Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

piękna stówka

Dystans całkowity:4505.71 km (w terenie 1089.71 km; 24.19%)
Czas w ruchu:211:15
Średnia prędkość:21.33 km/h
Maksymalna prędkość:61.70 km/h
Suma podjazdów:8430 m
Maks. tętno maksymalne:190 (98 %)
Maks. tętno średnie:169 (88 %)
Suma kalorii:97018 kcal
Liczba aktywności:39
Średnio na aktywność:115.53 km i 5h 25m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
151.24 km 36.50 km teren
07:04 h 21.40 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:163 ( 84%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 59 m
Kalorie: 2678 kcal

Takie spontany lubię ja:)

Sobota, 6 sierpnia 2011 · dodano: 09.08.2011 | Komentarze 21

No dobra, po piątkowym browarnictwie nie byłam rano jakaś szczególnie spontaniczna. Snułam się rozyebana jak ta żaba na liściu i a to mi się chciało kawy, a to jednak kawy na zimno, a to jednak reanimacyjnego piwa, a to jednak dwóch reanimacyjnych piw… Jak już doprowadziłam się do stanu używalności, stwierdziłam, że nie mam planu na życie tego dnia i jedyne, co mi przychodzi do głowy to spożycie jeszcze przynajmniej sześciu reanimacyjnych piw. A tu jeszcze trza do domu wrócić. A potem coś w nim ze sobą zrobić!

Od czego jednak telefon do przyjaciela.

Memory, Find…

Albo nawet... MEMORY FAAAJW

Karolyna.

To lecem. Ponieważ młoda szlajała się jakimś innym towarzystwem i mogła dopiero po 15 przykleić zad do swojego Wheelera, jam se wyjszła wcześniej, z lekka dać sobie w dupę, tym bardziej, że Karolina nawet woli ustawić się ze mną, jak już się trochę ujadę. I to sem, ludu mój ludu, uczyniłam ja. I mając już 4 dychi w nogach, napisałam łaskawego sesesmana „Nakurwiaj Maleńka”.

A na kontynent poszła wersja: „NAPIEPRZAJ MALEŃKA”.

Udało się tak zsynchronizować zegarki, że mimo braku zegarka, Karolina dotarła tam gdzie miała po 15 minutach. A ja po dwudziestu. Bo synchro to podsta.

I se tak stoimy na dole Agrykoly, miziamy się po tak zwanych chwytach, gdym usłyszała znajomy szum. I se myślę:
1) napiernicza w dół szynszyla
2) w górę napiernicza szynszyla
3) dzięcioły zalęgły się po okapem
4) jęły cielić się lodowce
5) z góry zjeżdża Zetinho!

I choć strasznie chciałam ujrzeć Zetinho, najpierw pobiegła w górę szynszyla, potem, niczym szalona Kasia Dowbor, zbiegła w dół (chyba że odwrotnie: zbiegła w górę i pobiegła w dół), potem pod okapem zalęgły się cielaki (czego nie było w planie) i wreszcie nadjechał Zetinho.

Przy czym pragnę zaznaczyć, że żadna szynszyla ani żaden tam jakiś lodowaty cielak nie jest tak efektowny jak Zetinho, który zjeżdża i

NAS NIE ZAUWAŻA.

Dwóch du-pe-czek.

W tym jedna miała takie kuse gacie, że sutki to wiecie co robiły.

A jak nie wiecie, to już mors Wam to wszystko rozrysuje.

Wydarłam japę jak straganiara do straganiary, ale Zetinho zjechał i

MNIE NIE USŁYSZAŁ.

Mnie. Nie usłyszał.

- Spróbujemy go dogonić – powiedziała, a raczej palnęła Karolina. Po czym obie zarechotałyśmy, z lekka powątpiewając.

To zapodałam temat, że jedziemy nad Zegrze. A co, wszyscy tam są, caaaaała Warszawa, nie może zabraknąć więc i nas! Jedziemy, jedziemy i przed nami CENTRALNIE na środku DeDeeRa zakwitł nie kto inny jak Zetinho. Bawił się publicznie jakimś tam swoim gadżetem (takie zabawki z nocnej szafki). I stał przy tym.
Na tej drodze rowerowej.
Na jej centralnym środku.

Sprzedałam mu kontrolnego OPRa po tytułem JAZDA MI Z ZAJAZDU! i pozwoliwszy mu przeprosić, udzieliłam mu też łaski podłączenia się do naszej damskiej ekskursji. Uznałyśmy, że dociągnięte do połowy łydki śnieżnobiałe skarpetki bardzo nam konweniują w kontekście wypadu nas Zegrze. Najęłam się jako kerownik tejże wycieczki, kaowiec z ekipy tych niezbyt lotnych i poprowadziłam szanowną wycieczkę.

Wypierdalając się na Bródnie, na lekko zakręcowywującej drodze rowerowej z hukiem. Znaczy się, ona zakręcowywała raczej cicho, niepostrzeżenie, bezszelestnie nawet. To ja tę swoją czynność wykonałam z hukiem.

O JA, PODNIOSŁAŚ SIĘ SZYBCIEJ, NIŻ WYPIERNICZYŁAŚ! - wypalił Zeti. Taka prawda. Moje kolano ujrzało wszelkie konstelacje gwiezdne. Łydka nabrała szlifu i naraz jęło PULSOWAĆ, wręcz TĘTNIĆ w niej życie.
Tętni do dziś i boli jak sam son of the BEACH. Tak.

Ponoć kolano wygło mię się tak, jak ta ścieżka zakręcowywała. Zetinho do samego Zegrza miał grymas współczulnego bólu na twarzy.

Oczywiście zagrałam lepszego cwaniaka, co to matkę biedaczkę wiadomo gdzie i co robi i sycząc bezgłośnie, udałam, że jest git i prowadziłam naszą radosną wycieczkę dalej. Przez łąki przez pola, wzdłuż kanałko… WZDUŻ KANAŁKOLA.

I takeśmy się doturlali. Na rondzie w Nieporęcie zaliczając wkurwa (ja i Zeti) najpierw na jakąś zsamochodowioną cipę, potem jakiegoś ocipiałego motocyklistę. Żadne kurwa nie tyle nie wiedziało, po co są na świecie, co nie miało koncepcji na siebie na najbliższe 15 sekund. Skręcić i zajebać tego rowerzystę, który jedzie za mną i nie wie, co ja zrobię za chwilę, bo ja zresztą też nie wiem?

Ja natomiast wiedziałam, co zrobię. Zbluzgałam i jednego i drugiego ulunga ubogiego w zwojach.

A potem było już tylko miło. Barka, piwko:

Tak powinna wyglądać idealna wycieczka rowerowa:D © CheEvara


od cholery śmiechu, jeszcze jedno piwko, żurek, burza, która przeszła obok, jakieś nieśmiałe przebąkiwania o wyjściu na niezobowiązujący bauns suko! na mieście, i w końcu rzeczowe zagajenie o tym, że wracamy do Łorsoł.

Trochęśmy zmokli. Mogliśmy dużo bardziej – co wywnioskowaliśmy po wielgachnych kałużach na szlaku wzdłuż kanałku. Zajechaliśmy jeszcze do mnie na Bródnie po szanowne panie piczki-lam, czyli lampiczki, bo ja już wiedziałam, że będę odprowadzać takiego jednego, który oświetleniem nie dysponuje, ale za to ma rękawiczki zielone i wysoko podciągnięte skarpetki. No i pojechalim.

To był dla Karoli najgorszy odcinek. Odpadała nam od peletonu, a to z powodu kurewskiego (i to było akurat widać na jej twarzy) bólu kolan. Jednakowoż na Moście Gdańskim nazwała mój pomysł wkitrania ją z rowerem w tramwaj tak, że nie będę tu cytować.
Po prostu nie chciała.

