Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
83.20 km 9.64 km teren
03:41 h 22.59 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1509 kcal

A o 7:03 pod moim oknem...

Wtorek, 28 czerwca 2011 · dodano: 07.07.2011 | Komentarze 11

''JANEK, krva, cielaku! ZLYŹ mie stąd, BEDE DETONOWAŁ!''

Skutecznie się obudziłam. O trzy minuty wcześniej niż mój budzik przewiduje.

Jakie DETONOWAŁ???

To dopiero czwarty dzień tej napierdalanki budowlanej, a ja już mam zawał. A jeszcze nie zburzyli tej kamienicy.

Przed wyjściem do robo uprzedziłam Panią Mamę, że jak W RAZIE CO będzie wiała, ma wybiec z chaty z obydwoma Specami. I gitarą.


Droga do roboty standardowa (rzyyyyg, bo to DO roboty). Droga Z szybka jak bolid. No bo Pani Mama.

A jak Pani Mama poszła się miziać z Morfeuszem, to ja myk, myk Rockhopperka i na rowerrrrr! I do Czarnego na wytrzepanie futra jego kocurowi. Mainkuny są wielgaśne jak sam sku... No duże są.

A ile się nasłuchałam o odchudzonym Specuuuuuu...!! O matko. Dłuższa litania uwag niż to, co Nowakowa na roratach piłuje. Kwintesencja ględzenia.


Zaczyna mi się podobać to nocne rowerowanie. O wiele fajniej się jeździ niż w ciągu dnia. A po godzinie 23 to już nawet dekle bez świateł się nie zdarzają. Lajkit!

Dane wyjazdu:
58.88 km 56.34 km teren
02:18 h 25.60 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:191 ( 99%)
HR avg:171 ( 89%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1894 kcal

No i dupa, czyli Szczytno bez szczytowania, czyli Mazovia na Mazoorach

Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 06.07.2011 | Komentarze 11

Dziwnie tak produkuje się wpis niemal dwa tygodnie po starcie, bez emocji już, nawet bez zbędnej przejmacji, trochę zwisa mi to już kalafiorem. Takim lekko pobrązowiałym na łebku.

Ale co ja mogę.

Jak rano się czułam ujowo i wychodziłam zielona z domu, dokładnie tak pojechałam ten maraton. Ujowo. Na na wpół podłączoną wtyczkę. Na którą – nie daj Jah – ktoś nadepnąłby i by mnie z energii wypięło na sto procent. Taki se maraton pod znakiem dwudziestego stopnia zasilania.

Już Pani Mama rano patrzywszy na moje parchate samopoczucie, zmilczała mój upór („Mamo, mam MAXA, muszę wystartować”:D) i jedyne, co zechciała uczynić, to narysować na swoim czole kółko, okraszając to spojrzeniem politowania. Udałam, że interpretuję to jako życzenie powodzenia i kontynuowałam robienie dobrej miny do gry, w której już przy pierwszym rzucie kośćmi przegrywa się kamienicę.

Mistrzowsko aktorsko wypadłam zaś wtedy, gdy pod dom mój zajechał Arek Pan Dyrektor Sportowy i Tomek, który WRESZCIE DAŁ SIĘ NAMÓWIĆ NA START. Żaden nie zauważył, że pod włosami mam rewolucję październikową, a wnętrzności tańczą kankana.

Psychosomatyka to jednak straszna kurwa jest.

Przyjechalim na miejsce, niemal na styk, na tyle, żeby przypiąć TRYTYTKAMI to, co należy nimi przymocować do rowerów, znalazł nas Faścik, z którym dokonaliśmy symbolicznej rozgrzewki i wleźliśmy w sektory. W mojem wirtualnego żółwika przedstartowego przybiłam z consem i na hasło STAAAAART zupełnie bez przekonania depnęłam w pedały.

Bez przekonania i bez pary, bo psychosomatyka kim jest – wiadomo.

Pierwszy paw KRÓLOWEJ poleciał na rozjeździe Fit/Mega. Skryłam się za sosienką nadobną i porozmawiałam sobie z przebiegającymi mrówkami maści czerwonej. Ustaliwszy z nimi terminy składania PITów 11, co dla mnie zawsze jest MRÓWCZĄ robotą, opuściłam chaszcze i na myśl o wciągnięciu żela puściłam kolejnego pawia, tym razem tylko w myślach.
Nie wiem, jakie miałam kolory na ryju, czy poranna zieleń uległa wzmocnieniu, czy dostała panton, czy może podcień – nieważne. Czułam się blada jak śmierć na urlopie.

Ponieważ wciągnąć żela chęci nie miałam, wypstrykałam się z pokładów energii i na CZYDZIESTYM CZECIM kilometrze przyszło mi do łba pierdolnięcie rowerem daleko hen i wyjazd na zajazd.

