Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

piękna stówka

Dystans całkowity:4505.71 km (w terenie 1089.71 km; 24.19%)
Czas w ruchu:211:15
Średnia prędkość:21.33 km/h
Maksymalna prędkość:61.70 km/h
Suma podjazdów:8430 m
Maks. tętno maksymalne:190 (98 %)
Maks. tętno średnie:169 (88 %)
Suma kalorii:97018 kcal
Liczba aktywności:39
Średnio na aktywność:115.53 km i 5h 25m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
130.21 km 20.00 km teren
05:37 h 23.18 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2485 kcal

Mrozów nawiedzenie święt... tfu! Uchowaj Panie! ŚWIETNEJ! CheEvary:D

Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 19.03.2012 | Komentarze 18

Za ową wycieczkę dostałam od Wojtka opierdol:). Bo za długa i w ogóle ten tego. Wiedziałam, że tak będzie, nie konsultowałam moich zamiarów zatem, wierząc święcie w zasadę, że łatwiej uzyskać rozgrzeszenie niż pozwolenie.

Działa;)

Poza tym słońce świeciło tak, że byłam pewna, iż szczeznę, wybuchnę, wypatroszę kogoś/coś, jak nie spędzę w końcu całego dnia na rowerze/w towarzystwie rowerowym.

Wkurwiały mnie te ostatnie dni zwykłych dojazdów gdzieś, na ogół tylko do pracy, potrzebowałam dnia szwendania się, nawet jeśli miało to być szwendanie się pod wiatr.

Żeby ten dzień uznać za wypełniony jak należy, wstałam o brzasku, trening zrobiłam na trenażerze, bo ja na te swoje cuda mezocyklowe mam ustalone, wynalezione MOJE trasy, a wiedziałam, że tam, gdzie je zwykle cykam, będzie mi w związku z wypadem do Mrozów nie po drodze, rozstawiłam więc Tacxowe gówno, swoje przejechałam, po czym zrobiłam szybki przebiering, kąping, porwałam aparat i w drogę.

W Mrozach wiedziałam, że spotkam Niewe, Gora, Dżerrego i Radzia, zatem cel był jasny i klarowny – wychylić z chłopakami piwko. Wszyscy wiemy, jak brończyk smakuje po maratonie, wszyscy wiemy, że na zimowych edycjach Mazovii piwa, nie wiedzieć czemu, nie dystrybuują, postanowiłam zatem pozostać tą całą ZAJEBISTĄ CHE i z portfelem pełnym monet proszących o wymianę ich na buteleczki kilku zimnych przyjaciół, pojechałam w pełnym słońcu, hen przed siebie cholerną trasą na Mińsk Mazowiecki do Mrozów. Nie było źle, jeśli chodzi o samochody. Tylko trzem parchom należałby się karny kutas za wyprzedzanie na żyletkę.

Wiatr wiał mi w ryj, muzyczka w uchu świdrowała, słońce robiło wreszcie to, co do niego należy, czyli było, a ja radośnie młóciłam nożynami pod wiatr, przez wiochy (między innymi przez Mienię, która powitała mnie tabliczką MIENIA ROCKS!), wspominając, jak w tamtym roku prawiem na maraton w Mrozach się spóźniła;).

Zajechałam na metę maratonu, uprzednio napełniwszy plecak bursztynowym nektarem, przystanęłam, se przy barierkach, sprawdziłam w taczfonie, kto już na metę wjechał, kogo mam szukać, a na kogo jeszcze czekam i opstrykałam quarteza, który tym razem pełnił GŁOŚNO funkcję porządek-mana i opierdalał tych, którzy powinni zjechać na bok po tym, jak przyatakowali metę. Quartez totalnie mnię nie zauważył, uznałam zatem, że za taką potwarz pojadę mu po imieniu i wezwałam go do raportu.

Tu jeszcze nie wie, że świdrują go oczy samej Che:

Co ja paczę, oto quartez! © CheEvara


A tu fotę robi mi (nam) Pan Tata bmtwo:

Che tym razem w roli fotografera:) © CheEvara



Na metę pierwszy wpadł Radziu, kontent, że pierwszy, kontent jak cholera, nabuzowany satysfakcją i równie ufanzolony. Potem wbił Dżery, dalej Goro, ufanzolony już ponoć od początku maratonu (dlaczego, tłumaczy u siebie na blogu, polecam zapoznać się jednakowoż z moim demaskującym fakty komentarzem pod wpisem;)) i zawitał też Niewe, który jako jedyny uszanował to, co w tym moim małym plecaczkowym domku na plecach do tych jebanych Mrozów żem targała!

Spożył piwko nabożnie, tak, jak sobie to wymarzyłam, swoje notowania u mnie poprawił też Krzysiek Airbike'owy, który skorzystał z mojej piwnej gościnności i z butelczyny uronił również.

To lubię:)

Radek zadowolniony i ubłocony. Dżerry taki sam :D © CheEvara



Chłopaki z wypucowanymi sprzętami:D © CheEvara



Na metę wpadł również jakoś cuś wkurwiony obcy17, a że ja zmarzłam na tym postoju, bo trochę telepica temperaturowa była, zarządziłam, że chłopaki idą na zupę i ja – jak się okazało – też, bo Krzysiek oddał mi swój kuponik.

Ten Krzysiek:

Krzysiuńciu tralaluńciu:) © CheEvara



Przy stole jak to przy stole, nic się nie ukryje:

Zdjęcie ukradzione z Cyklopedii, a ukradzione Zbyszkowi Kowalskiemu - loff loff :) © CheEvara


Sączyliśmy, robiliśmy hałas i harmider i kusiliśmy brązowymi buteleczkami. Kusiliśmy tak, że Majka Busma aż stanęła nad naszym stołem i załkała żarłocznie nad naszym smacznie kasztelańskim losem. Gdyby przyszła wcześniej trafiłaby na całą butelę i bym jej tę butlę oddała. A na takie za późne przybywanie jest nawet ludowe powiedzenie, wobec czego Majce dostał się ino łyk.

Każdy z nas musiał się jakoś zebrać. Ja chciałam dzień na kołach spędzić, Niewe też, nawet obcykał trasę alternatywną do krajowej chyba dwójki, pożegnaliśmy się zatem z Radziem, Gorem i Dżerrym i podążyliśmy. Szlakami gdzieniegdzie mocno OFROŁDOWYMI, ale jak słusznie u siebie Niewe zauważył – lubię ja to:)

Kilka razy obkopaliśmy się w błocie, przekraczaliśmy też tory na dziko, grzęźliśmy w trawie i właśnie dlatego było zajebiście.

W Otwocku – z powodu dnia, który właśnie powoli uciekał – zdecydowaliśmy wsiąść w pociąg i dotrzeć do Zachodniego dworca i stamtąd jeszcze, znów na kołach – podążyć na Niewe ojczyzny łono.

Zmarzłam, zmęczyłam się, ale kurna. Co może być w życiu fajniejsze?


Dane wyjazdu:
100.79 km 13.00 km teren
04:18 h 23.44 km/h:
Maks. pr.:41.45 km/h
Temperatura:8.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2039 kcal
Rower:

Miałam podzielić dzień na dwa wpisy, ale

Wtorek, 3 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 25

Ale mam Movescount, to tam będą informaNcje treningowe, a tu se obtyndolę cały dzień.

Pikne słońce dziś zagrało, co? No to najpierw samozwańczo strzeliłam trening. W sensie, że rowerowy. Ale ciągle samozwańczo. Jak już skończyłam, to zadzwonił Wojtek z opiertolem, że dziś to miała być siłownia. Eno, panie treneirze (jak żyć?), nie było na papierze, a jak nie ma na papierze, to ja zrobię to, co lowciam. Łoweł. Sorry;).