I dojechała do tego swojego centrum. Jak się kurna okazało, zrobiła tego dnia 92 km, co jak na nią, jest ewidentą masakracją. Okazało się też, że o 10 rano przyturlała się do mienia na włości na rowerze, szkoda tylko, że cmoknęła po pierwsze bramę, po drugie wejście do kamienicy, po trzecie drzwi do mięszkania. Trza się umawiać, kurka wodna, no!
Tak czy siak szakunec i basta.

Odprowadziłam jeszcze do chaty tego bez oświetlenia i pojechałam dokatować się w swoją stronę.

Zanim usiadłam przy piwku już po powrocie, w ogóle nie czułam się ujechana. A przy Kasztelańskim tak poetycko zaczęło wszystko ze mnie schodzić.

Piękny był to dzień, uważam ja!

Dane wyjazdu:
109.80 km 90.00 km teren
05:14 h 20.98 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:1094 m
Kalorie: 2796 kcal

Mazovia w Supraślu, czyli jak fotografia przegrała z komarami;)

Niedziela, 31 lipca 2011 · dodano: 04.08.2011 | Komentarze 46

Zamieszczam wpis W KOŃCU, bo taki jeden każdego dnia się upomina;)

Uhhhh, ależ mnie korci napisać wszystko w wielkim skrócie! Że przyjechaliśmy, że rozgrzewka z mtbxc (niech ma, że o nim wspomniałam), start, parę podjazdów, brak bufetów, meta, trzecie miejsce, powrót.

Ale zaraz zlezą się ci, których pominęłam i zaczną upominać się o zaistnienie, a ten, który każdego dnia zakłada mi mendę o wpis o Supraślu przyjdzie i przyczepi się, że takie małe to info o rozgrzewce z mtbxc;)

No i nie byłabym sobą, gdybym pominęła taką okazję do gloryfikowania swojego grafomaństwa;).

Tym razem na maraton jadę z Gorem. Z mojego teamu do Supraśla pojechał tylko Kacper, którego nie miałam jeszcze okazji poznać. Michała niet, Faścika niet, o Prezesie Sportowym Dyrektorze nawet nie wspominam! A niech mi powie najdrobniejszą złośliwość, jak jeszcze kiedyś znowu zdarzy mi się pojechać Mega! A niech mi wspomni o punktach dla drużyny!

NA RZESZOTO PRZEROBIĘ!!

Także o. Goro w sobotę wieczorem jeszcze testował moje chęci na napierniczanie tych dwustu kilometrów drogi, ale jakem Maxowiec, a nawet Maxista lub też Miss Max nie mogę nie pojechać. Zignorowałam zatem jego podburzający moje pozytywnie bojowe nastroje startowe sms o tym, że ponoć ma padać. Po Szydłowcu NIC mnie nie zniechęci do startu. Chyba, że drugi Szydłowiec, tyle że trzy razy większy.

I takoż stawił się po mnie Goro o poranku. Pogoda wyklarowała się przed samym Białymstokiem i zapowiadało się, że będzie lampa. Miła odmiana, zresztą kurwa nareszcie. Zaparkowaliśmy, przebieranko, rozglądanko za znajomymi i dobra, rozgrzejmy giry.

Uwaga, uwaga, teraz będzie – według takiego jednego – najistotniejsza część tego wpisu.

No bo se obczajamy z Gorem, w którą stronę ten peletonik nasz radosny se pojedzie, widzimy asfaltowy podjazd, zatem ruszamy w tęże stronę. I WTEM! Z naprzeciwka, profesjonalnie i fachowo nakoorvia na nas mtbxc. Który już z daleka szczerzy fejsa na nasz widok. My z daleka mu machnęliśmy, mając nadzieję, że się nie zatrzyma, że nie będzie chciał dotrzymać nam towarzystwa, że DA NAM KURNA SPOKÓJ:D, ale nieeeeeeeeeeeeeee.

Przyłączył się. Yayebie!

No i dzień spierniczony.

Sam tego Paweł chciałeś:D Sam o ten wpis mnie molestowałeś!:D

A już serio, to pozwoliliśmy mu wskoczyć nam na koło. Niech ma, niech się chłopak cieszy, niech się odszczekuje swoim oprawcom. Pokręciliśmy razem coś, co niektórzy nazwaliby tempówką, jeszcze inni poranną tempówką. Po drodze minęliśmy Agę Zych i chyba theli’ego, ale pewności nie mam. No dobra, nasza święta trójca pojechała daleko hen, potem z tego hen daleka trzeba było wrócić, i jak już prawie byliśmy w miasteczku Mazovii, mtbxc rzekł nam, że jeszcze poćwiczy zjazdy lub też podjazdy (czyli nie dał rady rozgrzewać się z nami) i nas opuścił (czytaj: odpadł:D). A my z Gorem pojechaliśmy tym asfaltem daley przed się. Tym razem z naprzeciwka profesjonalnie i fachowo nakoorviał Zetinho, czyli ten, który według Niewe zajumał komuś rękawiczki, bo te nie pasują temu Zetinhu do żadnego stroju.
I tenże Zetinho nie zatrzymał się, nie zawrócił, pojechał swoje, jak ten pijak. I złodziej. No bo wiadomo, że każdy Zetinho to wiadomo, że co!

A potem trza już było pakować się do sektorów. Goro z czwartego, ja i Zeti z trzeciego, w którym ustawiliśmy się jak te cipy na końcu. Ale jak już mówiłam – tego dnia miałam na wszystko serdecznie wyjebane. Cieszyłam się z tego, że pewnie będzie fajna trasa, że słońce pokazało wreszcie cyce, a nie po raz kolejny swój lipcopadowy rów i ciśnienia żadnego nie posiadałam.

Się Che schowała w peletoniku © CheEvara


No i teraz przejdę do skrótów. Po pierwsze primo – na starcie popełniłam największy z możliwych błędów – wypstrykałam się. Pocisnęłam mocno za mocno i potem wszystko jechałam na bezdechu. Tak mnie ta chęć jazdy w pociągu (a niechby nawet i w jego ostatnim wagoniku, ale jednak!) wyjarała. DRAMAT kondycyjny.

Po drugie primo – trasa zajebista! Interwał gonił interwał i albo wrzucało się mielonkę albo nakoorwiało zjazd dla Szatana. Po kolejne primo, ewidentnie orgi rehabilitowali się za chujnię w Szydłowcu, bo oznaczenia wręcz robiły zawodnikom laskę z połykiem. Już nie mówię o tym, że zgadzały się kilometraże, czy że trasę mógł zgubić jedynie ślepy kolarz. Co i rusz wisiały ostrzeżenia a to o pieńkach na trasie, a to o ostrym zjeździe (tu akurat przesadzili, bo dramatu nie było), ale mnie najbardziej rozbroiła kartka z trzema wykrzyknikami, a pod nią inna, rozwijająca tęże myśl:
ROBOTA BOBRA:)

Piękne.

Tak samo spodobała mi się koncepcja wczesnego rozjazdu Mega z Giga – już na dwudziestym piątym kilometrze. Dla mnie, jak teraz startuję z trzeciego sektora, czyli z tymi koksami szybkimi to zbawienie, bo po dwudziestym piątym kaemie mogę wreszcie pojechać w tempie rozsądnym, jak przystało na Giga i rozkładać siły, a nie napierniczać na CZYSTA procent mocy.

Jedyne, w czym się nie popisali to bufety. TRZY bufety na 90 km? TRZY bufety w taką lampę? Mnie już na wjeździe na drugą pętlę wysechł dwulitrowy bukłak i musiałam porwać z drugiego bufetu dwa Powerade'y. Które kitrałam potem w kieszonkach koszulki. A jak się kitra butelcyny w wąskie kieszonki, podczas jazdy i to jeszcze z przeszkadzającym plecakiem możecie tylko się domyślać.

No i co.
Trasa mnie zmasakrowała, a ostatnie 20 kilometrów to już była rzeźnia. Która miała pewnie pozamiatać wszystkimi forumowymi maruderami, dla których Giga jest za krótkie/za łatwe/niegigowe/itepe.