A tu zamiast tego czekał mnie PODJAZD.

Niby się szczerzę, a zaraz się porzygam:D © CheEvara
– fota by Pijący_mleko

Zaraz za nim poszedł paw numero dos.

A po pawiu z numerem tres, dogoniła mnie Olga i okrzykiem...

SIADAJTA WSZYSCY, BO JAK NIE SIEDNIETA, TO PADNIETA!!!
... i okrzykiem...

SIEDZITA? NIE? TO SIADAJTA, MÓWIE!

... i z okrzykiem:
„WSIADAJ NA KOŁO!” pociągnęła mnie przez niezły kawałek.

Wiecie co? Nie dość, że chujowo czułam się fizycznie, to jeszcze poczułam się do dupy psychicznie. Mało kto potrafi sprawić, że odczuwam zakłopotanie, robi mi się głupio, zaczynam uważać się za ostatniego gniota.
A Oldze się udało.

Bo ja tu sobie podśmiechujki z niej robię, siekam jakieś uwagi o bidonach, o czym Olga wie, a to, że wie, ja wiem od niej – a potem dostaję od niej na trasie hol. I kto w tej konkurencji jest nacią od buraka?

Mua.

Nie dość, że niszczy mnie psychicznie tym, że mnie dogania, to jeszcze przypierniczyła mi w inną mańkie.

CHOLERA.

Na bufecie Olgę zgubiłam, a raczej jęłam śledzić wzrokiem, jak zapierdala daleko przede mną i wszystkich wyprzedza i udałam się pod młode dęby po raz trzeci.

Paw w takich okolicznościach flory i być może fauny? Epic! © CheEvara


Po czym uznałam, że jestem w połowie dystansu Giga i że na samych oparach nie zajadę, wciągnęłam carbo, i aż przewróciłam oczami z wrażenia, bo dostałam tym żelem po kichach jak z reaktora jądrowego. Jakby ktoś mi po raz kolejny wyjął bateryjkę. A raczej wyrwał ją ze stykami. W akcie desperacji uwiesiłam się na kole jakiegoś bajkera i wpatrując się tępo w jego bieżnik, dociągnęłam na mety... na dystansie Mega.

Zamiast łeb wznieść, to ja się na kole wiozłam. Na kole megowca:/ © CheEvara



Z takim zdziwieniem to ja nigdzie nigdy nie wjeżdżałam, a już na pewno nigdy na metę. Jak to? Rozjazd Mega/Giga zrobili w miejscu startu? Pojebało ich? - myślałam sobie bardzo inteligentnie. A jak mnie mata na mecie odpikała, przyznałam sobie plakietkę największego tłumoka tego maratonu.

Bo dotarło do mnie. Że jestem największym tłumokiem tego maratonu.

Nie mam dla siebie usprawiedliwienia. Mogłam wznieść ten łeb znad kiery. Pewnie pomogłoby mi, gdyby jakaś dobra morda darła się – ja zawsze na rozjazdach – Mega w prawo, Giga - prosto! A tu - jak nigdy - panowała zgroza nagłych cisz. I ciul.

Zdołowana znalazłam się z Faścikiem, Tomkiem, consem, i jęłam udawać, że ten nieudany start mnie obsysa, dynda i wilgotnym mi jest wielce on. Jednak bez fikołków i podskoków, kontrolnie wręcz tylko polazłam pod tablicę z wynikami i w sumie odetchnęłam z ulgą, jakem zobaczyła, że w kategorii swej jestem trzecia. Radości w tej konstatacji nie było.

Głodna byłam wykurwiście, ale uznałam, że makaron z olejem nie przysłuży mi się nijak ani tym, ani żadnym innym razem, wręcz zachciało mi się na samą myśl o nim puścić kolejnego womita, a takich wyczynów wolałam nie dokonywać wdrapując się na pudełeczko dla CZECIEGO MIEJSCA.


Mina kwaśna, bo podium miało być na innym dystansie © CheEvara




Na miejsce drugie – kilkanaście sekund przede mną – przyjechała Ania Klimczuk i pewnie gdybym ścigała się na tym dystansie z premedytacją, walczyłybyśmy na finiszu. Pierwsze miejsce zajęła oczywiście Maja Busma, która na metę wjechała siedem minut przede mua.


Niby trzecia, a pierwsza, no ale Mai się nie odmawia;) © CheEvara




Chwila dla fotorepo:D © CheEvara




No nic.

Na dystansie Giga pierwsza była Olga, druga Aga Zych, trzecia Elka Molenda, która przed własną dekoracją dziękowała mi, że pojechałam ten krótszy dystans. „Inaczej byłabym poza pudłem!” - zachichotał ten sympatyczny rudzielec. No cieszę się, że mogłam komuś sprawić radość w ten sposób;).