Zadowolonam z siebie i kontenta, bo zrobiłam wszystko, co miałam, lipy nie było, kadencja wysoka była, ciemno przed oczami było. Było też słonecznie (ja-cię-sunę-robal!), ciepło i odrobinę WIEDRZYŹDZIE. Powróciłam z Bielano-Marymontu, gdziem szczelała to moje treiningo i w ramach tak zwanego rozjazdu uczyniłam powrót nadwiślańskim bulwarem. Zresetowałam Suunciaka i se pomyślałam pod Mostem Gdańskim, że luzikowo już zupełnie, już poza trenimgiem, pokręcę se pod Siekierkowski, przebiję się na tę ciemniejszą, praską stronę mocy i człyp, czlyp, człyp terenkiem, czyli moją lawli ściechą doturlam się znów pod Gdański i stąd już GŁOOOOOOODNA sieknę se do domu, uwarzę jakąś pyrę i zasiednę wczesnym wieczorem do piśmienniczych obowiązków.

Tjaaaaa, zaplanuj coś, a na pewno wyjdzie inaczej;) I wcale nie żałuję.
Gdym kończyła resetować pulsaka i już DEPAŁAM (od deptać) w pedały, nadjechały z przeciwka dwie rowerowe jednostki, Ta druga spojrzała na mnie bardziej niż przeciągle i okazał się nią być nie kto inny, jak sam quartez. Noooo tośmy przystanęli na zapoznawcze ploty, gadalim długo i dużo, aż mię dreszcz stygnięcia po nerach przebiegł. Jak quartez zeznał, galopował za kolesiem, który go wcześniej zgalopował, ale jak zobaczył mój obły fejs i pięknego Speca, nie miał wątpliwości;). No cóż, ja istnieję. Serio;).

Rozjechaliśmy się w strony różne – ja zgodnie z zamysłem opisanym powyżej, quartez do Jabłonny (ciołki, które mówią „do JabłonnEJ” niech mi przyjdą i pokażą fotodokumentację, jak wchodzą do wannEJ, zamiast do wannY oraz idą z zalotami do pannEJ, a nie do pannY).

I tak se jadę i plumkam w drugiej strefie, a że pod wiatr, to w końcówce drugiej strefy i strasznie mi tak dobrze. Słońce piękniutko nad Wisełką się chowa, szuterek na terenowej ścieżce sobie szumi pod oponkami, wyskakuję stamtąd i tnę do Żaby, a stamtąd do domu, bo nie żarłam przecie od godzin czterech.

I nie zeżrę jeszcze podczas godziny piątej.

Bo.

Na dróżce rowerowej, wzdłuż Odrowąża, a zatem wzdłuż cmentarza, z daleka majaczy mi wywalony rower. Obok roweru kuca/podnosi się ktoś/, a nieopodal czmycha pies.

- Oho, nieupilnowany wlazł pod koła – se myślę.

Dupatam, a nie wlazł pod koła.

Podjeżdżam i mam pełen obraz. Piesu jest wystrachaną, trzęsącą się znajdą, a właściciel powalonego roweru jest właścicielką, która robi wszystko, żeby psu z tych lęków nie przyszło do łba spierdalać poprzeć wtargnięcie na ulicę. Zatrzymuję się i pytam, czy cuś mogę zrobić i gdy słyszę, że laska chce go jakoś zaadoptować, w każdym razie zgarnąć stamtąd, proponuję jej, że skoczę szybko do chaty i załatwię jej smycz, żeby adoptowanie psa było łatwiejsze. No i śmignęłam. Podczas gdy ja leciałam na górę do sąsiaduńciów po smycz, Pani Mama pakowała mięsko dla psa, czyli tak zwany załącznik motywacyjny. Zgarniam to wszystko i lecę, bo mam schizę, że sierściuch w każdej chwili może spieprzyć. Kiedy pół kilometra przed miejscem, gdzie laska miała z psem na mnie czekać, spotykam tęże laske, która pedałuje w moją stronę, mam ochotę pizgnąć się w łeb. – Ty powolniaku, qyrwa mać – mamroczę do siebie.
Niepotrzebnie.

Bo kamery monitoringu wypatrzyły sytuację, wysłały na miejsce patrol eko straży miejskiej, a przybyli panowie zgodzili się poczekać, aż Dominika (przyszła właścicielka sierściucha) wróci z dowodem osobistym.

- Ej, ja mam dowód, niech mnie spiszą, po co masz dymać tam, gdzie dymasz, a potem jeszcze wracać! – zawracam ją z drogi.

Panowie sierściucha obmacali, przepikali pod kątem czipa, a że był zupełnie luźny i jakby całkiem niczyj, sprawa potoczyła się gładko. Moje dane spisano, Dominika podała swoje z głowy, pies przestał się telepać, głaskany na zmianę przez cztery osoby, nakarmiony nie tylko przytarganym przeze mnie mięsiwem, ale też chyba podwieczorkiem jednego ze strażników, który udostępnił piesowi swoją kanapkę, zainstalowałyśmy mu smycz i co? Piesu dom znalazł bez konieczności przystanku na Paluchu, gdzie trafiłby, obrożę lub smycz miał.

Pożartowałyśmy ze strażnikami, ja wyraziłam swój szał, że tak to działa, że kamery, że wysłany patrol, że kogoś ten świat jednak obchodzi, pożegnałyśmy się i… ucięłyśmy sobie sympatyczny spacer spod Żaby na Annopol – ja prowadziłam oba rowery, Dominika dała się prowadzić psu, z którego zlazł cały stres i który się rozbrykał na tyle, że emanował szczęściem posiadania pani.

Podczas naszej spacerowej konwersacji wyjszło, że ową przechadzkę robimy na wczesną Białołękę, że Dominika jest moją krajanką (Sandomierz, proszę bardzo), że zapyla w Nocnym Rowerze i że na jutro była umówiona na Paluchu po jakiegoś psa. No to już po żadnego jechać nie musi.

No proszę. Nie wierzę w żadne karmy, ale tutaj ewidentnie zadziałała ta psia karma (jest to jedyna karma, w którą jestem w stanie uwierzyć:D).

Przy Annopolu na Dominikę jednak czekał wydzwoniony wcześniej kumpel ze swoim Berlingo (kumpel też pocina na Specu – proszę, wszystko w rodzinie), do którego zapakowała się i Dominika, i Farciarz (czyli pies, tak dostał na imię, w skrócie FUKS) i Dominiki Gary Fisher.

Jak mi się uda, jutro wbijam na obiecane pierniki i na mizianko z Fuksem;).

Strasznie lubię takie dni, takie spotkania, takie przygody.

Inna sprawa, że ogłoszenie wywiesimy, że taki pies hasał tu i tam. Coś mi się wydaje, że spierdolił komuś podczas sylwestrowego szczelania. Wygląda na zadbanego, zaufanie do ludzi ma, ząbki ładniutkie… A że to to taki długowłosy wilczur, sama bym go zgarnęła;). Choć uważam, że w ręce trafił najlepsze.

My tu gadu-gadu, a dystans taki w ogóle nie z dupy.

Dane wyjazdu:
112.47 km 8.00 km teren
05:11 h 21.70 km/h:
Maks. pr.:34.72 km/h
Temperatura:5.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2012 kcal

No. I pierwsza stówcyna w tym roku WEJSZŁA :D

Poniedziałek, 2 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 10

Lekka, niezobowiązująca, niemęcząca (piszę tak, żeby Wojtek mnie nie zaebał;)).
Wpis możecie uznać za zbiorowy, bo ciągiem tych stu kaemów nie zrobiłam. Rano w napindalającej mokrej mazi lekkie 35 km (po powrocie wyglądałam, jakbym wytarzała się w piaskownicy, bo niedaleko domu to błoto, które się do mnie przykleiło – KTO bowiem ma założone błotniki, prawda – wyschło i został sama pustynia).

