niemcy nakazali wykopać dwa groby – dla Ulmów i dla siebie. Nie bardzo zrozumiałam, jakim cudem ocalał, ale prawdopodobnie dlatego, że miał nieść wieść po wsi, że ratowanie Żydów po prostu nie kalkuluje się.

Dziękuję kobietce i spylam na Sietesz, gdzie jeszcze zajeżdżam do źródełka Św. Antoniego (tego z Padwy). „Wieść gminna niosła, że tymi polami przed setkami lat przechadzał się święty Antoni. Chciało mu się pić i usiadł na jednym z kamieni. Uderzył laską i wytrysła z niego woda” [zbicie słów ‘laska’ i ‘wytrysła’ strasznie mnie zaniepokoiło;)]. Tak mówi oficjalne info, acz mój zgryźliwy wujek stwierdził, że ów święty normalnie nigdy dupy nigdy do Europy nie ruszał, a tu nagle, proszę, bęc, se pojechał do Sieteszy…:D

Oto i i źródełko. Po Antonim ani śladu, nie wyszedł z chlebem © CheEvara


Mogę uznać, że to cud i moje nawiedzenie tego miejsca niosło za sobą skutki magiczne. Nie wiem bowiem, SKĄD Dyl wiedział, ale w drzwiach zostałam powitana piwkiem.

No jak nic cud.


Dane wyjazdu:
91.72 km 4.61 km teren
04:21 h 21.09 km/h:
Maks. pr.:40.74 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1899 kcal

O tak to lubię

Piątek, 23 grudnia 2011 · dodano: 23.12.2011 | Komentarze 12

Dwóch chamów w blachopuszkach prawie mnie dziś zabiło, uznaję zatem Święta za nieważne – znowu jestem wśród swoich. Poza tym, wiecie co? Nie widziałam ŻADNEJ reklamy Coca Coli, w sensie tej świątecznej [być może dlatego, że nie odpalam tak zwanego teleodbiornika] i w związku z tym odwołuję Święta.

Jakże się cieszę;).

Narzekałam na budowlańców, że mi napierdalają za ścianą, dziś nie napierdalali, a ja i tak wstałam o poranku. I POJSZŁAM NA ROWER. Albowiem umówiłam się z Czarnym, że go odeskortuję do pracy. Dość to nietypowe, bo ode mnie do Czarnej chaty jest 24 km, a od Czarnej chaty do AirBike jest jakieś kilometrów 6.

Zasadniczo dymałam tylko po to, żeby se z Marcinem powbijać szpilę. Przez ten krótszy odcinek. I tak lajkit.

Potem przetoczyłam się na Saskie Kiempe po torbę na bajsikla, żeby go ze sobą zabrać na tę rzeszowszczyznę, bo ja przy stole wysiedzę półtorej godziny i to jest absolutny maks, co może ze mnie być. A nawet jak mam nie pojeździć, to niech wiem, że to kwestia mojego lenistwa, a nie tego, że nie mam roweru. A że względem roweru leniwa nie bywam, tak więc wiem, że się roweiro przyda.

Wielki bajsiklowy torbo-pokrowiec zgarnęłam sposobem, złożyłam go na cztery razy, umieściłam na plecach, strategicznie opasałam paskiem od nery i pozdrowiona przez trzech kuryjerów dotarłam do domu. Przestaję wierzyć, że są rzeczy, których nie da się przewieźć na rowerze. Biegówki też se odbiorę na rowerze.

Ale będzie śmiesznie, jak mnie te jebane pekaesy mimo takiego szprytnego pakunku nie zabiorą:D.
Acz na miejscu pana kierownika tak zwanego pokładu NIE RYZYKOWAŁABYM wkurwiania mnie o piątej rano. Jeśli nie chce skończyć jak miliony biednych karpi.

A już popołudniem pomknęłam se ja wręczyć bezpośrednią korzyść majątkową Panu Niewe (zjadł? Wypił? Schrupał?;)), a stamtąd do Karolajny na ciacho czekoladowe (nie wiedzieć, czemu i gdzie umkło mię kajlogramów cztery, to sobie pozwoliłam;)). Karolajna i jej Pani Mama właśnie ponoć wznoszą modły, by nie udało mi się jutro wyjechać ze stolicy i bym Święta spędziła z nimi:D.

Na koniec spinning i tak mi ładnie w sumie nawet kilometrażowo wigilia wigilii wyszła.

Życzyć Wam nie będę nic, bo życzyłam już tu i proszę się czuć odbiorcami moich ciepłych słów:).