Choć na pewno nie cieszył się z tego Arek, Pan Sportowy Dyrektor, bo ciął Giga w imię drużyny i dlatego, że ja go jeżdżę, a jak sam zeznaje, nienawidzi tego dystansu. Gdy mnie zobaczył już z pucharkiem za trzecie miejsce w Mega, „wezwał do raportu”. Z minom srogom.


Po dekoracji GigaLasek podtuptałam do Olgi, podziękować jej za pomoc, wymieniłyśmy się wrażeniami i o. Wersal i pełna kultura.

Czy jest mi głupio? A pewnie.

Ale newerKURVAmajnd.


Potem na podium stanęłam raz jeszcze, za Arka Oleszkiewicza (M2 na Mega)

Drugie podium tego dnia, czyli nie taki ten zawodnik chory;) © CheEvara



Mówiłam, że mam fujarę? Mówiłam. © CheEvara


i tyle dobrego z tego Szczytna.

Razem z chłopakami z APSu zdecydowaliśmy, że zostajemy na tomboli, sponsorowanej przez Kross. Coś mi mówiło, że skoro Olga (w końcu z Krossa) pomagała mi na trasie, to jeszcze JAK NIC wygram i rower.

Tyle, że to COŚ miało całą górną paszczękę bezzębną i przez to mówiło niewyraźnie i tak naprawdę chodziło temu CUSIU o to, że wygram trzy batony Nutrendu.

WIENCY na tombolę nie zostaję. I nie chodzi mi o batony, ale o tę późniejszą bitwę o numery. Pozabijajta się. Po papier do dupy ludzie się tak za komuny nie ciskali jak po te numery.
A ciskali się po to, żeby być szybciej od reszty i żeby potem utknąć na wyjeździe w parkingu.


W sumie Faścik całkiem zacnie rzecz podsumował. Dla większości znajomych to Szczytno wypadło źle albo chujowo.

Jednakowoż uważam, że pod względem towarzyskim było bardzo zacnie.

Się przechadzamy z Faścikiem i z tragarzamy © CheEvara


Choć brakowało mi kilku Bajkstatowiczów. No.

Dane wyjazdu:
38.21 km 0.00 km teren
01:42 h 22.48 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 620 kcal

A wieczorem, po Mazovii...

Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 06.07.2011 | Komentarze 2

Jakeśmy już z chłopakami do domów wrócili, jak mnie już Pani Mama przyjacielsko szturchnęła w ziobro i tym swoim „NAWET NIEŹLE” pocieszyła (dotarło do mnie, że wreszcie wiem po kim, jestem tak oszczędna w sadzeniu komplementów i pochwał:)), biorąc do ręki pucharro i stawiając w w gronie wcześniej zwiezionych, jak już się nażarłam, naodpisywałam na miliard esemesów, znowu nażarłam i znowu naodpisywałam, ogarnęłam Pani Mamie plejs do spania, to o godzinie 22 pojechałam se dokręcić brakujące kaemy, których nie zaliczyłam z racji niepojechania Giga.

Nieniepokojona przez nikogo (późny wieczór to genialna pora na jazdę po mieście, rly), schetałam się jazdą na pełny FAJER, lekko wkurwiona, że PAŁER przybył iście rychło w czas, powróciłam na karimaty łono.

A PAŁER przybył, bo słuchałam tegoż



Korci mnie jeździć z muzyką na maratonie:D

Ale z muzą nie usłyszę... WSKAKUJ NA KOŁO!
Prawda? :)




Jest pierdolnięcież.

Dane wyjazdu:
54.22 km 0.00 km teren
02:16 h 23.92 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:142 ( 73%)
Podjazdy: 19 m
Kalorie: 912 kcal

My jesteśmy jagódki, czarne jagódki…

Piątek, 24 czerwca 2011 · dodano: 05.07.2011 | Komentarze 29

Jesteście z tej generacji, która w podstawówce uczyła się tej piosenki na muzyce?

Przypomła mię się ta pieśń z chwilom wiekopomnom, kiedy Pani Mama moja własna przekroczyła progi me skromne (umyte SZMATOM I PRONTEM) i obdarowała mnie pudełeczkiem własnoręcznie UDUDRANYCH (taki podkarpacki slang jak: placki, kołki, meszty i wychodzenie na pole) jagódek.

Żarłam i se nuciłam „.... czarne mamy oczka i nóóóóżki”.

My, te jagódki.

Ponadto wyżarłam super ekskluzywną zawartość słoika kureczek marynowanych.
Boszzzzzzzz. Ta moja Pani Mama to musi mnię kapinkę lubić. Chiba.