Musiałam się zatem OBKĄPAĆ, uprać i przeczekałam deszczową część dnia (a tym samym JASNĄ część dnia) i na drugą turę polazłam po 15-tej. A tu już za jednym zamachem objechałam moją zwykłą warszawską pętlę, przy okazji zawitałam na uroczy, schludny, przyjazny Zachodni Dworzec, gdzie zgarnęłam Panią Mamę, zapakowałam ją do taksy, taksiarzowi postawiłam wyzwanie (małymi literkami: actimela), kto pierwszy na Bródnie i zawinęłam do bazy. Wielce KONTENTA (jest przymiotnik taki dla rodzaju żeńskiego??)

Nagromadzenie tumanów na drogach rowerowych takie, że Chiny ze swoją gęstością zaludnienia mogą się cmoknąć w pierwszą krzyżową.

O, zawsze zapominam o tym napisać. Mam takiego rowerzystę, co to się z nim mijam w okolicach Ronda Żaba. Bywa, że się mijamy raniuśko i jeszcze tego samego dnia popoludniuśko. Od pewnego czasu kłaniamy się sobie w pas, co – wierzcie mi – jest lekko skomplikowane podczas jazdy. Ale szacunek jest szacunek.
Żeby tylko jeszcze w kasku popylał, nie miałabym uwag;).

Strasznie mi się podoba ta wiosna w styczniu. KUOOOOCHAM wiosnę w styczniu. Pewnie będę inaczej szczekać w kwietniu, jak doebie mrozem rzędu minus CZYDZIESTU. Ale póki co radujmy się i się nie oburzajmy. Jak ktoś chce śniegu, proszę, w USA nawala.


Dane wyjazdu:
109.86 km 75.00 km teren
05:11 h 21.19 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:3.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2417 kcal

„Gdyby” to najczęstsze słowo polskie

Niedziela, 18 grudnia 2011 · dodano: 19.12.2011 | Komentarze 19

Jak śpiewa Kazik eNŻet.
Coś w tym jest.

Bo wczoraj był wielce fajny dzień, ale byłby fajniejszy, gdyby…

Albo nie. Zacznę od tego, co było zajebiaszcze.

Perspektywa jazdy ILE SIĘ DA. Była zajebiaszcza.

Perspektywa spędzenia rowerowego dnia z Goro i Niewe.

Stęskniłam się za takimi spędami. I taka perspektywa była zajebiaszcza.

Kolejny grudniowy dzień bez deszczu, białego szitu, a nawet ze słońcem. Zajebiaszczy kolejny grudniowy dzień.

Kolejny dzień na rowerze ustawionym przez Wojtka – ZAJEBONGO.

Plan był prosty. Niewe, Goro & Che (zawsze chciałam podlinkować samą się:D) jadziem klasyk, czy jak to niektórzy bikestatsowicze określają standard (lub też standart, a nawet zwiększony standard z psem). Jadziem klasyk Niewowsko-Gorowski, bo ja uczestniczyłam w tymże po raz pierwszy. Klasyk mówił o pętli od Wiktorowa na Nowy Dwór Mazowiecki, skąd zawijamy przez Dębe, Nieporęt na Bemowo. No to ziu.

Zbiórka nastąpiła we Wiktorowie, jakem rzekła. Mieliśmy z Niewe plan zdemotywowania Goro, który nacierał w naszą stronę (znowu trzeba było na niego czekać:D) od siebie z chaty. Chcieliśmy go upić już na starcie, ale pozwolił wtłoczyć w siebie (ale za to bez większego namawiania go) TYLKO jednego Kasztelana. Który to w ogóle nie osłabił jego możliwości. Strasznie to dziwne. Goro i jedno piweczko.


Ruszyliśmy w mańkie z wmordewiatrem atakującym nasze pięknotkowe twarze. Mnie i tak było wszystko już kurna jedno, bo ledwiem wystartowała, a już wiedziałam, że będę umierać łamane na zdychać. Takie to ja miałam zakwasy posiłowniano-pobiegowe. O ile jeszcze – jak mnie zwykle łyda szarpie – mogę mocniej depnąć, słabiej pociągnąć, ale w efekcie mogę JAKOŚ w ogóle jechać, tak tym razem bolało mnie każde ścięgienko. Co zresztą było widać w naszym TRINITY-peletonie. Chłopaki tasują się między sobą z przodu, ja niemal z rykiem snuję się z tyłu.

Ewentualna ciulowa średnia Goro & Niewe jest ewidentnie moją winą.

Do eNDeeMu mieliśmy bezlitosny huragan we w twarz. Na wale spychało nas na boki. Se myślałam, że kurna zginę taaaaammm. ZGINĘĘĘ.

Aleeee nieeeee. Jakoś dojechalim.

In Da City zrobiliśmy krótki pitstop na banana-szama i wiedząc, że czeka nas teraz wiatr w zad ochoczo ruszyliśmy KONTYNUUJĄC DALEJ (jak to się mawia) naszą uroczą wycieczkę, drogie dzieci.

Jak będziecie chcieli dowiedzieć się, JAK GORO ŻYCZY 'MIŁEGO DNIA', zapytajcie, opowiem;).

Śmigamy, śmigamy i śmigamy, gdy nad kanałkiem, za Nieporętem już, ja zaczynam czuć, że dupa jestem, a nie kolarz i żreć mi się chceeeee. Przyssało mnie (mnię), przyssało Niewe (Niewę), Goro (Gorę) napierniczał z przodu, ale pewnie dlatego, że i on był przyssany. Jedyne, co WYJSZŁO naprzeciw naszym gastronomicznym potrzebom był MacDonalds. Na twardziela wciągnęłam lodzika (te akurat w Maku mają pierwszorzędne), chłopaki –uśmiechburgery, czyli czizburgery i tak – powiedzmy, że zdrowo – posileni skierowaliśmy się na Bemowo, gdzie nasza szalona wyprawa miała się zakończyć. Gora wzywały obowiązki rodzinne, Niewe i ja mieliśmy spocząć jeszcze kontrolnie w Bemolu, no bo nieprzyzwoicie byłoby tak bez pożegnania rozjechać się w swoje strony.

Przepiliśmy w Bemolu wszystko, cośmy ze sobą zabrali. Ja do domu zwiozłam złotówkę, Niewe również. To też byśmy przepili, gdyby pani w Bemolu dawała na krechę. Twarda jednak była.

Zajebisty rowerowy dzień, pięć godzin W SIEDLE.

Wiecie Wy co? Bolało mnie wszystko, bolało cholernie, ale zamiast zjechać do domu, to pojechałam jeszcze na to Bemowo. Raz że chciałam dokręcić do stówki, dwa – stęskniłam się i za Niewe (Niewuńcio-Tralaluncio), i za Gorem (Goruńcio Tralaluńciem). I chciałam im jeszcze potowarzyszyć.

W domu po rozciąganiu spokojnie sobie umarłam przy książeczce i pod Monte;).

A z tym GDYBY… Zakwasy zabrały mi dziś całą rowerową radość, napyrtalający w fejs WICHR (no bo były wichry namiętności, a nie wichery namiętności) też. Ale i tak było zajebiście. Sztuka wyciągania pozytywów (z kapelusza na przykład).