Musiałam mocno dociskać, bo udało mi się dogonić chłopaka w stroju Golonkowego MTB Venture, który duuuuuuużo wcześniej mnie objechał. Dogoniłam, wydyszałam, że SZAKUNEC i jęliśmy się objeżdżać zamiennie na ostatnich podjazdach. Pod górkę wyprzedzałam ja, z górki cierpliwość tracił on. W końcu jednak udało mi się zostawić go w tyle, tym bardziej, że wkurwił mnie informacją o tym, z którego sektora startował.

Z JEDENASTEGO, kuźwa mać.

Tym większe moje zadowolenie, że na metę przyjechałam przed nim.

Ołjeeeeeeee:) © CheEvara



Litościwie (dla siebie) pominę, gdzie i kiedy objechała mnie Olga. Wolałabym też nie dowiedzieć się, gdzie mignęła mnie Aga Zych, która na pierwszych kilometrach złapała gumę, co żem zarejestrowała, przejeżdżając obok. JAK ona to zrobiła, że uporała się z awarią, potem mnie wyprzedziła i przy tym wszystkim wsadziła mi (ZA PRZEPROSZENIEM) prawie pół godziny???? NIE CHCĘ CHYBA TEGO WIEDZIEĆ.

Kurwa.

Już na mecie odpaliłam taczfona, żeby obadać wyniki. TRZECIA, do kierwy biedy – wymamrotałam pod nosem. Zła byłam. Naprawdę zła.

Poczekałam na mecie na Gora, któremu Niewe nakazał mi ZA PRZEPROSZENIEM włożyć pół godziny jak należy (udało się;)),

Goro macha, bo drę do niego japę © CheEvara


potem przystąpiłam do dekoracji:

Tu mnie Zetinho pyta, gdzie Specu mój;) © CheEvara



Tu Zamana palnął niezłą gafę, bo podszedł do dziewczyny, która weszła na jedyneczkę zamiast Agi Zych i w ogóle nie zorientował się, że mówi do kogoś innego. Nie zakumał też ironii, gdym jednemu z włodarzy powiedziała, że niezłe GÓRY tu mają. No cóż:D

Gratulejszeny podiumowe © CheEvara


pogadałam z Zetinho i jego kumplem:
Zetinho ponoć z siebie niezadowolony © CheEvara



po czym dołączyłam do Gora, skubnąwszy jeszcze ciasto:

Prowizoryczny popas;) © CheEvara


i poszliśmy wykąpać się w zalewo-jeziorze. A potem srrrrrru CZEBA było wracać.

A czemu tytuł dałam taki? Bo dla Gigowców albo nie wystarczyło kliszy, albo gofery-fotografery wymiękły przed inwazją komarów. Ja nie uświadczyłam na trasie ani jednego fotopstryka.
Trochę im się nie dziwię. Bo te dziwki żarły niemiłosiernie. Najbardziej przeyebane mieli ci, którzy obstawiali trasę. Jeden z nich nie dość, że wymachując rękami cały czas podskakiwał, to jeszcze na głowie miał reklamówkę z podłużnym rozcięciem po linii nosa.

Aż się splułam, parsknąwszy ze śmiechu, gdy żem to zobaczyła:)

Inna sprawa, że naprawdę mu współczułam. Bo każdy podjazd był masakrą. Jak nie mieliło się nogami z odpowiednią prędkością, natentychmiast obsiadły człowieka te latające kurwy. Gdyby Hitchcock żył, na pewno nakręciłby o nich horror.


Aaaaaaaaaa! I poznałam wreszcie OSOBIŚCIE theli'ego. Trochę się z niego nawyzłośliwialiśmy z Gorem, że pojechał dystans dla dziewczyn, jak to mówi taki jeden (a sam jeździ Fita:D).

Czas teraz włożyć co nieco im obu w jakimś rajdzie na orientację:D



Aaaaaa, wpis ów obejmuje też rozgrzewkę. A czas maratonowy dla 95 km to 4:34.
No.

Dane wyjazdu:
103.65 km 0.00 km teren
04:08 h 25.08 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:145 ( 75%)
Podjazdy: 51 m
Kalorie: 1949 kcal

Druga stówcyna pod tak zwany rząd, a co!

Poniedziałek, 18 lipca 2011 · dodano: 20.07.2011 | Komentarze 3

Nie ma lipy ani opierdalania się, jak mawia Hardokorowy Koksu. A jak nie ma, to się robi tak, żeby do pracy mieć jakieś 50 kilometrów, a z pracy kilometrów 50 jakieś. No tak wyszło, nic na to nie poradzę.

A po pracy, to nawet towarzysko się zrealizowałam, bo wyciągnęłam na rower zaniedbaną w niedzielę Karolinę. „Ale mnie zmasakrowałaś” - wydyszała, jak już odstawiłam ją do domu. Taaaaaa, 30 lekkich kilometrów.

Ahhhhhh. Tym znawcom, którzy upierają się, że NIE DA SIĘ odróżnić, które łożysko nawala, spieszę donieść o czytaniu ze zrozumieniem i z użyciem ośrodka dedukcji. Aby Wam ułatwić jego działanie, donoszę serdecznie, że jeszcze się nie zdarzyło, żeby w serwisie okazało się, że rozwaliłam łożysko inne niż lewe. ZATEM paniajcie to, przyjmijcie do wiadomości, zanim we mnie uruchomi się klasyczny, polski hejt.

Identycznie wkurwia mnie, jak włazi mi tu ktoś i komentuje, że tego za dużo, przekleństw za dużo, a to wersalików za dużo, a to spolszczeń za dużo. Szkarwa mać! Abonamentu nikt Wam nie każe tu kupować, obecność nie jest obowiązkowa. Czy ja Wam włażę na bloga i jęczę, że to mi nie pasi, a tamto nie pasi tym bardziej??

No.

Myślałam, że przynajmniej tu nie trza nikogo wychowywać.

Czekam, aż wlezie tu ktoś, kto zechce sprzedać działkę na Księżycu i kupić 10 sztuk opon z kevlarem, ale z kewlarem tylko po bokach.



No.

Dane wyjazdu:
111.52 km 74.61 km teren
05:47 h 19.28 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:114 m
Kalorie: 2211 kcal

Szwending łiwałt cel

Niedziela, 17 lipca 2011 · dodano: 19.07.2011 | Komentarze 14

Dobra, cel był. Rozjeździć naprzykrzający się głosowo suport, a raczej łożysko lewe (będę się przy tym upierać, ku podziwowi/podziwu/ciekawości/powątpiewaniu Puchatego). Kolejny cel był taki, żeby nie siedzieć na dupie, jak chciał mój wróg, Pan Lekki Kac. I jeszcze jeden cel był: stówka. Mało brakowało, a przez te skrzypienia i cykania, nie zrobiłabym nawet połowy tego, bo nerw SZCZELAŁ mnie.

Paczta, niby ŁIWAŁT, a jednak celów się namnożyło!!! Jak mrówków lub też koszatnic.

Aparejt zabrałam, ale nie chciało mi się robić zdjęć. Uszczeliłam jedynie domy (działki?) wzdłuż traski na wale do Nowego Dworu, a to dlatego IŻ ŻE są typowo mazowieckie, wiecie, takie dostosowane pod pogodę, opady śniegu, czyli mają skośne, spadziste dachy. Ci w górach pewnie zerżnęli patenty architektoniczne właśnie od Mazowszan.

Dżenereli traskę zaczęłam spod domu (no kurka wodna, nie może być!), czyli z el barrio, que se llama Bródno, stąd obrałam kierunek oraz wektor na Kanałek Żerański, TĘDYK do Zegrza Południowego, gdzie zrobiłam przystanek Brower, który jednak nie dał mię za wiele radości, bo a) sama pić nie lubię, b) nie był to Kasztelan, c) jedno piwo = wkurw. Także tego.