Zanim Panią Mamę (zwaną też Mamutką – nie lubi tak – lub z czeska Maminką) moją własną przyjęłam w progi me skromne (umyte SZMATOM I PRONTEM), pojechałam se towarzysko do Czarnego do AirBike na plotki i podśmiechujki. Obcy17 obiecywał znaleźć się na kursie mojego pomykania w te lub w tamte, ale wymiękł chyba. Albo rysował nowe serducho gdzieś w innym miejscu stolicy. Jak tak, to wybaczam.

Zawsze zapominam o rodzinnym wyrażeniu „psu dupy nie umiesz zawiązać” i zawsze Pani Mama mi je przypomni.

Zawżdy.

Dane wyjazdu:
54.20 km 0.00 km teren
02:36 h 20.85 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1008 kcal

Miała być noc świętojańska z begieżetem

Wtorek, 21 czerwca 2011 · dodano: 28.06.2011 | Komentarze 12

O taka, jaka na przykład udała się Gorowi.
Ale wyszedł wieczór z kołchozem. Wysłałam już maila do begieżetu, czy wyjście z pracy chwilę przed godziną 23-cią oznacza, że dostanę 23% rabatu na sprzęt rowerowy w Ski Teamie, z opcją podwojenia, oczywiście. Chyba to dość trudne dla nich zagadnienie, bo myślą nad nim i ciągle nie mam odpowiedzi. Na pewno moja petycja leży na biurku samego DEREKTORA, a może nawet KEROWNIKA.

Już tak nie deliberujcie, styknie mi ten karbonowy Epic, że tak wam podpowiem sposób, w jaki możecie mi uczynić fachową laskę z tak zwanym samoły… Sami już wiecie, z czym.
Heh. O ile rano na sto procent wiedziałam, że poszlajam się po tych PALCÓWKACH BGŻ, o tyle wieczorem na sto procent miałam pewność, że zdecydowanie raczej nie. PROROK jaki krfa, czy co?

U mnie w pracy wdrożono chyba projekt „Jak zajebać własnego pracownika SZEJSETNYM dodatkiem prasowym do spłodzenia i jeszcze kazać mu się spakować, bo czas na przeprowadzkę na inne piętro”.

Z samej tej przeprowadzki nawet się cieszę, bo praca na posranym ołpenspejsie i wysłuchiwanie różnych FOŁNKOLI doprowadzały do skrętu dupy w poprzek. Stękanie do słuchawki, opowieści o zgadze, procesje do automatu ze słodyczami, pochody z transparentami do automatu z colą – tacy są ludzie, rzekomo na jakimś poziomie.
I perspektywa nie oglądania więcej tych ryjów jakby mnie radowała.

Ale konieczność spakowania swojego dobytku bez możliwości użycia miotacza ognia osłabiała mnie, zwłaszcza, że roboty mam po nakrętkę.


Dziś tłumoków bez świateł wieczorem naliczyłam jedenastu.

Mogłam od MOSiRu w Mławie wydębić jednak jakieś obrotowe działko na kierownicę.

Dane wyjazdu:
52.64 km 52.00 km teren
02:10 h 24.30 km/h:
Maks. pr.:55.50 km/h
Temperatura:14.0
HR max:191 ( 99%)
HR avg:170 ( 88%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1354 kcal

Na taki se treningowy maratonik pojechalim!

Sobota, 18 czerwca 2011 · dodano: 22.06.2011 | Komentarze 35

Hasło o niem rzucił mi Faścik przy okazji Mazovii w Rawie. Mówił, że woli moje towarzystwo od startu w gdańskiej Skandii i że może byśmy to przejechali. Potem o ten sam maratonik zapytał mnie dyr sportowy mój, no i ja już wiedziałam, że nie możemy nie pojechać.

A rozchodziło się o mławski maraton rowerowy o Złoty Pierścień Mławy.

Jak przystało na profesjonalistów, poleźliśmy w piątek w kimę dobrze po północy, w końcu mówią, że trzeba się wysypiać, jeśli chce się mieć wyniki:D

Michał nie wierzył mi, że dla dobra własnego barku śpię od tygodnia na podłodze (co oczywiście cały chuj pomaga) i walczył jak ten Andrzej Gołota, Gołota, Gołota. I tak walczył, że spałam po mojemu. Razem z baaaaarkiem, pozostawionym na brzeeeeegu.... Karimaaaaaaty, na na na na naaaaaa naaaa.
Czyli na podłodze.

Wstalim sobotnim świtem zjebaniusieńcy, jakbyśmy pili i mieszali. A przecie piątek stał pod znakiem ryja suchego jak kaszel gruźlika!

Byłam tak niewyspana, zakatarzona, zachrypiona, że odechciało mi się tego pieprzonego ścigania. Gdybyśmy nie byli umówieni z Arkiem, to NA PEWNO polazłabym dalej w kimę.