Dane wyjazdu:
129.60 km 21.00 km teren
06:03 h 21.42 km/h:
Maks. pr.:38.60 km/h
Temperatura:26.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:121 ( 63%)
Podjazdy: 49 m
Kalorie: 1927 kcal

Stówka z Niedotykalną Świnią:) A nawet z Niedotykalną Świnią Wyścigową

Sobota, 17 września 2011 · dodano: 20.09.2011 | Komentarze 13

Zniszczyliśmy się.
No bo co innego można powiedzieć o chlaniu browaru od drugiej nad ranem do piątej (nad tym samym ranem), spaniu po tymże chlaniu krótaskowych trzech godzin i wyjściu na rower?

Wiedziałam, że tak będzie.

Sama do tego doprowadziłam, gdy – ledwo co zaparkowaliśmto rowery inmajkitsien – użyłam otwieracza do butelek.

I nie były to butelki z plastiku typu PET.

Ale zanim żeśmy pierwszego łynia wzięli, musieliśmy wrócić z Dworca Wschodniego. Na któren to Faścik wjechał o 1:24 nocom ciemnom. Aby go odebrać, o pierwszej wstałam z ciepłego wyra, gdziem czuwając, zaległa, i jak wstałam, przywdziałam trykot i obcisk i pocisnęłam na Specuchu po Michaiła.

Jego osobisty superszybki pociąg przywiózł po ośmiu godzinach brawurowej jazdy jego samego oraz jego rower. Zapakowany w torbo-walizkę, z której to trzeba było rower wyczarować.

Mam focha o to, że rower treningowy Faścika waży tyle, co mój rower startowy.

Ale. W ciągu kwadransa Michaił przebrał się w cyklistę, przysposobił rower swój i zawiesiwszy na sobie rzeczoną wielgachną torbę skierował się wraz ze mua w stronę mojego domostwa. Targową. Ulicą w sensie.
A w domu czekało na nas Monte. I dużo piwa.

Na pierwszy ogień poszło piwo, potem Monte, które zeżarliśmy stękając, a potem było już tylko dużo piwa. Spożyte w moim kitsienie, tuż obok rowerów, przy akompaniamencie naszego gadania.

Do spania wywaliła nas Pani Mama, którą obudziliśmy dyskusjami o życiu coś po czwartej pi-em. A raczej bliżej piątej, też pi-em. Mnie namówiła, Faścik zaś zrobił sobie kawę i zajął się bajerowaniem Pani Matki. Do dziś nie umiem z niej wydobyć, co też jej naściemniał.

O 9:35 ODEMKŁAM oko, najprawdopodobniej lewe, bo spałam od telewizora. Jak śpię odwrotnie, to odmykam odwrotnie, czyli prawe. A prawe – jak wiadomo – jest odwrotnie lewe. 10 minut później czyniłam w usłużnej i pomocnej asyście Faścika śniadanie.

A potem pojechaliśmy na Dereniową, gdzie miałam do odebrania ramę Speca. Mimo że zapowiedziałam w AirBike, że przyjadę po nią w cywilu, pojechalim jednak z Faścikiem ŁOWEŁAMI.

W stronę DO DO DO Dereniowej jechało się fajnie – jak to łowełami i jak to z Faścikiem. Ale Z Z Z Dereniowej było o wiele, wiele ciekawiej.

Musieliśmy bowiem JAKOŚ tę ramę dowieźć do mnie. 24 kajlomajtry.

Michaił uparł się, że to on będzie tej ramie/ramy tragarzem. Zatem ja wzięłam na siebie kwestię logistyczną.


Tak to sobie wymarzyłam.

Mój patent na szelki z dętki zadziałał:

Bardziej lansersko byłoby wieźć tę ramę bez folii, ale ja chciałam popstrykać sobie podczas jazdy:D © CheEvara



aaaa, taki - za przeproszeniem - nieobrócony Faścik jest jeszcze bardziej epic niż jest na codzień;) © CheEvara



Czekaj, czekaj, jeszcze jedno Ci zrobię!:

Uparł się ten Faścik, że on - ten Faścik - tę ramę przewiezie!:) © CheEvara



No i pojechaliśmy. Ja robiłam za dystansowego, czyli stwarzałam – jadąc obok Faścika – odpowiednią odległość antyzderzeniową. Tak, aby nic, co/kogo mijaliśmy, tą ramą nie pierdolnąć.

Na ścieżce terenowej imienia Obcego17 wydawałam nawet paszczą sygnały ostrzegawcze. Wyrykiwane przeze mnie UWAGAAA! Najpierw dziwiło wyprzedzanych rowerzystów (czego ona kurfa chce na takiej szerokiej ścieżce??), ale gdy raczyli spozierać ślipiem we w tył i ujrzeli prawdziwego Batmana, czyli Faścika z peleryną z folii bąblowej, usuwali się w tempie OBY RYCHŁO.

Acz jednego pieszego Faścik prawie jebł był – jak to sam pieszy skomentował – prawie o „Kurwa! Milimetry!”
Fajowo było.

Doprawdy, rama wieziona na plecach, opakowana w folię dla ludzi z zespołem niespokojnego palca, czyli bąblową, radośnie powiewającą na wietrze, wzbudza olbrzymi respekt.

Którego nam w dalszej części rowerowej soboty, po tym, jak ramę zdesantowaliśmy u mnie w domu, bardzo brakowało. Nikt nie dostawał na nasz widok wytrzeszczu, ja już nie czułam się jak samochód pilot przed ciężarówą transportującą wielkiego mechanicznego kreta do drążenia tunelu metra... Ehhhhh.


W chacie zeżarliśmy obiad i próbując dogadać się przez telefon z najebanym Niewe;) wyleźliśmy na ŁOWEŁY ponownie. Niewe tego dnia miał niby hasać z Radziem po okolicach Podkowy Leśnej i Komorowa i istniała szansa, że zjedziemy się w tych samych współrzędnych giepees. Ja nawet Z DOBREGO SERCA postanowiłam przywieźć temu Niewu megapak Isostara.

Z ustawki wyszło – z uwagi na nieszczególnie wczesną godzinę – całe gówno. Niewe robił z Radziem swoje, zatem ja zarządziłam wyrypencję asfaltowo-terenową i pojechalim na Kampinos, pookopywać się w piachu.

I tak traskę skonstruowałam, że przejechalim przez Wiktorów, gdzie tym razem zdesantowaliśmy megapak Isostara. Przerzucając go przez bramę Niewe.

Tak. To mój pierwszy i ostatni dzień pod tytułem „CheEvara – usługi transportowe”.


I tak o nam dzień zleciał. Na jeżdżeniu, obśmiewaniu się i rozmowach o życiu. Faścik vel Niedotykalna Świnia, ja vel Czarna Żmija (własna Pani Matka tak mnie nazwała) wrócili do domu porą wieczorową przesympatyczną ulicą Warszawską, czyli asfaltem, gdzie jeden chuj ledwie zmieścił się pomiędzy nas a wysepkę i to „ledwie” zaowocowało upierniczeniem kołpaka.

Masz za swoje, ty tępy KOŁ(PA)KU.

No.
Czy muszę opisywać, co działo się potem, u mnie w domu?

Nasze postanowienie oszczędzenia się, aby mieć siłę pojeździć w niedzielę, obróciło się w niwecz. Znowu zakończylim biesiadowanie niebawem przed świtem.


Dane wyjazdu:
106.00 km 70.00 km teren
04:32 h 23.38 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:169 ( 88%)
Podjazdy:276 m
Kalorie: 2388 kcal

Mazovia w eNDeeMie, czyli jak wygrałam, choć tak naprawdę przegrałam

Niedziela, 11 września 2011 · dodano: 16.09.2011 | Komentarze 38

Z wiadomo kim.

Bo właśnie tym oto startem spadłam w generalce na drugie miejsce.

Czy jestem wkurwiona? Więcej. JESTEM PRZEWKURWIONA.