Napatrzyłam się na wieśniaków nadzegrzańskich z nabitymi barami i klatą, ale i wielkimi bebzunami, obowiązkowo w białych DZIANINOWYCH spodniach i czarnych dżaponkach (wydawało mi się, że ten TRYND już przeminął, ale najwidoczniej trzeba odwiedzić Zegrze, żeby zapdejtować wiedzę swą o modzie, szeroko rozumianej;)). Oraz nasłuchałam się opowieści jakiegoś kolesia, który ewidentnie zanudzał swoje towarzystwo opowieściami NA SUCHO typu „jak ustawić maszt”, „jak zrzucić grot”, „jak wyciągnąć cumę rufową”. Dlaczego myślę, że zanudzał? Wiele można było wywnioskować z nerwowego studiowania stadiów wzrostu własnych paznokci osób panu nudziarzowi towarzyszących. Założę się, że każdy z nas zna jakąś osobę, która musi dowartościować się pierdoleniem (tonem beznamiętnym, należnym zapowiadaniu opóźnionego pociągu z Tłuszcza do Radzymina) o tym, w czym w sumie jest dobra, ale sprzedać tej pasji ni uja nie umie.

Ja bym z tym gościem na łódkie nie wsiadła. Na wódkie też bym nie poszła. Chyba, że zaopatrzona w garotę, którą zadusiłabym już po kwadransie obcowania. Dżizzz.

Nawet ja, osoba CZECIA, tak zwana postronna, już miałam dosyć tego moralizatorskiego pieprzenia „i pamiętajcie, że aby coś tam, gdy cuma splącze się na polerze, inaczej coś tam”, więc wstałam i wyszłam, bo chamstwa nie zniesłam. No i o. Z Zegrza PŁD se uderzyłam szlakiem w kolorze blu na Poddębe i daley wałem na NDM. Traska zadżebista, bo ludziów prawie w ogóle. Tu, zaliczyłam bronka namber dwa, po czym przebiłam się na drugą stronę Vistuli i uciekłam w krzaczory do Kampinosu, zielonym do Czeczotek, asfaltówką do Wierszy i stąd czerwonym do Dziekanowa, upieprzając się, rower i buty na wylanym odcinku przy Długim Bagnie.

Patrzałam potem na Szpeca i bagno, zaiste, doprawdy, było długie. Możecie spokojnie temu dowierzać.

No i o.

Głód złapał mnie niemożebny, obrałam zatem kierunek na CheEvarowo, gdzie miałam wcielić w życie plan usmażenia naleśników, a gdzie, będąc już na miejscu, odechciało mię się. I to nagle mię się odechciało, raptowanie, dokładnie w momencie, jak tylko otworzyłam lodówkię, a tam w objęcia czułe wziął mnię Svyturys, litewskie piwko przywiezione przez kumpla z pracy oraz Czerna Hora, czeski browczyk zwieziony też przez kumpla, ale innego i nie z pracy.

No dalibóg, wzięlibyście się do smażenia jakichś tam PLOCKÓW, jak można klapnąć przy rowerze i myjąc go z bagiennych okruchów, sączyć sobie piwko?
Jeśli tak, to wiedzcie, że Was nie szanuję:D

I ssijcie pały bożkom swoim.

Ahhhhhh. Szpece ze stajni Speszjalajzda może i zdolni i zajebiści, ale za MOŻLIWOŚĆ dostania się imbusem do śrub, które CZYMAJĄ mostek z kierownicą powinno się nimi (tymi szpecami, nie śrubami) obwiesić drzewa, najlepiey jakieś smutne topole albo wierzby. Rzecz jasna, płaczące.

Com się oprzeklinała, to jajebe.

Dane wyjazdu:
106.54 km 0.00 km teren
04:36 h 23.16 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1788 kcal

Prdlę, nie oszczędzam się

Sobota, 9 lipca 2011 · dodano: 15.07.2011 | Komentarze 8

Jakem rzekła, dzień PRZED maratonem robię te swoje wielkie kilometraże, a nie jakieś regeneracje-sracje, bo przez takie rozleniwienie i niby ODPOCZYN to ja tylko wkurwa łapię i na drugi dzień noga nie podaje, jak to mówi się fachowo.

To se sieknęłam przez dzień cały stówencję. Rano wracałam od Czarnego – to wyjszło mi 33 kaemy.

Potem namówiłam się z Karolyną na erałnd trip i podbicie do Parku Szczęśliwickiego, gdzie odbywała się rolkarska bitwa. Potem Karolina przypomniała sobie, że wybiera się na melanż, a Czarny, który po pracy miał dołączyć do nas, przypomniał sobie, że został zaproszony na ślub.

UGRYŹCIE SIĘ W PEDAŁY – pomyślałam i uciekawszy przed warszawskimi tłumami na DeDeeRach pojechałam se sfochowana do domu. Zaliczywszy czterdziesty szósty kaem.

A wieczorem, tradycjnie PRZED STARTEM pomknęłam se do Decathlonu po isostara. Oczywiście do Decathlonu na drugi koniec Wawki, bo przecież koszula bliska ciału jest dla pedałów.

No i ło.

Dane wyjazdu:
138.44 km 36.00 km teren
06:16 h 22.09 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:18.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:143 ( 74%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2928 kcal

Z wizytO we Wieliszewie

Sobota, 2 lipca 2011 · dodano: 12.07.2011 | Komentarze 2

- Żonooooooo, jedziesz ten durny maraton? - usłyszałam o poranku we słuchawce taczfołna. W trakcie połączenia telefonicznego numer siedem. O ósmej rano w WOLNĄ SOBOTĘ. Wszyscy, cały świat chciał wiedzieć, czy startuję, czy nie-e.

A zacytowałam kwestię powyższą, gdyż z nią związana była moja wolna sobota. Zasadniczo poniekąd. To pytała Wiolka, jedna z dwóch moich mazowieckich rowerowch Żon. W tak zwanym międzyczasie w tej konwersacji wyjszło, że Wiolka nie ma pewności, czy zatrzajsła drzwi swojej warszawskiej hacjendy, położonej nieopodal hacjendy zajebistej Che. A że zepsuła wycieraczki we wozie, a zamięszkuje w Radzyminie, a bicykla ma w warszawskiej hawirze (która to miała być zamknięta, a może i nie), to i nie bardzo miała, jak się teleportować, żeby sprawdzić własnymi ręcyma.

- To podjadę i zerknę. I tak wybieram się: a) podlać kwiatki na Ochotę, 2) nakarmić kota na Wolę, 3) do Wieliszewa obaczyć masakrę błotną. Mogie jechać i na Targówek. Zasadniczo.

RZEKŁAM.

No i w sumie dzień tak wyglądał. Po samej stolicy, robiąc za społecznościowca, czyli karmiąc kwiatki, podlewając koty i całując klamki, wykręciłam 60 km. A tu jeszcze tyyyle do Wieliszewa!

O ile jeszcze do godziny czternastej nie padało, o tyle, jak już przebyłam połowę drogi do Wieli, lunęło. Znaczy się, spadła mżawka, a raczej MŻAWA. Która zmoczyła mi majty do samej kolarskiej pieluchy. Na miejscu zobaczyłam, jaka kaszana jest na trasie maratonu i uścisnęłam sobie rękę w ramach uznania za decyzję NIESTARTOWANIA.
Tu spotkałam też znajomego, z którym w tamtym roku zjechałam Mazury i kawałek Litwy.
Tu, w Wieli wypiliśmy Łomżę w ilości jeden bączek, obeschliśmy Z LEKSZA i rozjechaliśmy się. W różne strony i z różnych powodów. Mnie na przykład bolały zęby od tego dźwięku chrzęszczących po trasie maratonu napędów.
A to była dopiero czwarta godzina tego mokrego ścigania się. Noł fenks.

Przybiłam sobie fajfa raz jeszcze. W ramach pogratulowania sobie decyzji NIESTARTOWANIA.

Uznałam, że wracam do chaty. Trykoty miałam mokre i kapkę mną telepało.