Ale Arek wziął i przyjechał.
Dróżkę do Mławy przebylim w nastrojach odwrotnie proporcjonalnych do pogody. Wiało i lało. A my wesolutcy. No dobra. W Warszawie było względnie ciepło, na tyle, że zabraliśmy krótkie spodenki, koszulki z krótkimi rękawami. Na rogatkach miasta okazało się, żeśmy ćwoki i tłuki.
Jakbyśmy w centrum tornada wpadli.

Na miejscu na parkingu stały może trzy samochody. Z powodu marnej pogody, oczywiście.
- Ciekawe, czy maraton dla dwunastu osób się odbędzie – zarechotał Arek

Co ma się nie odbyć, jak to przecie same tuzy emtebe przybyły. I się zaczęły rozpakowywać.

Nie ma to jak podźwignąć karbonowy rower;) © CheEvara


W tle Państwo zauważą samochód ekipy Rowerowego Olsztyna z Arturem Korcem za kierą, który emanował pewnością zwycięzcy. Też bym emanowała, gdybym była mistrzem Polski w jeździe na czas. Fenkju, gud bajks, czy tam gud najt.


Choć było zimno, a my – jak już nadmieniłam – pozostawiliśmy wszelkie ciepłe rzeczy w ciepłym domu, w ciepłej Warszawie, nastroje były bojowe. A to dlatego, że po drodze ustaliliśmy miejscówki, gdzie w Mławie przetapia się złoto, z którego wykonany jest Złoty Pierścień, o który bój miał się rozegrać, a który Faścik miał wygrać i z którego to złota ze Złotego (jak sama nazwa wskazuje) Pierścienia uzyskaną forsę bezczelnie przepijemy. Cele zatem były jasno określone. I to Michał pokazał o tu:

Faścik wie, że jedzie po pudło © CheEvara



W miarę upływu czasu, okraszonego stojącymi z zimna naszymi (a na pewno moimi) sut... yyyy... mieszkami włosowymi, zjechało się narodu rowerowego trochę, wyglądało zatem na to, że maraton się odbędzie i poleźliśmy do szybkiej rejestracji, a potem jęliśmy (a raczej chłopaki JĘLI) ściągać rowery. Zrobiliśmy rozgrzewkę, na mocy której przejechaliśmy kilka pierwszych kaemów trasy, podczas których napędy nasze (nienasmarowane, przypominam) dostały błota i piachu i przez to zaczęły potem wydobywać z siebie wręcz dźwięki echolokacyjne.

Przez całą trasę – uprzedzę fakty – wprawiające mnie we wkurwienie.

Wróciliśmy na miejsce i potem już szybko: przedstartowe pitu pitu, przybicie żółwika, przeliczenie, z jak wielką konkurencją ścigam się na tym treningu IIIIIIII POSZLIIIIIIIIIIII!

Wyrwali do przodu ci, którzy to umieją, czyli Faścik, który przez pierwszych kilka kmów trzymał się w czołówce.
Jak go zobaczyłam przed sobą, że tnie drugi, to poczułam się tycia, tycieńka!
Gdzie ja, kurwa, cienias, CIE-NIAS! do tego ścigania!


Arek odpadł mi już na drugim kilometrze, bo zgubił licznik i wrócił się po niego. No to musiałam radzić se sama.
Chyba było nieźle, bo wszyscy faceci, których wyprzedzałam, komentowali moje zapierdalanie:
- Noooo. Się jedzie po sprzęt grający, co?

Bo MINIWIEŻĘ AUDIO miała dostać dziewoja, kóra przybędzie pierwsza z dziewoj.

[Obadaliśmy ją z Arkiem przy okazji rejestracji i jakoś niespecjalnie chciałam się po nią ścigać. Boombox to max, co mogłoby z tej niby miniwieży być. No ale. Profity, to profity, trzeba zapierdalać!
No. ]

Jechało mi się jednakowoż masakrycznie źle. Bo: przeziębienie (kulminację jego miałam właśnie w weekend), rzegocący napęd, brak tchu. No szło mi jak Unii Polityki Realnej w wyborach.

Trasa oznakowana była zajebiście, wszędzie ustawieni ludzie, taśmy, strzałki. Pod względem atrakcyjności – fajowo. Kilka łagodnych góreczek, dwa strome podjazdy (z których jednen okazał się dla mnie podejściem, bo nie zmogłam), szybkie sekcje, może z dwieście metrów asfaltu, malutki odcineczek z piachem.
FANTASTIKO.

Na metę wjechałam z czasem 2:10:06, osiem minut po Michale, któren to wyzywał się od debili i matołów. A to dlatego: klik.

Chwilę po mnie przyjechał Arek i głodni, uwaleni, poleźliśmy po papu.