Oczywiście musiałabym zająć miejsce Agi Zych, by utrzymać po Nju Dworze pierwyj plejs w klasyfikacji generalnej. Oczywiście nie mogłam nie wystartować, bo gdyż wiadomo, jest to naczural i do tego ekolodżi.


[Jak ktoś mi tu wejdzie i zacznie narzekać na spolszczenia, dostanie kopa w dupę. Tak. Bo jestem wkurwiona]



No ale. Starym dobrym CheEvarowym zwyczajem zrobię – bo wiem, że tego chcecie wszyscy, a tylko nieliczni z Was potrafią się do tego przyznać – zajebisty wpis. No bo w sumie ten dzień był zajebisty.


A zaczęło się od tego, że raniuśko przyjechał po mnie Maj Lawli Dyrektor Arek. Przed samym eNDeeMem zrobiliśmy przystanek Kawa, po czym już w NDMie brzydko zaparczyliśmy samochód.

Wzorem najlepszych i najbardziej znamienitych kolarzy olałam rozgrzewkę przed dystansem giga i dałam jedynie namówić się Pawłowi mtbxc na najwolniejszą z powolnych tempówkę. Po chwili dołączył do nas Maj Lawli Dyrektor i jęliśmy poszukiwać innego mojego APS-owego ulubieńca, Mozana Mojego Lawli też, którego córa miała zadebiutować na hobby, a padre na ficie. Niestety zamiast na Mozana, natknęliśmy się na Niewe, który wyłowił mnie z tłumu po moim debilnym śmiechu, któren to został wywołany komplementem „O, właścicielka najpiękniejszego bloga”. Niestety, umknęła mi ksywa tego, który mię ten komplimient zasunął, zaktywizuj się tu, plis, ale już!:)

Przybiliśmy sobie z Niewe żółwika, skrzyknęliśmy się gdzieś ponad (co w moim wykonaniu jest lekutko utrudnione) dziesiątkami kasków z Goro, gdy wtem dopadł mnie Obcy17 w cywilu i z dziecięciem swoim i wreszcie ujawnił się jako mój wielbiciel i fan, co pięknie udowadnia ilość zrobionych mi przez niego fot. Myślę, że młody Obcy też mnie polubił:D

Jak zwykle jestem głośna:D i zwracam na siebie uwagę:D © CheEvara



Chwilę po tym, jak przybiłam żółwika z greqiem, na chama wtłoczyłam się do sektora. Skąd się kuźwa zrobiły w nich takie tłumy, to nie wiem.

Wystartowałam źle.

Żle wystartowałam i Prezesa zgubiłam:/ © CheEvara


Ale jakby w nagrodę dziś znalazłam takie zdjęcie, które strasznie mi się podoba: APSowi wyścigowcy: Kacper i Bartek:

Mieli jechać giga, pojechali mega :D © CheEvara


Drogą dygresji powiem, że oni obaj i Maj Lawli Dajrektor Arek przed startem rozważali pojechanie giga. Wszyscy trzej rozważali.

KONIEC KOŃCÓW WSZYSCY TRZEJ POJECHALI MEGA.
Logiczne:)

Ale zdjęcie też jest… MEGA, nie tylko przez te zajebiste kaski!:)


Wracając do tematu startu. Arek mi uciekł, zaś cała reszta sektora uciekła mi na wale, gdzie ci, którzy myśleli, że się sfrajerzyli, jadąc dołem i najeżdżając na łatę piachu, próbowali przebić się na górę, powodując wywrotkę.

No i gówno – wyrzekłam do Ani Klimczuk z KSAT. Pół minuty w dupę. Trzeba było gonić jeszcze bardziej i nadrabiać. Wiedziałam, że Olga tym razem startowała z trzeciego sektora. Wiedziałam, że wie, co robi, dzień wcześniej startowała w rzeszowskiej Skandii.

No i ja wiedziałam, że tym razem nie da mi kopa, wyprzedzając mnie. Że teraz ja muszę doganiać. Najpierw pewnie złapię Arka, potem muszę złapać Olgę.

Jak już zjechaliśmy z tego felernego wału, dogonił mnie Goro, który proponował mi koło, ale ja spiekłam się na starcie i tyle go widziano. Inny mój ulubieniec, theli też próbował wyprzedzić mnie, nie wiem, czy z sukcesem, czy nie, już mi się to wszystko jebie;).

Ale jak już uspokoiłam tętno, to noga zaczęła kręcić z – chciałoby się powiedzieć – głową. I zaczęłam nakurwiać. Z lekkim zdziwieniem patrzyłam to na licznik, to na pulsometr.

NIEŹLE JEST! – sobie rozważałam. Tym bardziej, że wiedziałam, iż skarżyska forma sobie poszła, zostawiła po sobie może 2/3 siebie, dodatkowo jechałam tylko na śniadaniu, kawie i nie tknęłam ani jednego żela. Co jest dziwne, bo zwykle na maratonie jestem głodna co pieprzone pół godziny. I muszę przetransportować zawartość tubki do swojego otworu giembowego, a w konsekwencji niżej.
A tu nic. Zatem taka nawet i podładowana swoją dyspozycją wyprzedzałam niemiłosiernie i bez litości każdego, kogo widziałam przed sobą. Wielokrotnie na podjazdjach:).


No to atakujemy;) © CheEvara



Szlag mnie trafiał na trasie, bo megowcy robili TĘ SAMĄ pętlę dwa razy (mocno pokrywającą się z trasą legionowskiej Mazovii), a gigowcy trzy... Naprawdę nie da się tam inaczej wytyczyć drogi?? Serio? Naprawdę nie można tego NIE POWTÓRZYĆ?

Tak czy siak. Wiedząc już, jaki podjazd gdzie mnie czeka, zapierniczałam jak wściekła. Na chwilę przed rozjazdem mega z giga dojechałam Zetinho, który – jak czytam u niego – zadowolony z siebie jest. Zatem i ja powinnam z siebie zadowolona być.

Rozpoczęłam więc trzecią do porzygania pętelkę.

I tu czekał na mnie Marek, tak zwany Sajmon, do którego przez dłuuuuugi czas chodziłam na spinning. Na jednym z podjazdów podbiegł do mnie i, dopingując, wepchnął na górkę z krzykiem: „Przed tobą jest Krossówka, dosłownie 30 sekund, goń ją!”.

TRZYDZIEŚCI SEKUND??

To zapierdalam!

Co też uczyniłam. DOJSZŁAM ją zaraz, przywitałam się, bo ja jestem z tych miłych i zapytałam jak wczorajsza Skandia. Zrobiłam to w tak zwanym biegu, czy też locie, konsekwentnie klatka po klatce Olgę objeżdżając. Odpowiedź też złapałam w biegu, jak i informację wykrzyczaną mi już z tyłu:

„NA MAZOVII MI NIE ZALEŻY!”


Nie, kurwa, w ogóle ci nie zależy – se pomyślałam, ale odkrzyknęłam „Daj spokój, walcz!” (choć na ryj mój pyskaty i wredny cisnęło się „PRZESTAŃ PIERDOLIĆ, walcz!”). Zostawiłam ją z tyłu.

Dostałam spida.

Za chwilę też dogoniłam Gora, którego też zostawiłam z tyłu.

Spida dostałam jeszcze większego.

W sumie na metę wjechałam zajebiście zadowolona:

Wyprzedziłam, to i się cieszę:) © CheEvara



Tu czekał na mnie uchachany Radek, którego strategia wymyślona w Skarżysku, kiedy to dostał ode mnie w dupę pół godziny, najwidoczniej się powiodła. A brzmiała:

WIĘCEJ TRENINGÓW! ALKOHOLU TYLE SAMO… ALE WIĘCEJ TRENINGÓW!