Jadę se, se jadę, a tu NAHLEEE! spotykam zupełnie przypadkowo:) Niewe. Który jechał z zupełnie naprzeciwka. No to jak zobaczył, że jestem tu, a ZATEM nie ma mnie w Wieliszewie, uznał, że nie ma po co tam jechać, dokonał ZATEM obrotu rowerem o zupełne 180 stopni i zaciągnął mnie, osobę niepijącą, stroniącą w sezonie startowym od alkoholu i innych niszczących formę używek pod Rurę na piwo.

Po spożyciu którego ( w trakcie spożycia tego nie zauważyłam, bo moja percepcja skupiona była na procesie delektowania się używką niszczącą formę sportową) dotarło do mnie, jak mi krwa zimno w tych mokrych obciskach.

Dystans na ten dzień wyszedł mi taki, jaki bym wykręciła, jadąc DWAJŚCIA SZTERY HA w kategorii Quatro.

A tu proszę, trochę jechałam Solo, trochę Duo:D
I pod względem dystansu w Quatro. Można?
Kategoria piękna stówka


Dane wyjazdu:
115.67 km 27.51 km teren
05:34 h 20.78 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:28.0
HR max:162 ( 84%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 2036 kcal

Co mi zostao w Boże Ciao:D

Czwartek, 23 czerwca 2011 · dodano: 04.07.2011 | Komentarze 23

Co innego jak pierdnąć w oponki, wskoczyć na fullika i pojechać nad Zegrze? No co? No jasne, mogłam stanąć nad grillem, przyciskając do mymłona pół kilo karkówki, a potem jak przeciętny Polaka katolik iść do kościoła, odbyć obowiązek duchowy, czyli stanąć pod ogrodzeniem kościelnym, dokładnie tam, gdzie moc głośników już nie sięga, ale miłość Pana Dżezusa jak najbardziej, a którego wielkość objawia się w zakresie dekoltów panienek, za którymi matka nie zdążyła wybiec do furtki z iście edukacyjnym okrzykiem „Do domu, ubierz się, ty kurwo!”.

No mogłam.

Chciałam jednak, aby ten dobry Pan przyjszedł do mnie sam, ewentualnie z PROCESJO i wybyłam mu naprzeciw.

Jak wyebać w kosmos pieniądze, które są wszystkich :D © CheEvara



Radośnie wzdłuż Kanału Żerańskiego szumiałam sobie fullowymi balonami, co i rusz dałam się pozdrawiać jadącym z naprzeciwka rowerzystom i tak se filuternie, a nawet niefrasobliwie – niczym ten jeżyk z dowcipu o jebniętej dziewczynce, dojechałam do Zegrza Południowego, gdziem zasiadła nad małym browarkiem za TRZY KUŹWA ZŁOTE, ale przynajmniej we szkle.

Dwupak carbo:D © CheEvara


Zezułam meszty i pozwoliłam słońcu zrobić we stopami porządek i nadać im choć cień opalenizny.

Inni też doopalali się:

Palacze to najwięksi syfiarze i tego zdania będę się trzymać © CheEvara



Ten kolo giry miał już pewnie zjarane, teraz tylko się wyrównywał:D © CheEvara



Naraz dopadły mnię wyrzuty sumienia towarzyskie, bo przypomniałam se o istnieniu Karoliny, która dobijała się do mnie od weekendu mławsko-maratonowego i w końcu pewnie rzuciła grubą kurwą z macią i dała se spokój. Zadzwoniłam, umówiłam się – proszę teraz zoczyć zajebiste moje poświęcenie, bo plan był taki, że robię ze traskę żółtym szlaczkiem, siekam stówkę w terenie i tym sposobem nie pierdolę się jak z łobuzem matka z warszawką, która świątecznie opanowała ulice i dedeery.

Taka sielanka, a ja muszę zawracać © CheEvara



Zawróciłam w stronę pożądaną ku nawiązaniu z Karolą transmisji, czyli w stronę centrum.
Nie wiem, ale niech mnie ktoś dobry kopnie w dupę, kiedy następnym razem przyjdzie mi do głowy pchać się w miasto w dzień wolny od niewolniczej pracy przy drukarce lub też niszczarce.
JA JEBIĘ.
Nieprzebrane tłumy i nad Wisłą i za Wisłą. Dopiero na odcinku między Gdańskim a Grota, na Szlaku Golędzinowskim tłuszcza się przerzedziła.
A że od mostu Grota do mnie to już rzut berecikiem z krótką antenką, zaordynowałam wjazd na moją chatę, spożycie po małym izobroniku, siku i znowu w miasto. Plan zrealizował się prawie. Bo spotkałyśmy po drodze znajomego popierdalacza, tenże podpiął się pod nasze ustalenia, u mnie na tak zwanym ogrodzie spożyliśmy piwko, ja symbolicznie, tamte chlory zbeszcześciły pojęcie „symbolicznie” i wypiły trzy razy więcej niż ja, w związku z czym Karolina uznała, że dupy już na rower nie sadza, wraca z rowerem trambajajem. Do którego została odprowadzona. Ja skonstatowałam, że może wypadałoby obchędożyć OBEJŚCIE przed nazajutrznym kontrolingiem, czyli przyjazdem Pani Mamy i dalsze śmiganie odpuściłam. Maciek sprawiał wrażenie wielce zawiedzionego. I pojechał w traskę, ja wróciłam do domu. Maćkowi na tyle jednak źle się beze mnie jeździło, że zdążyłam skończyć ślizgać się kolanami po Pronto do podłogi, a ta sierota do mnie dzwoni, że urwał łańcuch na Placu Trzech Krzyży i że ratunku, helpmi, reskjumi, hilfe, ajudarme. Że przyjedź, dobra, łaskawa, wielebna CZEWARO.

KURRRRRRRWA, ty kombinatorze – pomyślała żech. – Wróć tramwajem, kurrrrrwa – żech pomyślała też.
Ale że jestem miękką pizdą, wsiadłam na rower, zainstalowałam do kieszeni spinkę, skuwacz i pojechałam udostępnić własną ZAJEBISTĄ osobę kolesiowi, który musiał uciekać się do takich kombinacji, żeby móc ze mną pojeździć.

A ponieważ wiem, że koleś wozi ze sobą nawet kurtkę przeciwdeszczową w dni, w które DESZ NIE BANGLA, to jestem przekonana, że takie rzeczy, jak skuwacz wozi ze sobą zawsze.
Ale jak już ustaliliśmy - moja zajebistość wymaga rozjebania na drodze publicznej łańcucha, żeby mnie ściągnąć w okolice.
No. W knajpie zwanej Szparką czy też Szpilką, gdzie schodzi się element ludzki permanentnie mnie rozpierdalający, łańcuchowi została przywrócona sprawność, mnie usiłowano namówić na piwo w Lolku, odmówiłam, bo kurrrrrrwa miałam dżob w domu do zrobienia, tak? A czas nie sprzyjał. Odholowałam Maćka pod Lolka i stamtąd z asertywnym NI CHUJA, WRACAM powróciłam do domu. Zatem stówka weszła, choć nie miała ona zaistnieć po asfalcie.

Dane wyjazdu:
137.56 km 32.12 km teren
06:56 h 19.84 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:157 ( 81%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 61 m
Kalorie: 2159 kcal

Pikna ta Podkowa, powiadam ja Wam

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 08.06.2011 | Komentarze 30

O tym, że zechciałam się tam wybrać, ostatecznie zdecydowało zdanie w przewodniku: „Podkowa jest miejscowością inteligencką”. Rzeczą oczywistą zatem było moje pojawienie się w niej;).

Oczywiście, jak przystało na mój zryw, wybierałam się tam jak sójka (do sójek jeszcze dojdziemy;)) za morze. A to przeciągałam w nieskończoność poranne niedzielne święto, zwane „jajecznica’s day”, a to spożyłam dwie kawy, w tym – już standardowo – jedną mrożoną, a to okazało się, że chwilę przed zrobieniem sobie żarcia, wstawiłam pranie, w tym pasek do pulsometru (CAŁY pasek, łącznie z częścią bateryjno-diodową) i musiałam poczekać, aż nastanie etap wirowania, żeby można było otworzyć pralkę. No i oczywiście wylałam centralnie na środek kuchni zawartość bukłaka, w który – mam wrażenie – wstępuje życie wyłącznie wtedy, gdy nie posiada jeszcze zakręconego wlewu. I wtedy – niezależnie od tego, gdzie akurat stoi i co rozpuściłam w środku – zawsze się wyjebie i wylać się zdąży wszyściutko.