Proszę Państwa, makaronu była spora micha, było full sosu pomidorowego, było mięcho. Za 20 złotych wpisowego.
Jasne jest wszystko? Jasne.
I MOŻLIWE.

Zeżarliśmy stłoczeni z innymi kolarzami pod wiatką, gdzie wydawano amciu, bo lał dyszcz, po czym poszliśmy do samochodu, zostawić rowery, które wyglądały tak:

Rowery wróciły z trasy kapkę cięższe © CheEvara


a chłopaki po to, żeby się przebrać. Ja oczywiście odzieży zamiennej nie zabralam. PO CO, prawda? Przecież tak:
Łotabjutifollegs;) © CheEvara


jest nawet odrobinę ciekawiej.

Bo dla porównania Faścik:
Szybko zapiertyndalał, to i błoto nie miało kiedy się go uczepić;) © CheEvara


i był względnie mniej ufanzolony.
No.

Chłopaki zmienili imidż, obchędożyli temat bagażniko-rowerowy:

Zapakowalim rowery i poszlim czekać na dekorejszen © CheEvara


i przeparkowaliśmy furę bliżej miejsca startu maratonu.
Na dekorację trochę się naczekaliśmy.
Oczywiście OPEN wygrał Artur Korc, drugi był Radek Gołębiewski (dlaczego mnie to nie dziwi?).

Na pudle stanęły też najtwardsze zawodniczki:
No proszę, jaka sympatyczna konkurencja;) © CheEvara


Hmmmm, wzrostem chyba się nie różnimy;).

I przyszedł czas fakapów organizacyjnych. Bo OK. Była se dekoracja mojej kategorii wiekowej i potem jakieś dzieci, seniorzy, generalnie burdel.

Druga twarda zawodniczka na jedynce:
Lubię, jak org sie postara i wręczy IMIENNE dyplomy © CheEvara



Matko, ale ze mnie maszkara:D
Wzięłam puchar i przymierzyłam do giemby, czy piwo z niego też będzie się wylewało © CheEvara



Uhonorowano już chyba kurwa wszystkich, a o dekoracji babek OPEN cisza. Za to miniwieża trafiła w ręce... najszybszej Mławianki, Pauli Hinczewskiej, która przyjechała po mnie 33 minuty później. Zrazu usłyszałam zza siebie głosy chłopaków , z którymi walczyłam na trasie: „A to nie miało być dla Ciebie?” „Chyba ktoś tu cię wydymał”. Arek prawie złapał za wszarz babeczkę od orgów, która obok nas przemykała. A ta do nas, że taaaak, tak miało być.

Nie no. Sram na wieżę a la boombox renomowanej firmy Akai, Aiko, Hajfi-Wifi-Diwidi-Srititi. Sprzęt grający w domu mam.
Ale na zasady nie sram. A tu o to się rozchodzi. O PRYNCYPIA, MILI PAŃSTWO.


A biżu pojechało do Giżycka:
A to czołówka i za tym panem nad jedynką jechaliśmy całą drogę, żeby zayebać mu pierścień © CheEvara



Osikaliśmy dalszą część dekoracji i zwinęliśmy się do Wawy. Arek był niepocieszony, bo planował na stacji kupić baterie, żeby wracać przy muzie z nagrody (Hajfi-Wifi-Diwidi-Srititi). Michał był niepocieszony też, bo gdyby nie awaria jego sprzętu (a tak naprawdę nie awaria), byłby wyżej – a jak się okazało kilka dni później, gdy pojawiły się wyniki), miałby pudło, bo w swojej kategorii wiekowej był czwarty.

Ja zaś byłam z lekka wkurwiona.

Nie lubię być robiona w trąbiszona.


Na szczęście dalszy ciąg dnia wynagrodził mi sporo. Już w CheEvarowie z Michalem wystawiliśmy do umycia rowery, wyleźliśmy na ogród, na którym spożyliśmy większą część (chyba nawet większą połowę!:D) zrobionych zapasów Kasztelańskiego – Michal twierdzi, że nie wie, jakim cudem, spożył te pięć piw, bo zazwyczaj odpada po maks dwóch – mocno pobieżnie umyliśmy bicykle – ja Meridę Michała, Michał mojego Speca – i tak nam zleciało popołudnie, u schyłku którego dołączyli do nas, jadący na nazajutrzne Mistrzostwa Polski cross country, Naftokorowcy, czyli słynny już Pan Gąsienica, Maciek oraz Człowiek Historia, Andżej.

Ja pierdzielę, jak ja uwielbiam tych ludzi!
Kategoria >50 km, trening, zawody


Dane wyjazdu:
58.47 km 0.00 km teren
02:25 h 24.19 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:186 ( 96%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1092 kcal

Tak powinien wyglądać każdy piątek

Piątek, 17 czerwca 2011 · dodano: 20.06.2011 | Komentarze 8

Oraz sobota.
Oraz niedziela też.