Tyle, że złociutki mój serdelku, tu startowałeś z sektora trzeciego (ja z czwartego) i dałeś radę ujechać mi tylko na minut 8. A w Skarżysku startowaliśmy, PYSIACZKU z sektora tego samego i trzydzieści minut dostałeś.

Niemniej jednak Radziu był z siebie zadowolony, i w tym zadowoleniu asystował Beniowi, który cykał foty (ta moja z mety jest właśnie przez niego ustrzelona).

I z tego oto towarzystwa wyrwał mnie mój Giga Prezes, który jednak pojechał mega, dołączył do nas Jarek i Janusz (z tymi panami w tamtym roku zjechałam rowerowo Mazurki, a ten drugi pan to jest właśnie ten Janek z obdartym fizysem i wielkim nadgarstkiem:)) i jęliśmy wymieniać się sympatycznymi złośliwościami. Od Janka dostałam zimniutkie piwko (kooooooocham Cięęęęęęę!!:)), od Jarka garść szpilek. I za te pewnie szpilki został wcześniej ukarany złamanym na trasie (ale nie maratonu, bo nie startował) hakiem przerzutki.

Jednak jest sprawiedliwość;).

Potem jeszcze podbryknęła do mnie reportereczka nowodworskiej tefau – wiadomo, od razu poznają się, who is who, ewentuanie hujishuj i ja tutaj:

I jeszcze ZDANŻAM udzielić wywiadu;) © CheEvara


ściemniam, że nie mam żadnego planu treningowego, że TAK O se tylko jeżdżę;)

Tu udzielam tego wywiadu od przodu, bo to, jak wiadomo, można różnie:D © CheEvara



Ponieważ na metę zjechał już Jerzy, przybył też Goro, chwilę przed nim Olga, której przecież nie zależy na Mazovii, albo po prostu posłuchała się mojego „Nie pierdol, walcz”, ale ciągle jeszcze nie było widać Niewe, polazłam a Arkiem, Jankiem i Jarkiem tam, gdzie miał miejsce start i cała imprezka.

I naprawdę NIE WIEM, JAK TO NIEWE ZROBIŁ, ale dobił do mnie i reszty DOKŁADNIE WTEDY, kiedy kupowałam piwko:)

Potem już zrobiło się mocno towarzysko. Wreszcie napiłam się piwka z mtbxc, poznałam jego lepszą i ładniejszą połówkę, przyjęłam gratulejszeny od Wojtka Marcjoniaka z AirBike i w ogóle zrobiło się wesoło:

czekanie na dekorację
No i niestety... CAŁA KUŹWA MAĆ JA! :) © CheEvara



Niektórzy naprawiali, co zepsuli:

Jarek czekał aktywnie;) © CheEvara


No, ogólnie miało miejsce wielkie ochlejstwo w akompaniamencie dźwięków przeróżnych – można było nabawić się turbulencji wdupnych słuchając miksu Metalliki („Enter Sandman”) z Urszulą i jej „Konikiem na biegunach” zagranym chwilę później.
Jakby pod to konto nasza wielka ekipa oczywiście robiła wielką bardachę.

Dekorowanie się przedłużało i przedłużało, co oczywiście niosło za sobą większe spożycie i dzięki temu na pudełko wskoczyłam sobie w jeszcze lepszym humorze niż przyjechałam na metę. Tylko poczucie równowagi mi się kapinkę zaczęło psuć:)

No i jest drugie miejsce. Wnikliwi zauważą zaś, czego na tym zdjęciu NIE MA:) © CheEvara


Zaś Olga – gdy podbiegłam jej pogratulować – nie omieszkała mnie poinformować poważnym tonem, że W OGÓLE MNIE NIE GONIŁA.
Ani trochę.
POWAŻKA. Na pewno by mnie nie wkręcała.


Do chat wróciliśmy na kołach – mua, Radek, Goro i Niewe, zapieprzając dość równym tempem (do pewnego czasu, bo niektórzy poczuli się lekutko kiepsko i potrzebowali przystanku w Roztoce na pewien powracający do życia, reanimacyjny trunek). Mnie chwilę wcześniej próbował uszkodzić jakiś chuj w blachosmrodzie, usiłując wepchać się między mnie, a wysepkę, skutkiem czego wyjebałam 10-metrowego szlifa na krawężniku z prawej strony.

Strasznie żałuję, że nie wysprzęgliłam kutafonowi w ryj, tak jak kiedyś takiemu jednemu, który mnie ustrzelił swoją puszką i który trafił na policję z profesjonalną pizdą pod okiem ufundowaną przez Che. Bardzo żałuję.


No i jakeśmy posilili się w Roztoce, uciekliśmy w teren w stronę następnego pit-stopu, już u Niewe, gdzie posililiśmy się znów, by siłę na daley zachować.

Dzięki tej trasce pękła tego dnia stówka.

Już nie zliczam tych wszystkich kaemów z rozgrzewek, rozjazdów, dojazdów pod prysznic, czy na myjkę. Choć wiem, że niektórzy tak robią:D


No i o. Wszystko fajnie, piwo, wódka, dżez babariba, ale nazajutrz, dostałam wkurwa i piany, gdym zobaczyła mój spadek w generalce.


Ale wiecie, co? Wszystko to jest kija warte. Wszystko. Jak się zobaczy coś takiego:


Cuś takiego mnie urzeka:) © CheEvara


Pani jest niewidoma, a pan i tak zabrał panią na maraton. Inny NADzawodnik, jaki mi przemknął gdzieś w miasteczku zawodów to był chłopak z amputowanym przedramieniem.

To czym ja się kurwa przejmuję? Że nagrody w postaci lampek rowerowych za pierwsze miesce w generalce nie dostanę?


Dane wyjazdu:
109.30 km 0.00 km teren
04:20 h 25.22 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:21.0
HR max:189 ( 98%)
HR avg:165 ( 85%)
Podjazdy: 46 m
Kalorie: 1609 kcal

Czecia. Stówka. W tym tygodniu:)

Wtorek, 6 września 2011 · dodano: 07.09.2011 | Komentarze 14

Wszystko dzięki Panu Dyrektoru Arku, który – aby umówić się ze mną na nocny rower – wysłał mi popołudniową porą miłosny list motywacyjny. Taki, że nie mogłam, nie umiałam, a nawet NIE KCIAŁAM odmówić. MISZCZOSTWO:)

Normalnie - bez tej nocnej jazdy - wyszłoby mi może kilometrów 60. Ale jest piękniej.

Znowu cwaniaczek pomykał na swojej szosie, dzięki czemu ja – nawet i na mojej wyścigówce - dostałam w dupsko. Acz tętno zachowałam niziutenieńkie. Co cieszy mnie. Co LUBIĘ TO.

Uroczo pomyka się nocą. Zwłaszcza wzdłuż Belwederskiej, gdzie na wysokości ogródków działkowych temperatura spadła z dziesięciu stopni do stopni może czterech. Zmarzły mi kuźwa paluchy, choć rękawiczken miałam długopalczasten.

Wszystko się kończy, zawija, zgina.

Atrakcją niewątpliwą wieczoru był pościg Arka za jakąś blond-dziewoją na szosie Peugeota (posiadała ZAJEBISTE nogi, NAPRAWDĘ). Pościg pod Belwederską zakończył się pomyślnie dla drużyny APS. Znaczy się, dla prezesa drużyny APS, bo ja wolałam pozostać w roli widza i patrzeć na to od tyłu. I ryć ze śmiechu.


A poranny dojazd do pracy strasznie mnie jakoś raduje. Te korki na Wisłostradzie, wzdłuż której jadę. Te ślimaki na Puławskiej. No nic na to nie poradzę, że strasznie mnie to raduje! Czy jadę o ósmej, czy jadę na dziesiątą... Wszystko stoi, Czerniakowska, Dolinka Służewiecka, Wałbrzyska. Na własne życzenie i za własne PIENIĄSE.