Hoł, hoł, hoł.


Dane wyjazdu:
53.55 km 0.00 km teren
02:32 h 21.14 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1267 kcal

To się zwydolnościowałam

Czwartek, 22 grudnia 2011 · dodano: 22.12.2011 | Komentarze 14

Jestem cienka jak wężowe jelito.

A Che bez mocy jest jak…

[tu przyjdzie Niewe i wpisze jak kto bez czego i co bez kogo].

Ale raczej sama sobie jestem winna. Wczorajsza kompensacja, a raczej „kompensacja”, dzisiejsza jej kontynuacja (dajcie spokój, ja jestem po prostu debil i nie umiem jechać w pierwszej strefie), no i te jePane roboty od siódmej rano u mnie qyrwa za ścianą. Wysypiam się jak na kolonii w szkole średniej. Godzina snu i styka.

Se mierzę rano spoczynkowe i mam je takie, jakbym już siedziała na rowerze.

I tak pełna już wkierwienia na siebie pojechałam do Aplauzu na Bemowo, gdzie Olimpiakos rozstawił się ze swoim badawczym sprzętem. Z ważenia i analizy składu ciała jestem zadowolona. Z wygenerowanej mocy w ogóle nie. Umarłam sobie tak po prostu.

Wstawiłabym fotę, ale wiecie, ten jebany blukonekt także na święta nie chce mi zrobić fajnie. Abyście mieli obraz – już półtorej godziny ładuje mi się fota z maila. Jestem w szoku, jak ta technika postępuje.

Półtorej godziny już se tak postępuje.

Wrzucę chyba wszystkie wpisy o tym pieprzonym blukonekcie na wykopa. A stamtąd do kogoś na szerokim stołku w Madżenta Sieci. Niech choć wiedzą, jak bardzo czarny PR im robię. I niech kuźwa coś z tym zrobią.


Znowu dziś wszyscy współużytkownicy dróg publicznych był mili. Nie mogę tego przeżyć.


Aaaaaahhhh. Jakby komuś NIEOPATRZNIE przyszło do głowy puścić mi SMS-a świątecznego z jebaną-przesłaną-dalej durną rymowanką, niech się ten ktoś nie zdziwi, jak oddzwonię i zupełnie nieświątecznie poślę go w chuj. Wystarczy mi, że na FB muszę trolli co jakiś czas potraktować soczystym mięchem. Edukacyjnie, oczywiście.

A poza tym LOVE:)


P.S. Nic nie mówię, ale CIĄGLE kuoooooocham Wojtka Marcjoniaka. Jak na mnie, to strasznie długo już to trwa:).
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
80.69 km 0.00 km teren
04:14 h 19.06 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1845 kcal

Mówcie, co chcecie, ale mnie święta wkoorwiają

Środa, 21 grudnia 2011 · dodano: 22.12.2011 | Komentarze 8

A jak na złość, wszyscy – nawet na ulicach – mili są do wyrzygania. Wyjeżdżający z podporządkowanych puszczają mnie niemal uroczyście (dziś dwie panie KIEROWNICE obkciukowały mnie z uśmniechem zza swoich ciepłych szybek), upomnieni piesi, że lezą mię po dedeerze, grzecznie przepraszają i schodzą… noż kurwa!

Ja chcę z powrotem moją chamską stolicę!

Nie chcę, żeby było nawet przez chwilę tak fajnie. Bo nie jest prawdą, że człowiek do dobrego przyzwyczaja się szybko. On się przyzwyczaja NATYCHMIAST.
I co, wrócę po Świętach i po takiej odmianie wpadnę w zwykłe szare szambo międzyludzkie? To ja już wolę sobie po prostu w nim siedzieć, nie wychodzić, szoku nie doznawać.

Senkju, senkju, baj.

Dziś miałam zrobić tylko kompensację, czyli delikatniutką godzinkę w pierwszej strefie. Wszystko by się zgadzało (ta pierwsza strefa).
Ale czas się mię LEKKO nie zgodził. A bo najpierw musiałam podjechać do kumpla w Timołbajlu (i nie był to Goro!), potem zahaczyć o byłą pracę, wrócić do domu, a potem na KEN do AirBike uderzyć (i jeszcze wrócić). NO TO SIĘ UZBIERAŁO. Samo tak.


Ale wszystko uczyniłam z nakazaną kadencją i w nakazanym tętnie.
JAK NIE JA.