Co prawda, cały dzień zleciał mi metodą NA WARIATA, ale warto było wszystko pozapinać błyskawicznie, żeby cieszyć się weekendem spod znaku Faścika. Któren to wziął i przybył do CheEvarowa.

To ŻEM rano wstała skoro świt, dzierżąc pod nosem dorodnego gila (pierwsze przeziębienie od siedmiu – jeśli dobrze liczę – lat, dziękuję barso), uczyniłam szoping, potem dałam szansę temu deszczu se popadać i pospierdalać i pojechałam do roboty.

Prawie u wejścia do portu miałam okazję przetestować kask Propero Speca, którym moja dynia – dzięki inicjatywie jakiejś samochodowej kurwy przypieprzyła o krawężnik. Wiecie, że na linii pomiędzy Merkurym a Wenus są takie malutkie planetki, tworzące 4 konstelacje układające się w kłos zboża? Nie? Naukowcy też nie. Ale ja to zobaczyłam.

Tak przydzwoniłam łbem o beton.

Prawie z tego zamroczenia puściłam pawia.

Z lejącą się juchą z kolana – do kompletu, bo lewe rozpierniczyłam gdzieś parę dni wcześniej – ze zdartym łokciem i wygiętym kciukiem doturlałam się do pracy. Tam dokonałam oględzin kasku i stwierdzam, że albo jest pancerny albo ja panikuję i przesadzam.
Ale łeb i żuchwa z prawej strony uderzeniowo bolały mnie do niedzieli.

Tradycyjnie samochodowa kurwa nie raczyła się zatrzymać, podejrzewam nawet, że nie zmieściłam się w jej percepcji. Gość, który jechał za mną i mógłby ewentualnie robić za Jehow... yyy, za świadka po prostu, albo nie zauważył (nie sądzę) albo zignorował (sądzę) moje machnięcie na niego. Żeby cię tak ogień gołego z wyra wygonił. Chwilę po tym, jak się skasztanisz podczas snu we własne prześcieradło.

Zaczynam rozumieć sens istnienia stron wewewe, na których można zamawiać ekskomuniki.

Potem było już tylko fajniej. Robota, czekanie na wyjście z niej, robota na mieście, ZAPIERNICZANIE do domu (ponoć mtbxc wypatrzył mnię gdzieś Służewcu?), tam kulinarne harce i fruuuuuuuuuuu na dworzec po Faścika. Któren to osiem godzin przemierzał nasz piękny, mocno rozwijający się pod względem infrastruktury kraj, pociągiem. No i już tugeda – Michał na swojej Meridce, mua na rowerze też – pojechalim do CheEvarowa, nażreć się, nagadać i nie nasmarować łańcuchów przed nazajutrznym maratonikiem w Mławie.

Ten wieczór sponsorował rechot.

Dane wyjazdu:
36.81 km 0.00 km teren
01:18 h 28.32 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 694 kcal

38 kretynów ijajijajoł, czyli o czwartku część wtaraja

Czwartek, 16 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 16

Wróciłam Centkiem do domu, jakaś narada kamieniczna była w planie, czyli po prostu pyskówka, nie mogło mnie więc zabraknąć. Miałam przygotowany spicz o tym, jak mnie wkurwia wiecznie otwarta brama, stanowiąca zaproszenie dla żuli o treści: „gościu, usiądź pod mym liściem, pogrzeb w mym kontenerze, narób burdelu wokół niego, zajeb kosiarkę”, o tym, jak wpienia mnie parkowanie na podjeździe ciągle tego samego samochodu, co potem skutkuje tym, że jak przybywa ekipa trójmiejska, to trzeba dymać z tymi rowerami z i na parking, a także o tym, jak to każdy se kurwa urządza na wspólnym ogrodzie samowolkę i stawia: drewutnię, drewutnię osiemset razy większą od tej, którą ktoś postawił pierwszy… przez pół roku piłuje drewno i przez pół roku te jebane wióry leżą na całym trawniku...
Ale przyjechałam prawie dwa razy martwa i odechciało mi się. Usiadłam, położyłam laskę na całe zebranie, pomilczałam sobie, po czym, gdy gadka zaczęła dotyczyć ogrodowej infrastruktury dziecięcej, ulotniłam się rozjeździć mleczko w Rockhopperze. Zgadnijcie, na ILU rowerzystów trzydziestu ośmiu nie miało żadnego oświetlenie? TRZYDZIESTU OŚMIU?
Trzydziestu ośmiu napotkanych dekli na odcinku 36-ciu kaemów. Czyli prawie na jeden kilometr trafił się jeden matoł.