Uznałabym ten dzień za piękny w pełni, ale nie uznam, gdyż nie zjadłam ani jednego Monte. Wszystkie trzy sklepy, którem odwiedziła i które nie miały Monte, już zostały zgłoszone jako obiekty do likwidacji. SKANDAL.


I to też jest skandal:

&feature=player_embedded#!

JAK MOŻNA tak zajebiście jeździć??

Dane wyjazdu:
104.51 km 0.00 km teren
04:44 h 22.08 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 37 m
Kalorie: 1917 kcal

Już kurna myślałam, żem w miarę ogarnięta z wpisami

Poniedziałek, 5 września 2011 · dodano: 06.09.2011 | Komentarze 20

A tu dupa! Dwa dni przedmazoviowe nieopisane! Kurka wodna i butelko z pętelką!
Ale tak. Jak już se leżą te dwa dni nieopisane, to niech se jeszcze poleżą. Z wrześniem muszę gonić, bo jakieś świeżaki mnie w statsach wycinają. A jak wiadomo – jestem tu dla lansu.

Tydzień zaczęłam se zacnie. Udało mi się wykręcić stówencję. I TO NA FULLU:). Rano kontrolna pętelka, sprawdzająca, czy lubię turlać się na fullu (w zasadzie wiem to, nie muszę tego sprawdzać, ale o czymś wpis muszę zrobić, nie?). No i tritcat kilometrów wejszło. Potem do pracy. No i dwatcat weszło. Z dżoba do Airbike na Dereniową, bo Taki Jeden zepsuł swoje koła, a dokładnie piasty i trzeba działać z nową zaplotką.

Dywersja jest taka, że Niewe dostanie jeszcze bardziej za*jebane piasty, żeby w NDM na Mazovii nie mógł mnie dojechać:D.

Potem ja sobie pojechałam do domu, zostawić plecak, zmienić galoty, bom ustawiła się na piwko we w Cudzie nad Wisłą z takim jednym, który Golonkę jeździ i teraz namawia mnie na duet w przyszłorocznym Transalpie. I na Golonkę też mnie zresztą namawia. Wstępnie jednakowoż wypiliśmy Kasztelańskie niepasteryzowane Z KIJA (świeżyzna!;)). I wszystko byłoby super, gdyby się nie rozpadało. Michał wracał na swojej pięknej szosce w burzę, ja w burzę na swoim pięknym fullu.

Przy Cmentarzu Bródnowskim dopadła mnie wielka litość, bo gdym jechała w stronę centrum, żeby z Michałem się spotkać, minęłam kolesia z sakwami, który przycupnął samotnie i smutno na ławeczce przystanku autobusowego. Zrazu se przypomniałam, jak sama w Hiszpanii też robiłam takie pitstopy, a to na notatki w kapowniku, a to na popas. Nie zauważyłam w jego ekwipunku oznak wyprawy rowerowej, sakwy miał raczej liche i symboliczne, ale jak wracałam w ten dyszcz i w tę burzę, to on siedział ciągle.

Zatrzymałam się przy nim. Mokra do samej gąbki w tych galotach. I robię z nim wywiad, czy potrzebuje czegoś, noclegu, przetrwać gdzieś. I co się okazuje? Koleś jest w pracy, przy użyciu iPada liczy samochody i teraz już czeka na kumpla, który ma go wybawić od pogody, czyli wody.

No cóż. Nie darowałabym sobie, gdybym się nie zatrzymała. W Hiszpanii tyle ludzi mi pomogło, że taka pozytywna energia musi się kręcić.

Dane wyjazdu:
103.80 km 36.00 km teren
05:26 h 19.10 km/h:
Maks. pr.:34.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:120 ( 62%)
Podjazdy: 27 m
Kalorie: 1608 kcal

Niektóre policjanty to się na niczem nie znają! O!

Niedziela, 4 września 2011 · dodano: 06.09.2011 | Komentarze 6

No bo przy tak zwanym Rondzie tak zwanego Starzyńskiego se biegnie dróżka rowerowa. Okala sobie ładnie to rondko, będąc zbudowaną z uroczej różowiutkiej kostki bauma. W pewnym jednak momencie trza z niej wypaść na przejścio-przejazd, czyli zamienić bezpieczną dróżkę na asfalt. By go przekroczyć. Jest to najchujowszy manewr, bo tam ośmiu MOŻE na dziesięciu kierowców blachosmrodów się zatrzyma, żeby pojeba rowerzystę przepuścić, niech se jedzie. No ale po radiowozie to spodziewam się (naiwnie) zachowania raczej pro.

NIC BARDZIEJ DEBILNIE NAIWNEGO, jak już nadmieniłam.

Prowadzony przez spasionego policyjnego Andżeja radiowóz zatrzymał się zderzakiem prawie na moim spd-zie. A z wnętrza samochodu i jednicześnie z wnętrza spasionego Andżejowego węcioła (bebzuna, brzychola, kałduna) dobyło się sapiące:
- NO CHYBA SIĘ PRZEPROWADZA ROWER PRZEZ PRZEJŚCIE, NIE??

A ja co? Niewiele myśląc, wrzasnęłam:
- A WŁAŚNIE ŻE NIE!

I usunąwszy się z asfaltu, sprzed radiowozu zatrzymałam się, znów na różowej kostce bauma, tyle, że po drugiej stronie nieprzyjaznego asfaltu. Zatrzymałam się, bo i Andżej chciał najwidoczniej porozmawiać.
Całą scenkę zepsuły dwa czynniki.
Siedząca obok niego Bożenka oraz Andżeja wielki brzuch zaklinowany pod kierownicą, który nie pozwolił Andżejowi SZYBKO wyleźć z fury, a widać było, że dążył do zwarcia. Bożenka powiedziała Andżejowi, że właśnie, że tu se można przejechać, a brzuch zaklinowany pod kierownicą Bożence przytaknął.

A ja co? Znowu niewiele myśląc, popukałam się w czoło. W sensie, że na zasadzie projekcji – bo choć popukałam się w moje własne czoło, to miałam na myśli Andżejowe karampukostwo i głupotę. A nie własne karampukostwo i własną głupotę.

Kocham niedzielne poranki, kiedy cały nasz katolicki naród jeszcze żuje opłatek zwany komunią i potem wylewa się na ulicę ze swoim postępowym, otwartym na świat myśleniem.

Oczywiście – dla własnej pewności objechałam chwilę później to rondo z perspektywy samochodu, bo może to ja interpretuję prawo pod siebie i to, co wydawało mi się przejazdem też, jest tylko przejściem i Andżej ma rację. Ale nieeeeeeee. Nie, bucu jeden ty!

Tam, bucu jeden ty, JEST przejazd dla tych pojebów rowerzystów. Mówią o tym znaki pionowe, mówią też poziome.

Taka nawet odrobinę podkurwiona pojechałam przed siebie, Dżagielońską w stronę Kanałku, bo przyszło mi do głowy, że odwiedzę se w Radzyminie Wiolkę. No i tak nie unosząc leniwie i wygodnicko dupy doturlałam się do Wajolety. Wajoleta przebrała się w odzież wierzchnio-trykotnią i razem ze mua powróciła do Warszawy. Do swojej hacjendy prywatnej. Kusiła mnie co prawda piwem, ale gdy wyrzekła slowo CARLSBERG, ja dostałam epilepsji i zaliczyłam mikrosekundowe przejście na drugą stronę mocy, po czym ODMÓWIŁAM.

Wtem zadzwonił Niewe, że ma plan.

Niewe, który ma plan jest tak przewidywalnym zjawiskiem jak ja, która odmawiam piwa.