Aha. Robiąc sobie kawę, rozlałam mleko, a jeszcze przy jajecznicy rozsypałam sól. To niemal zawsze oznacza stosunkowo zjebany dzień.

Wyjście z domu TROSZECZKĘ JAKBY mi się przeciągało.

Wzięłam se mapkie, jedną z wielu, których zresztą jestem fanatyczką (mam nawet mapę Nepalu, odkąd sąsiad rzucił hasło, że wypadałoby pomyśleć o wyjeździe rowerowym tam, o mapie Burkina Faso NIE WSPOMNĘ, choć akurat co do jej pochodzenia w moim domu nie jestem pewna, musiałam kupić jakoś po pijaku) i wybyłam z chaty.


We wycieczce uczestniczyli oni:
Ale mi BAJCEPS wyszedł na tej focie!;) © CheEvara



Rozkopy w Salomei (budowa eS ósemki) tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto było ruszyć fulla, a nie Centiego. Ale i na Specu straciłam cierpliwość i końcu odbiłam na Michałowice, stamtąd lokalkami pocięłam na Pęcice i do Suchego Lasu. Przed którym wjeżdżam se na rondo, a tam DEDYKACJA!

Celowo nie obróciłam, bo tak jest bardziej epicko © CheEvara


„Maluszki”.
Urocze, nie?
Ale pan Karol musi być straszną gułą-safandułą, skoro zgubił TAKE PAMIĄTKE.
Ty bucu!

[Swoją drogą, ciekawe, czy to ten sam Pan Karol, co przyszedł do pierwszej edycji Mam talent, żeby zagrać na liściu.]


W Suchym Lesie uciekłam w teren, na niebieski szlak krajoznawczy im. Jarosława Iwaszkiewicza. Po sześciu kaemach odbiłam zaś na czerwony w stronę Starzeniówki:

Łeeeee, myślałam, że lepiej będzie widać te pro-quadowo-fullowe hopki © CheEvara


A zanim się idzie mieszkać, to się wchodzi przez taką O bramę:
Szanowna pani brama do rezydencyi Zosin © CheEvara



Pod rezydencyją stał se zaś luksusowy wóz, w którym odchodziły figle-migle:
A w tej lymuzynie Jasiu Kasię grzmocił. Serio! © CheEvara


A w zasadzie było już po, bo zjarana na mahoń czerstwa blondyna poprawiała se oko, a koleś kitrał COŚ w gaciach.

Ani chybi PYTONA.


A kto mię oświeci, co oznacza to zielone?
Co oznacza taka podkówka? © CheEvara


Chyba, że oznacza, że tędy do stadniny, gdzie konie słyszą i spuszczają łby:
Koń, jaki jest, każdy widzi. A ten jest nawet ładny. © CheEvara


Bo i dojechałam do Kań i właśnie stadniny o wdzięcznej nazwie „Pa-ta-taj”. Tu też zaliczyłam zjawiskową, bo publiczną glebę (jej skutkiem jest orteza na nadgarstku i nawalający jak lumbago jakieś bark). Otrzymałam nawet oklaski, chwilę po tym, jak rzuciłam „KURRRRRWAŻ!”, zarywszy w piachu.

W końcum dotarłam i do Podkowy. Gdzie na wejściu czekał mnie zawał, bo natknęłam się na głupiego psa, który

Sobie robił podśmiechujki © CheEvara


No trzy razy ten durny Psikutas bez es na końcu wbiegał niemal prosto pod maskę samochodu! Aż z moich usty dobył się wrzask: „CHUJU!”

I chuj się posłuchał.

Ani chybi niespełniony komik. Ale na pewno i jednocześnie skończony debil.

Zabytkową Aleją Lipową dotarłam do ulicy głównej, oczywiście imienia DżejPi Dwa. Pierwsze, com napotkała, to taki o banerek - w weekend nie na wiele się zda, bo jest ZATVORENE, ale w tygodniu... Nie zginiesz, przyjacielu w piaście i bracie w obejmie!;)

Śmiało można zaliczyć Podkowę do miejsc godnych;) © CheEvara


Także przy głównej ulycy znajduje się o taka drewutnia, najstarszy budynek w Podkowie. Jak przystało na zabytek, dziś handluje się w nim bzdetami, gazetami i karmą dla psów:
Dziś z mydłem i powidłem oraz kartoflami © CheEvara


Warto pokręcić się ulicą Lilpopa, właściciela chaszczy na gruncie których wyrosła Podkowa. Bo po pierwsze:

Aida z roku 1900, kiedyś domek myśliwski Stanisława Lilpopa, później własność małżeństwa Iwaszkiewiczów:
Aida © CheEvara


Ponoć najsłynniejszym meblem Aidy była czerwona kanapa, na której sypiali I Karol Szymanowski I Antoni Słonimski. Podobno nie razem i nie podczas tych samych nocy. Ale kto ich tam wie;).
Koleś, który wynurzył się zza ogrodzenia, gdy ja filowałam, żeby cyknąć fotę z przyczajki oświecił mnie, że teraz jest to własność rodziny Klatów, ale nie oznacza to, że nie można sobie wejść na teren. Kiedyś organizowali na terenie Aidy zabawę zwaną „Labiryntem Filozoficznym”.


Pod drugie, jak ktoś chce uciec od asfaltu ma se Park Miejski, do którego najprościej trafić idąc do końca ulicą Lilpopa. Szczerze mówiąc, parku to nie przypomina, bo to raczej 14-hektarowy las, chaszcze i zarośla:
Ale tabliczkę dumną ma:
Park Miejski to dzis raczej dziki las © CheEvara


To nie wszystkie krzaczory w PL.

Jest też rezerwat „Parów Sójek”:
Pa-RÓW to jak Pa-ZŁOTKO?;) © CheEvara


Gdzie wracamy do sójek, o których pisałam na początku. Przez tenże rezerwat ciągnie się malowniczy niebieski szlak, który przecina drogę 719 i prowadzi aż do Brwinowa.

W Podkowie nazwy ulic dzielą się na ptasie, zwierzęce, dendrologiczne i botaniczne. W dzielnicy z tymi pierwszymi (np. ulice: Sępów, Gołębia, Słowicza) mieszka ponoć Daniel Olbrychski,

A dzięki temu TODUTKOWI wiadomo, że jest się na ulicy Bażanciej:
Bażancik;) © CheEvara



Do Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, czyli do Stawiska trudno nie trafić:
W niedzielę czynne tylko do 15-tej. Mua się spóźniła. © CheEvara


Trochę padły mi akumulatory (jajcówka i kawa oraz baton w Pęcicach przestały stykać), więc skierowałam swoje koła w stronę dzielnicy dendrologicznej, na ulicę Modrzwiową, gdzie kawiarnia Moi Mili, prowadzona przez Milenę Łakomską (sama nazywa się „bufetową, stylistką i artystką”, zanęcała zapachami. Poza tym w przewodniku napisali, żeby wstąpić, to wstąpiłam. I zaparkowałam:
Kocham kontrasty © CheEvara


I posadziłam zad na tarasiku:
Przycupnęłam na werandzie © CheEvara


Gdzie przyjęłam do organizmu mrożonKIE:
Zestaw obowiązkoy tyle, że bez wuzetki © CheEvara


Gdzie też dowiedziałam się, że jest tu hot spot, nie ustaliłam zaś, czy hot dog też;)
Miejsce przyjazne zwierzątkom © CheEvara


Gdzie (celowe powtórzenie) urzekł mnie o stolik, o:
Tak jest bardziej epicko © CheEvara


I lampionik:
lubić taki klimacik - ładny szyldzik, ładna lampiczka, brzydkie kabelki;) © CheEvara


I ściana jak w Andaluzji:

Trochę klimatem południowohiszpańskich domów mi to leci © CheEvara


Wciągnęłam jeszcze batona i ruszyłam zadek na ulicę Iwaszkiewicza, gdziem doznała objawienia:

Co to jest?
BRAMA
Ahaaaaaaaaaaaa © CheEvara


Dobrze, że napisali, bo bym pomyślała, że to szafa typu Komandor.