O, miałam napisać. Spotkałam tomskiego, z któregom WIELCE dumna! Posiadał bowiem rowerowe lampiczki. Świat się kończy, mówię Wammm. Ludzie mili, Tomek oświetlony. Dajcie spokój. O.


Dane wyjazdu:
30.41 km 0.00 km teren
01:21 h 22.53 km/h:
Maks. pr.:33.50 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:157 ( 80%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 505 kcal

No i macie, coście chcieli

Wtorek, 20 grudnia 2011 · dodano: 20.12.2011 | Komentarze 10

I się doczekałam. Nie, żebym strasznie tęskniła, ale jak już zaczęło tak sobie śnieżyć, tak gęsto, miło i leniwie, no przyznam, że klimatycznie, to pobimbrowałam porą wieczorową na rower. A raczej rowerem na siłownię. Pora ku temu beznadziejna, bo na siłce byli dziś wszyscy, a na pewno wszyscy ci, których nie było w centrum handlowym. Byłam jednak chamem ostatnim i cymbałem brzmiącym. Z trudem przychodziło mi niezważanie na nikogo i nieustępowanie, ale dzięki temu wyrobiłam się w czasie i mogłam przybyć na czas, by przelotnie spotkać się z moim od-toruńskim ulubieńcem, Wierzbą, który wraz z dziecięciem swym Polskę przemierzał przedświątecznie, a którego trenażerową oponkę miałam zgarażowaną ja.

Szkoda, że mieliśmy tylko chwilę, bo gada się świetnie i GIEMBY to nam się nie zamykają.


Myślałam, że śnieg mnie wkurwi, ale zasuwało mi się miodnie i cudnie, i tylko parę razy rzuciło mnię chybotliwie. Bardziej od opadu wkurwiają mnie stuki z okolic suportu, które MOGŁYBY zwiastować śmierć łożysk, acz mam nadzieję, że to tylko oznaka syfu w mufie. Z tym se jeszcze poradzę.
Wypiszę Specowi małe skierowanko na czyszczonko, sama je nawet zarespektuję, a zatem sama zalecenia wykonam.
Ale zanim wypiszę, to się nasłucham tego cholernego pukania.

Zgłośniłam zatem ja muzę, zaklęłam szpetnie, zgłośniłam jeszcze raz i nawinęłam do domu.


Frajdę z tej pierwszej zimowej jazdy miałam pierwszorzędną, BYĆ MOŻE za sprawą tego, że to była jazda NA ROWERZE, a ta mnie jara w okolicznościach każdych:).

No i dziś te wszystkie LAMPICZKI nowoświatowo-starówkowe MIĘ się w tej białej scenerii podobali.

Ukrywać jednak nie będę, że zimę wolę w tym wydaniu, jakie mieliśmy w ciągu dnia. Lekutki mrozik, pełne słońce. Lajkit.


Mocno rozważam kupienie jeszcze w tym roku całego napędu do ściganta. Ceny w dwa tysiące dwienatcat mają być bardziej niż chore.Ja tu widzę niezły burdel i kosztową schizofrenię, siostry. Wyście zwariowały, boście chłopa dawno nie miały!Wyglądacie mi na mocno poczeszczałe. Lub nie. Sama nie wiem.

Aaaaaa! Długo nie pisałam, ale nic się nie zmieniło. KUOOOOOCHAM Wojtka Marcjoniaka!:)


Dane wyjazdu:
51.50 km 0.00 km teren
02:19 h 22.23 km/h:
Maks. pr.:37.40 km/h
Temperatura:3.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:127 ( 64%)
Podjazdy: m
Kalorie: 956 kcal

Łapy mię zmarźli, ale pięć dych ciagiem zrobilim

Poniedziałek, 19 grudnia 2011 · dodano: 20.12.2011 | Komentarze 6

Tymi oto ręcami i nogyma, a w krzakach wilki i djed maroz jakieś.

W ciągu dnia czasu na rower za bardzo nie mam – a żeby było śmieszniej, MAM URLOP. I pewnie właśnie dlatego zatyrlalam tak, że czas na bajsikl znajduję ino wieczorem. Gdybym była złośliwa, napisałabym, że zrobiłam sobie TAKI MÓJ STANDARD i na tym zakończyłabym pisanie. Ale przecież złośliwość to OSTATNIA rzecz, o jaką mogę być choćby podejrzewana. JA TAKA NIE JESTEM.

Inna sprawa, że jestem nie w nastroju.

Na szczęście nie szarpie mnie już ani łydol, ani udol, ani pośladol, z radością czekam zatem na kolejny treningowy zapierdol.
Śladu po zakwasowej, niedzielnej rozpaczy nie ma już.