Plan Niewe opierał się o Gora, który ścigał się tego dnia w Tłuszczu na Polandbike'u w swoich biskupich, teamowych fatałaszkach. Mieliśmy z tymże Gorem gdzieś się spotkać i se pojeździć.
Goro, na którego się czeka jest równie przewidywalny, co Niewe, który ma plan, który opiera się o Gora. I to o Gora w biskupim wydaniu.

Spotkałam się z Niewe na moście w Kobiałce i jęliśmy jechać, tym samym czekając na sygnał od Gora.

Czekanie, jadąc jest fajne, ale czekanie jedzac i pijąc jest nawet fajniejsze.
Tym samym znaleźliśmy się w Krogulcu przy Modlińskiej. Na żarciu i piciu.

Nie było tam Kasztelańskiego, ale Carlsberga też nie, więc śmiało można było pić.

Dużo piliśmy. No bo i długo ma Gora czekaliśmy. Niektórzy zdążyli nie tylko wypić dwa piwa, ale i wszamać dwa dania.

Nie patrzcie na mnie, ja wypiłam dwa, zjadłam raz.

Po udanej konsumpcji, acz z poczuciem niedosytu ruszyliśmy zadki. Było już ładnie po siedemnastej, a Gora wciąż nie było widać. Przypominam, że ścigał się w Tłuszczu. Oddalonym od Warszawy o 40 km.

Ale w końcu nadjechał. Z ekipą swoją. Ekipę tę rozparcelowaliśmy, zabierając Maćka (też ubranego w Ti-mołbajl, ale nie dla biszopów) i pojechaliśmy sobie na Bemowo. Już niemal tradycyjnie. Do Bemola. Na piwo. Napić się.

Znaczy się, chłopaki ŻŁOPALI, ja piłam (a raczej opijałam Niewego). Przy okazji tej świat po raz kolejny wydał się mały, bo nadjechał jakiś Fullista, dosiadł się do nas, a tu okazało się, że ja i on znamy tych samych ludzi, ten sam sklep rowerowy, tego samego właściciela tego sklepu.

Pierdnij, kuźwa, a będzie o tym wiedział nawet twój nienarodzony syn.


A potem już standardowo. Wypite, wstane i pojechane. Nuda:)

Dane wyjazdu:
106.54 km 57.00 km teren
05:19 h 20.04 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:116 ( 60%)
Podjazdy:427 m
Kalorie: 1544 kcal

Ale za to po Euku, ale za to po Euku…

Niedziela, 14 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 4

... pojeździć jak najbardziej chce się:).

Choć strasznie demotywujące jest obudzenie się rano i ujrzenie na pierwszym planie zachęcająco reanimacyjnego piwa.

Acz wreszcie rozwiązałam zagadkę wszechśw… yyy… wszechEłku. Mianowicie ustaliłam, co robią dzwony kościelne w niedzielę o 6 rano w tymże mieście.

NAPIERDALAJĄ.

Tak, mili państwo. Nie robią absolutnie nic innego.

Może był to sygnał, że należałoby wstać i zrobić:
- pomaratonowy rozjazd
- poranną tempówkę
- po czym zasnąć znów

Do następnego napierdalania dzwonów kościelnych.

No i o.

Jak już z Niewe ustaliliśmy dnia poprzedniego, zamierzaliśmy zrobić sobie przyjemną, stukilometrową trasę po okolicach Ełku, po czym zajeżdżamy do Olecka, gdzie przecież byliśmy umówieni z Pawłem mtbxc.

Niewe, jak to Niewe, określił na mapie trasę. Zostawiłam mu to do ogarnięcia, bo ja innych map niż mapy Peru nie poważam. Wszak nawet na wyprawę po Hiszpanii zabrałam mapę Peru. Zawsze to jakaś mapa. Góry wyglądają jak góry, cieki wodne jak cieki wodne. Lasy jak lasy. A że cała reszta LEKKO się nie zgadza… Mniejsza o to;)

No i wyruszyliśmy my. Najpierw na wielce kolarskie śniadanie (jajcówka i NALEŚNIKI Z CZEKOLADĄ I ORZECHAMI:)), a potem już w teren i to taki, by nie dublować trasy wczorajszego maratonu. Czyli zamiast uderzać na zachód od Ełku, ruszyliśmy na wschód, w stronę jeziora Selmęt Wielki. Które objechaliśmy, czyniąc po drodze kilka strategicznych przystanków, najpierw na podziwianie cudów natury:

Piknie tu! © CheEvara


Potem na gaszenie pragnienia, w końcu żaden szanujący się kolarz nie może dopuścić do odwodnienia własnego organizmu:

Cuś słabo widać buteleczki;) © CheEvara



Poza tym nazwa wsi nas urzekła (Sypitki), a że nie mogliśmy znaleźć nikogo do wybitki, zmuszeni byliśmy skłonić się ku wy… tfi! Sypitce!:)
Choć pod sklepem, gdzie Łomżę nabyliśmy, towarzystwo chętne do wysprzęglenia w ryj by się znalazło.
Jak w miejscowości Bieda, w której jeden mój znajomy był przejazdem, po czym zeznał mi, iż przyjaciół tam nie poznał, za to dostał w łeb za wymądrzanie się.

Oczywiście bardzo żałowaliśmy, że nabyliśmy po jednym piwku, bo jedno to w sumie obraza majestatu i jakby podrażnienie żmiji za krótkim kijem. O tej żmiji, o:

Po pierwsze ostrzegać! © CheEvara


Sława Obcego sięgnęła nawet Mazur, ostrzega się przed nim w tutejszych lasach. Poza tym Niewe zawsze mówił, że nie ma foty z Obcym. No to ma:

Obcy przyjechał na Mazury;) © CheEvara



No i właśnie takimi okolicznościami przyrody, pięknymi szuterkami, lekutkimi wzniesieniami dojechaliśmy do Olecka. Które fajne jest, bo tam się rowerzystów szanuje:

To kurna LUBIĘ TO! © CheEvara



Tam na plaży dorwaliśmy wesołą ekipę Gerappową, zeżarliśmy nawet względny bigos, oczywiście wypiliśmy po piwku i przysiedliśmy się natenczas do dziewczyn, które przyjechały na Mazury celem wystawiania średniowiecznych inscenizacji, w ramach czego rycerze na legalu mogli brzuchacić dziewki z czworaków. Jak te podróże kurna kształcą.

Z zamiarem zawinięcia już w stronę Ełku, bo – jak łatwo się domyślić – mtbxc nawet nie zadzwonił, żeby choć odwołać ustawkę, poszliśmy na plażę, do rowerów. I równie łatwo się domyślić, jak ta próba zawinięcia do Ełku zakończyła się.

- Jeszcze po jednym? – zapytał Niewe
- Nieeee, ja już nie dam rady – powiedziała Che.
- To idę – odrzekł na to Niewe.

No i wypiliśmy jeszcze po jednym.

A potem już pojechaliśmy do Ełku, trochę terenem, trochę wąziutkimi, przeuroczymi, bo pustymi asfaltami:

Tak to ja mogie po szosie się wozić;) © CheEvara



Pod bursę zajechaliśmy zajebiście z siebie zadowoleni, w ogóle nieschetani, a nawet z poczuciem niedosytu i niedojeżdżenia, choć ze stukniętą stówką na licznikach.

Choć przez całą trasę znów najebałam się przy redukowaniu przełożeń tym moim nadgarstkiem. Ortezap-srorteza.

Aby ten dzień zaliczyć do zajebistych w pełni, poszliśmy zepsuć wieczór Gerappom. Skoro nie mogliśmy spieprzyć wolnego Pawłowi, ktoś ofiarą musiał paść.

No i tym razem do taksówki trafiliśmy sami.