Zawinęłam jeszcze na trejnstejszyn:
Taki uzdrowiskowy ten dworzec © CheEvara



Mówią, że pociągi w Polsce przyspieszą do 300 km/h, a ja myślę, że nie ma takiej korby i takiego korbowego, co by szlaban zdążył opuścić:D

Pendolino. Coś jak PENdziwiatr?;) © CheEvara



i skierowałam fulla w stronę Otrębusów.
Podkowa fajna jest, ale czy ja wiem, czy bym chciała posiadać taką hacjendę, jak willa Krychów na ten przykład?
Sprzedałabym w 3,14zdu i pojechała do Australii. Z rowerem oczywiście. Myślę, że nawet styknęłoby na to, żeby w zasadzie większość trasy przejechać na Centku. Na chuj by mi były te mury? Weź ogrzej. Weź posprzątaj. Okna wypucuj! Dalibóg. Zawżdy. Nie-e.

Klimacik jest i owszem, muszę któregoś razu tam wrócić, bo chcę jeszcze zaliczyć pobliski Turczynek, Milanówek i położone na południe od Podkowy OPYPY. Dokładnie tak – tylko ze względu na bajerancką nazwę.

Tym razem – przez poranne grzebanie się – nie wystarczyło czasu. Poza tym straszne ssanie załączyło mi się na chłodnik.

Takie ssanie, że w drodze do domu uczyniłam tylko jeden przystanek w tak zwanym międzyczasie:
Pod kolor jest PAZNOKĆ © CheEvara


I w końcu chata.

Gdziem dokonała dzieła zwanego chłodnikiem, podjęła sąsiada, wróconego z rowerowania w Norwegii (cham!!!) i skąd wyszłam jeszcze na dwie godziny na nocny szum gum po stolicy.



A bark mnie tak napieprza, że zamiast wcierać tego bengeja, zacznę go żreć chyba. Albo i w kroplówce przyjmę.

Mogłabym też w sumie zaśpiewać: „A cię, barku, pozostawię na brzeeeeeguuuu…”. Ale na CZEŹWO nie śpiewam.

Dane wyjazdu:
119.31 km 82.19 km teren
05:47 h 20.63 km/h:
Maks. pr.:50.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy:277 m
Kalorie: 2411 kcal

Powrót do Kampinosu

Środa, 25 maja 2011 · dodano: 27.05.2011 | Komentarze 19

A niby mówi się „a teraz skup się, bo dubla nie będzie”. Mogło takie zdanie paść w sobotę, po kampinoskiej piaskowo-komarowo-podjazdowej rzeźni. A tu proszę, dubel udał się i to już w środę tyle, że to taki okrojony pod względem składu dubel, po drugie był dokładnie taki, jak to miało być w sobotę – z licznymi przystankami na uzupełnienie karbohydratów (chemiczne pieprzenie – co ja będę kitować: BROWARÓW).

Wyprawa iście epicka.

A zaczęło się od tego, że musiałam w środę wziąć dej of. Po załatwieniu spraw, dla których dzień tenże musiał stać pod znakiem wolności , skrzyknęliśmy się z Niewe.
Paczpan, jak to dwa chlory się telepatycznie porozumieją. Gdyż Niewe wolne tego dnia posiadał też.

Magnificio.

Zajechałam zatem punktualnie 19 minut później, niż się umówilim na te jego podkampinoskie kwatery, gdzie powitał mnie w progu Monte i Kasztelańskim. I już w tym momencie odechciało mi się zapieprzania po lesie. Co to ja, lasu nie widziałam?? Całe niepełnoletnie życie wychowałam się w lesie. I to bez Monte i bez Kasztelańskiego. Stoczyłam z własnym leniwym wnętrzem walkę straszliwą.

Podczas, gdy wchłaniałam powitalny zestaw obowiązkowy, czyli i Monte i Kasztelańskie, udawałam, że słucham wykładu Niewe o tym, jaką trasę wymyślił.
Państwo wybaczą, ale jak tylko mój wewnętrzny arystokratyczny procesor zakuma, że piję piwo/jem Monte, od razu odłącza mi 70% styków w przodoczaszce i zostawia tylko te, których zadaniem jest przewodzić przyjemne bodźce.

Przestaję wtedy kontaktować. Łatwo to rozpoznać, bo jęczę i stękam. Jak jem Monte, to dodatkowo słychać rozpaczliwe stukanie łyżeczki o pustoszejące SKANDALICZNIE ZA SZYBKO opakowanko.

W pracy na ten przykład już wiedzą, że nie ma co drzeć mordy w moim kierunku, kiedy smaruję się od środka Monte. Nie dociera do mnie KOMPLETNIE nic. Oficjalnie nie dociera. Bo oczywiście prewencyjnie pozostawiam w stanie względnej uwagi ośrodek mózgu zwany „Skur*wielem” i skrzętnie odnotowuję, kto zakłócał mi tę błogą chwilę. A potem przez miesiąc mam gotowego kozła ofiarnego, na którym się wyżywam… tfu! Którego oduczam zachowań nieopłacalnych.


No i ponieważ z wykładu o topografii Kampinosu nie zrozumiałam nic (w sumie nie można zrozumieć czegoś, czego się nie słuchało), Niewe musiał „czynność powtórzyć”. Chyba tylko dlatego skupiłam rozum na tym, co mówi, bo wszystko pokazywał na mapie, a ja mam pierdolca na punkcie map.

JAKOŚ się zebraliśmy na te rowery. W sumie perspektywa wypicia następnego piwa po lekutkim ujechaniu się też była zacna i z rodzaju tych kuszących. To pojechaliśmy. Trochę czerwonym szlakiem, trochę niebieskim. I chyba nie w tej kolejności. Pewnie i Niewe będzie nieco bardziej fachowy opis.
Ja jedynie mogę zaproponować, żeby przeprowadzić oznaczeniową rewolucję w Kampinosie. I tam, gdzie ledwie można zmielić tę kuwetę piaszczystą, oznaczyć szlak kolorem PIASKOWYM. Lub też beżowym, ewentualnie EKRI. No umówmy się! W sumie cielisty też podejdzie.

Ponieważ nie ma co brandzlować się nad opisem trasy, bo Kampinos to i podjazdy i piasek i komary i zajebiste singielki, opowiem Państwu o pierwszym przystanku. I o następnych też.

PIWO NA POLANIE

Po skatowaniu trzydziestu kilosów zakupiliśmy w sklepie po Kasztelańskim (jednym!! No debile!) i zajechalim na polankie, gdzie i ognisko można rozhajcować. Na tejże polance uciekło nam dooooobre pół godziny z życia. Delektowaliśmy się wytworem niepasteryzacji, dowodem na istnienie dobrego Pana na niebiesiech, no wżłopaliśmy to piwo migusiem. Słoneczko doopalało nasze farmerskie opalenizny, żaden latający skurwysyn nas nie śmiał niepokoić, idylla, sielanka, Świtezianka.