Nie przypuszczałam, że kiedyś okażę serce rowerowym lamom, ale jednej z dwóch mijanych dziuń, pomykających na mieszczuchach, spadł łańcuch. Który, jak już go założyłam wlókł się prawie po ziemi z racji swojej długości. Upieprzywszy się niemożebnie (qrvaaaaa*&^%$#&^%&*!!!), rozkułam jej ten łańcuch i skróciłam. Po czym wcisnęłam standardową ściemę o tym, że każdy szanujący się kolarz robi se bransoletkę ze skutego żelastwa (na szczęście) i w poczuciu równowagi (uczyniłam dobro, ale też wyrządziłam ściemą malutkie zuooooo) odjechałam. Se. Ja.

Ależ kurna ten Rockhopper jest szybki.

Dziunie, nie dziunie, chusteczki nawilżane miały na stanie, dzięki czemu nie wyglądam w rejonie rąk jak górnik przodowy.

Dane wyjazdu:
44.68 km 0.00 km teren
01:43 h 26.03 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:182 ( 94%)
HR avg:149 ( 77%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: 795 kcal

No to se kupiłam ubezpieczenie w pizetju, czyli o czwartku część pierwaja

Czwartek, 16 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 26

Ja pierdolę. Jednego dnia. Jednusieńskiego. Żeby dwa razy otrzeć się o inwalidztwo? Jeden chuj wyjeżdżał z podporządkowanej i szykował się do skrętu w prawo, co oczywiście oznacza, że filował tylko w swoje lewo, czy ma wolny pas, oczywiście mając w kaczej cipie to, co po drodze rowerowej nadjeżdża z prawa, czyli mnie. Udało mi się nie wbić prostopadle w jego prawe drzwi, TYLKO dlatego, że skręciłam kierę i jedyne, co przyrysowałam to amortyzator. Nawet krwa nie miałam okazji wyzwać kutafona od chodzących uzasadnień dla legalizacji aborcji, bo nawiał. Muszę chyba nauczyć się tak padać na samochody, żeby coś przy tej okazji urwać.

A druga lampucera po to mnie wyprzedziła, żeby zaraz skręcić w prawo.
Ledwiem klamkie hebla zdążyła nacisnąć. Prawie wyrwało mnie z pedałów.

Przyjechałam do domu, kliknęłam w pizetju, zrobiłam przelew i żem ubezpieczona. Niech przynajmniej ta moja Mać ma coś z mojego zejścia.

Nie sądziłam, że to napiszę, ale czasem odechciewa mi się wsiadać na ten rower. Jebnie mnie taki na śmierć i… iiiii ile to Kasztelańskich mnie ominie! A ile Monte!

Od dziś mam też fazę na arbuzy. Arbuzy są tak zajebiste, że z wielkim trudem powstrzymuję się, żeby z rozpędu nie opierniczyć też tego zielonego. Czereśnie, maliny, a nawet NEKTARYNKI to paździerze przy dobrym arbuzie, na który właśnie otwieram sezon.

Trzeba być ciotą, żeby nie lubić arbuzów.

Dane wyjazdu:
43.65 km 0.00 km teren
01:44 h 25.18 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 740 kcal

Gdzie ten księżyc, czyli w butach gówno widać

Środa, 15 czerwca 2011 · dodano: 16.06.2011 | Komentarze 6

Wróciłam se ja do domu, przesadziłam zad na wyścigowego Speca, bo i Faścik i Maciek nakazali raz dziennie zakręcić kołem, żeby mleczko się nie zwarzyło. To sem pomyślała, że po co kręcić na sucho, jak można jeszcze wyjść i pośmigać se pod gołym niebkiem, gdzie oczom ludu ponoć miało ukazać się zaćmienie księżyca.

Taaaaaaa, zasranie kuźwa. Księżyca nie widać było, a co dopiero tu mówić o zaćmieniu. A na mostach tabuny naiwniaków z lufami aparatów o długości wędki rekordzistki.
INTERNETA NIE MATA? - chciało mię się wrzasnąć;)


Rakieto-rower odchudzony przez Faścika idzie jak SZCZAŁA i w sumie tak naprawdę dotarło to do mnie przy okazji jazdy bez tej całej maratonowej napinki i po przesiadce z hiperciężkiego Centuriona.

Jak na dzień spod znaku krwiodawstwa, suma obu tudejowych kilodystansów całkiem zacna. Na kręcenie Specem nie zabrałam nic, nawet picia i kasy, tylko pragnienie chyba ściągnęło mnie do domu i nie pozwoliło zakończyć dnia z przejechaną stówką, a zabrakło niewiele.

Świetne są te dzieciaki w tym klipie:


Ryan Gosling też jest niczego sobie;)