W sklepie Wkręconych.pl na Targówku atmosfera zajebcza. I mimo kłopotów technicznych związanych ze świeżym otwarciem, a zatem mimo tego, że kupiłam dokładnie nic, ja już tam mam swoich ulubieńców.

Itako.

Czy ktoś mógłby przełamać tę chorą barierę technologiczną i być wynalazcą bateryjek pulsakowo-licznikowych w wersji AKUMULATOR? Przecież szkurwa dopiero, co kupiłam trzydzieści sztuk i już zużyłam. Taniej by mnie chyba wyszło, gdybym je żarła.


Dane wyjazdu:
109.86 km 75.00 km teren
05:11 h 21.19 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:3.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2417 kcal

„Gdyby” to najczęstsze słowo polskie

Niedziela, 18 grudnia 2011 · dodano: 19.12.2011 | Komentarze 19

Jak śpiewa Kazik eNŻet.
Coś w tym jest.

Bo wczoraj był wielce fajny dzień, ale byłby fajniejszy, gdyby…

Albo nie. Zacznę od tego, co było zajebiaszcze.

Perspektywa jazdy ILE SIĘ DA. Była zajebiaszcza.

Perspektywa spędzenia rowerowego dnia z Goro i Niewe.

Stęskniłam się za takimi spędami. I taka perspektywa była zajebiaszcza.

Kolejny grudniowy dzień bez deszczu, białego szitu, a nawet ze słońcem. Zajebiaszczy kolejny grudniowy dzień.

Kolejny dzień na rowerze ustawionym przez Wojtka – ZAJEBONGO.

Plan był prosty. Niewe, Goro & Che (zawsze chciałam podlinkować samą się:D) jadziem klasyk, czy jak to niektórzy bikestatsowicze określają standard (lub też standart, a nawet zwiększony standard z psem). Jadziem klasyk Niewowsko-Gorowski, bo ja uczestniczyłam w tymże po raz pierwszy. Klasyk mówił o pętli od Wiktorowa na Nowy Dwór Mazowiecki, skąd zawijamy przez Dębe, Nieporęt na Bemowo. No to ziu.

Zbiórka nastąpiła we Wiktorowie, jakem rzekła. Mieliśmy z Niewe plan zdemotywowania Goro, który nacierał w naszą stronę (znowu trzeba było na niego czekać:D) od siebie z chaty. Chcieliśmy go upić już na starcie, ale pozwolił wtłoczyć w siebie (ale za to bez większego namawiania go) TYLKO jednego Kasztelana. Który to w ogóle nie osłabił jego możliwości. Strasznie to dziwne. Goro i jedno piweczko.


Ruszyliśmy w mańkie z wmordewiatrem atakującym nasze pięknotkowe twarze. Mnie i tak było wszystko już kurna jedno, bo ledwiem wystartowała, a już wiedziałam, że będę umierać łamane na zdychać. Takie to ja miałam zakwasy posiłowniano-pobiegowe. O ile jeszcze – jak mnie zwykle łyda szarpie – mogę mocniej depnąć, słabiej pociągnąć, ale w efekcie mogę JAKOŚ w ogóle jechać, tak tym razem bolało mnie każde ścięgienko. Co zresztą było widać w naszym TRINITY-peletonie. Chłopaki tasują się między sobą z przodu, ja niemal z rykiem snuję się z tyłu.

Ewentualna ciulowa średnia Goro & Niewe jest ewidentnie moją winą.

Do eNDeeMu mieliśmy bezlitosny huragan we w twarz. Na wale spychało nas na boki. Se myślałam, że kurna zginę taaaaammm. ZGINĘĘĘ.

Aleeee nieeeee. Jakoś dojechalim.

In Da City zrobiliśmy krótki pitstop na banana-szama i wiedząc, że czeka nas teraz wiatr w zad ochoczo ruszyliśmy KONTYNUUJĄC DALEJ (jak to się mawia) naszą uroczą wycieczkę, drogie dzieci.

Jak będziecie chcieli dowiedzieć się, JAK GORO ŻYCZY 'MIŁEGO DNIA', zapytajcie, opowiem;).