I bez Żubra dobrze jest czekać na polanie;) © CheEvara


JAKOŚ z powrotem znowu załadowaliśmy się na rowery. Aby minąwszy Grodzisko Zamczysko:

Próba zjazdu ze schodów zakończona spękaniem:D © CheEvara


dojechać do celu zwanego:

PIWO POD SKLEPEM

A konkretnie dwa. I konkretnie pod sklepem w Górkach. O tym, jak te dwa piwa zabiły wszelkie moje cechy motoryczne, napiszę kiedyś dytyramb z zachowaniem rymu białego. Jak wsiadaliśmy po tymże spożyciu na rowery, byłam jeszcze kozak i gieroj. Jak tylko wjechaliśmy z powrotem do lasu, poczułam się jak byt astralny. Nie wiem, kto i jakim cudem kierował rowerem i pedałował, bo na pewno nie mogłam to być ja. Ja latałam gdzieś ponad tym.
Byłam już koncertowo zważona.
Że nie ścięłam żadnego drzewa to mistycyzm jakiś.
Że nie wypadłam z singla – wręcz Fatima i roniąca łzy fluorescencyjna Maryjka. Z odkręcaną główką.

Okazało się, że nie jestem w moim stanie taka osamotniona, bo Niewe zeznał, że RÓWNIEŻ jest naprany jak pułk wojska na przepustce. Szkoda tylko, że napierniczał na tym rowerze jak szynszyla jakaś. Skrzyżowana z borsukiem. I nie wykazywał oznak.

- Fropesnojalista – pomyślałam, przejęzyczając się NAWET W MYŚLACH z tego upojenia. Zanim zeznał, że jest tak samo ugotowany, jako i ja.

Poratowaliśmy się batonami, podczas czego wysnułam wielce naukową teorię, że ścięło nas dlategóż, iż nasze głodne organizmy wyciągnęły z piwa wszelkie węgle, przerobiły na enerdżi-raketfjuel i został już tylko alkohol. Który zawodowo i profesjonalnie załatwił nas, leszczy. Nawet słyszałam jego, tego ALKOHULU, głos z offu, gdy mówił: Achtung, SZCZAWIE.

Batony względnie pomogły. Na tyle, żeby dotrzeć do Roztoki na piwo. A jakże. Nie mogliśmy sobie odmówić browczyka zaserwowanego z kija.

I to był przystanek trzeci. PIWO W ROZTOCE.

Bo tak naprawdę to drugie piwo w Górkach zrobiliśmy na okoliczność przykrej ewentualności, iż pani sklepowa/barowa/ nie da od tyłu, gdyż zamkniętym bar będzie.
- To jeszcze po jednym? W razie gdyby Roztoka była nieczynna – zagaił wtedy, w Górkach, Niewe.
- Boże! Uchowaj nas Panie! – rzekła Che.

Na szczęście piwo w Górkach nie zmarnowało się, a nawet profesjonalnie wykonało swoją robotę, poniewierając moim jestestwem od jednej łaty piachu do drugiego zjazdu po korzeniach.
A w Roztoce Pan nas uchował i wyszynk działał w najlepsze.

Bro tam wypiliśmy duszkiem, bo wszystkie te komary i muszki, które mogłyby atakować na polance, czyli na pistopie nr 1, a nie atakowały, bo ich tam nie było, BYŁY WŁAŚNIE TUTAJ.

Ostatnich dziesięciu kilometrów do chaty Niewe, niestety, nie pamiętam.

Nie umiem też osadzić w czasie, a raczej w międzyczasie, lub też międzyprzystanku, sześciu podejść do zrobienia foty dwóch chlorów w ruchu. Czyli my niby zasuwamy, a aparat metodą samozadowalacza cyka nam zdjęcie. Sześć razy kurna robiliśmy to samo. Przejazd, zawrotka, sprawdzenie aparatu, konstatacja „ni chuja, jeszcze raz”, rozpęd, przejazd, zawrotka, itepe, i tak sześć, SZEŚĆ razy, Wysoki Sądzie.

A oto efekty :D
Wystarczyło poprosić jakiegoś susła o zrobienie nam foty. © CheEvara



Z żalem muszę przyznać, że nie ZDANŻAŁAM za Niewe. Ale oczywiście nie jest to wina mojej formy i złego prowadzenia się, a tego, że jechałam na fullu i miałam NIE TAKE opony. I niech mi ktoś kurna mruknie, że to nie ma żadnego znaczenia. Naubliżam, a potem ubiję!


Fajna ta środa była. Taka jak sobota. Bo sobota też była i jest fajna.


I już tradycyjnie - dostanę foty, to ubarwię tenże wpis:)

Dane wyjazdu:
124.57 km 19.88 km teren
05:37 h 22.18 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 63 m
Kalorie: 2053 kcal

Jeeeeeeeeeeeest, mam kask, oł jeeeee;)

Niedziela, 22 maja 2011 · dodano: 23.05.2011 | Komentarze 14

Trochę, co prawda, inaczej wyobrażałam sobie w nim siebie, ale być może w każdym kasku mam nakazane wyglądać jak dekiel, trudno ZATEM, będę wyglądać jak dekiel z godnością.

Takie Salmy i Penelopy to mają łatwo. Założą na głowę słoik na małosolne i też chciałoby się zapuścić im mrówkojada. Myślę sobie nawet, że byłabym w stanie przepłynąć cały nasz syfny Bałtyk po to, żeby sztachnąć się feromonem kolesia, który nałożył taki słój na głowę Salmy.

Ale jakby nie tylko o tym KCIAŁAM.

Niedzielny przejazd przez miasto NAWET NA FULLU uzmysłowił mi, jak bardzo nienawidzę ludzi, których misją na świecie jest niewątpliwe łażenie całą szerokością DeDeeRu/chodnika/trawnika/krawężnika/wszystkiego, co tylko pod bezmyślne nogi podleci.

Jak ja was nienawidzę, jebane druidy!

To była NA PEWNO moja ostatnia niedziela na rowerze spędzona w mieście. No chyba, że mam pragnienie resztę życia przeżyć w więźniu. Powybijałabym co do sztuki te bezmózgie krocionogi.

Ustawiłam się najpierw z dwoma kumplami, którym chciałam zaserwować konkretny dystans. To tak, żeby zastanowili się na drugi raz, czy warto w ogóle ze mną wychodzić na rower. Jazda wzdłuż Wisły PO OBU JEJ STRONACH była traumą i masakrą i naprawdę nikt, nawet Salma Hayek w kasku Propero Speca NIE NAMÓWI MNIE do ponownego przetoczenia się tamtędy w niedzielę. W sobotę też nie.

Nikt też nie namówi mnie do zatrzymania się na chwilę nad tąże Wisłą nawet na ułamek chwili. Jestem tak pogryziona przez te latające skurwysyny, że nie dam rady NAWET wygwiazdkować bluzgu, bo tak mnie wszystko swędzi. Oczywiście latające skurwysyny poszły na łatwiznę, żrąc mnie centralnie w obdarte w sobotę na asfalcie miejsca. Zwariuję.

Nie piszcie mi o Fenistilu, bo gdyby to drogie gówno serwowane w mikrotubce cokolwiek pomagało, to oblałabym nim nóż do filetowania ośmiornic i to bym sobie zaaplikowała do oka. NIE POMAGA.



Chłopaków odstawiłam na Wolę, bo nagle okazało się, że o 18-tej muszą być w domu, bo cośtam, cośtam i pozwoliłam przejąć się Czarnemu, z którym z Żoliborza przetoczyliśmy się szumiąc gumami w fullach na Służew, gdzie czekał na mnie kask Propero. W którym – jak już nadmieniłam we wstępie – wyglądam ja dekiel. I – żeby była jasność – to nie z kaskiem jest coś nie halo, tylko z moim łbem, facjatą, kwestią niesprawiedliwości i nierównej dystrybucji dóbr (jak tak zwana uroda) na świecie oraz całą resztą.

Odstawiłam i Czarnego do domu (teraz do mnie dotarło, że ja mam potrzebnę odprowadzenia wszystkich do domów) i mocno okrężną drogą (no bo żeby wracać na Bródno przez Stegny, Bielany, Bemowo i Centrum to i słowo „okrężna” niezbyt oddaje sytuację) zakończyłam dzień turlania się, zaliczając pierwszą stówę w tym roku na eFeSeRze.

Ale ludzi jak nienawidziłam, tak mi się to utrzymało.