Śmigamy, śmigamy i śmigamy, gdy nad kanałkiem, za Nieporętem już, ja zaczynam czuć, że dupa jestem, a nie kolarz i żreć mi się chceeeee. Przyssało mnie (mnię), przyssało Niewe (Niewę), Goro (Gorę) napierniczał z przodu, ale pewnie dlatego, że i on był przyssany. Jedyne, co WYJSZŁO naprzeciw naszym gastronomicznym potrzebom był MacDonalds. Na twardziela wciągnęłam lodzika (te akurat w Maku mają pierwszorzędne), chłopaki –uśmiechburgery, czyli czizburgery i tak – powiedzmy, że zdrowo – posileni skierowaliśmy się na Bemowo, gdzie nasza szalona wyprawa miała się zakończyć. Gora wzywały obowiązki rodzinne, Niewe i ja mieliśmy spocząć jeszcze kontrolnie w Bemolu, no bo nieprzyzwoicie byłoby tak bez pożegnania rozjechać się w swoje strony.

Przepiliśmy w Bemolu wszystko, cośmy ze sobą zabrali. Ja do domu zwiozłam złotówkę, Niewe również. To też byśmy przepili, gdyby pani w Bemolu dawała na krechę. Twarda jednak była.

Zajebisty rowerowy dzień, pięć godzin W SIEDLE.

Wiecie Wy co? Bolało mnie wszystko, bolało cholernie, ale zamiast zjechać do domu, to pojechałam jeszcze na to Bemowo. Raz że chciałam dokręcić do stówki, dwa – stęskniłam się i za Niewe (Niewuńcio-Tralaluncio), i za Gorem (Goruńcio Tralaluńciem). I chciałam im jeszcze potowarzyszyć.

W domu po rozciąganiu spokojnie sobie umarłam przy książeczce i pod Monte;).

A z tym GDYBY… Zakwasy zabrały mi dziś całą rowerową radość, napyrtalający w fejs WICHR (no bo były wichry namiętności, a nie wichery namiętności) też. Ale i tak było zajebiście. Sztuka wyciągania pozytywów (z kapelusza na przykład).


Dane wyjazdu:
38.62 km 0.00 km teren
01:40 h 23.17 km/h:
Maks. pr.:43.40 km/h
Temperatura:2.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 746 kcal

No to ja już dzisiaj wiem, że będzie bolało

Sobota, 17 grudnia 2011 · dodano: 18.12.2011 | Komentarze 6

Właściwie to wiedziałam już wczoraj, zawijając po bieganiu do domu.

Ledwiem dziś pedałami kręciła. Tym bardziej ledwiem, że było pod wiatr. Wściekli się, czy co?

Ale udało mię się wykonać planik treneirningowy, choć z trzymaniem się w tętnie nie pojszło mię już tak łatwo. No bo pod wiatr.

W ogóle nie czuję, że jakieś święta za tydzień – gdyby nie objawy ludzkiego zajoba w okolicach centrów handlowych, w ogóle bym się nie skapowała (,,przyjechałem do stolicy, byłbym nie rozpoznał, gdyby nie napisy”) – ale to dobrze, bo jakbym teraz zgłosiła panu Mikołajowi, że chcę kieszonkowego seryjnego mordercę, mógłby się do soboty nie wyrobić. A ja średnio znoszę rozczarowania związane z otrzymaniem po raz kolejny jebanych kosmetyków czy skarpetek. Zwłaszcza, jeśli wyczekuję seryjnego zabójcy.


Dane wyjazdu:
40.22 km 0.00 km teren
01:53 h 21.36 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:4.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 789 kcal

Ludzie są - nomen omen - posrani

Piątek, 16 grudnia 2011 · dodano: 17.12.2011 | Komentarze 3

Idzie se człowiek potuptać, idzie tam, żeby było miękko, i co napotyka? Kasztan za kasztanem. Psi za psim.
Fajnie się ma pieski, nie? Szkoda tylko, że pamięta się o tym, żeby ZAPOMNIEĆ ogarnąć to, co spod pieska wypadło.
Lasek Bródnowski jest obsrany co do metra.

Z obrzydzeniem prze-marszo-biegłam tę godzinę.


Nie powstrzymałam się też od roweru i kara mnię za to spotkała;). W jedną stronę DUŁO, jakby miał się ktuś powiesić, w drugą stronę duło i lało. Senkju, senkju, baj. Zmokłam do majtów.


Chcę już wiosny i truskawek. Aaaaaa i żeby była jasność – chcę już tej wiosny, kiedy pierwsze ulewy sprowadzą te cholerne psie sraki do Wisły.


Muszę skołować sę SKUNDŚ walizkę do przewożenia roweru. W sensie, że pożyczyć. Bez roweru nie wyjeżdżam na święta. Prędzej szczeznę i zacznę żreć wołu.