Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
64.42 km 9.80 km teren
03:00 h 21.47 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:21.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy:264 m
Kalorie: 1963 kcal

Wyczymię, czy nie wyczymię??

Czwartek, 10 maja 2012 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 17

Tyle tej WYCZYMAŁOŚCI?

Dobrze, że mi Wojtek przypomniał, że się widzimy wieczorem w Jabło, na spotkaniu, które SAMA ja wymyśliłam.
Czy to jest dziwne zatem, że sama ja o nim zapomniałam??

No a kto miał zapomnieć? Se zaproponowałam, to i se ZAPOMŁAM!

Chodziło mi o to, żeby w miarę na gorąco spotkać się i wynotować, gdzieśmy zawalili, robiąc sobotni wyścig. Ja tam swoją listę zrobiłam, już w sobotę wieczorem, próbując robić coś w czasie, który powinnam przespać przed maratonem;).


Podczas tegoż spotkania dowiedziałam się, iż:
1) Wojtek – jak już zakończył rozwożenie wszystkich swoich popieprzonych zawodników w niedzielę po maratonie – zajechał do domu, gdzie jeszcze dooobrych parę chwil męczyła go głupawa i rechotał sam do siebie.

Samo wyobrażenie sobie tego sprawia, że rechoczę i ja.

2) Przyszłosobotni maraton Golonki jadę i owszem – ale nie jak był pierwotny plan – sama, samiuśka z teamu, ale jedzie go ze mną i Wojtek, i Mati.

FOOOOK JEEEEEEE! ;)

Przy czym to ja z naszej trójki będę glebić efektowną ilość razy:D


Chciałam też donieść, że na Metallice w tym roku działały jednak wszystkie telebimy, a nie jak dwa lata temu tylko jeden, który to ponadto imitował sobą stosunek przerywany, w związku z czym obraz pojawiał się i znikał. To dla mnie, czyli dla osoby o wzroście nikczemym i ze szczęściem wyrażającym się w faktach, iż zawsze – czy to w kinie, czy na koncercie, czy gdziekuźwakolwiek – stanie/usiądzie przede mną dwunastoosobowy team BEJZBOLISTÓW.

Którym naturalnie sięgam może do połowy łydki.

A nawet jeśli dysponuję drabiną, to panowie mają na głowach afro, co nadal trochę zakłóca odbiór dalszego planu.

Tak jak w tym roku.

Ale ja już chyba za stara jestem na takie spędy.

Nie. Inaczej.

Ja jestem jednak za stara na widok ludzi, którzy przychodzą na zaorane pole w szesnastocentymetrowych szpilach i w kieckach z brokatem. Po to, żeby cyknąć se zdjęcie z ręki i wrzucić je do netu z podpisem w rodzaju: ,,ja z Metallicą w Białobrzegach”.

Chyba powinnam ćpać, żeby tego wszystkiego nie dostrzegać.

To może Wam coś zagram.

&feature=fvst

Zagram, zagram! [/b]

Dane wyjazdu:
75.04 km 3.90 km teren
03:09 h 23.82 km/h:
Maks. pr.:38.20 km/h
Temperatura:24.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy:278 m
Kalorie: 2207 kcal

I tu zasadniczo mam niepamięci oznaki

Środa, 9 maja 2012 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 3

Z Garmina wynika trening całkiem fajny, szkoda tylko, że nie ma w tym spryciarzu funkcji dyktafonu, bo ja czasami na rowerze do siebie gadam, zwłaszcza jak zaobserwuję coś godnego odnotowania tu.

I tak to by się zarejestrowało.

Aśśśśieniezarejestrowauo.

Chyba taka lokalna ekstrawagancja.

Gonię z wpisami, bo troszeńkę prędkość taśmy w robocie mi spadła i mogę na chwilę oderwać się od niewolniczej pracy przy tokarce. Gonię, bo najbliższy weekend golonkuję i będę mocno off, co jak zwykle spowoduje zaległości (acz mogę mieć większe, już nie raz tego dowodziłam), z których jasne, prędzej czy później wylezę i to jak najbardziej OGROMNĄ RENTĄ (czy obronną ręką, nie wiem, jakl to było w oryginale, którego staro-sitodruk spoczywa obok Jana Kazimierza na Wawelu), ale zanim to uczynię, będziecie mi zawracać dupę o wpisy:D

A i no! Ja naprawdę nie wiem, o co wszystkim chodzi z tym kokokokoeurospoko. Mnie to bawi, a na pewno bawi zdecydowanie bardziej niż niektóre programy, z założenia ponoć rozrywkowe, w których prowadzący przez kwadrans opowiada różne wice, a następnie przez kolejne trzydzieści minut dowodził, że w ogóle to były żarty.

Poza tym już raz jeden WYJEC, ponoć wielka artystka, hymn nam śpiewała. Także wolę spoko (pełnym zdaniem;)) EURO KOKO.

No bo Limp Bizkit nam nie pomogą, a mogliby:



;)



Dane wyjazdu:
62.09 km 2.09 km teren
02:54 h 21.41 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:21.0
HR max:154 ( 78%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy:241 m
Kalorie: 1948 kcal

Chyba zainwestuję

Wtorek, 8 maja 2012 · dodano: 16.05.2012 | Komentarze 25

I se koszulkie kolarskO sprawię, taką z napisem „tak, jadę jak ciota i wuj ci do tego”, dla tych wszystkich pretendujących do PRO i którzy wyprzedzają mnie z takim niezadowoleniowym cmoknięciem, gdy ja se jadę – jak to Wojciu mówi – takie BALA BALA.

Czyli we w pierwszej STREFYJE (pozdrawiają dwie Strefyje, z których jedna się nie myje… A nie! Nie! To były Zofije!:D)

Dla takich to mam zawsze przygotowany zestaw dwóch pytań, używanych zamiennie. Albo (o to najczęściej pytam na maratonach, gdy trafi się jakiś ciul, który za dziewczyną jechać nie ma chęci, więc wyprzedzi tylko po to, żeby jechać jak ciota – i to dwa milimetry przede mną – ale jednak ciota przed dziewczyną, a nie za nią i robi to w sposób konsekwentny oraz wkurwiający, bo jedzie wtedy caaaaałą trasą, nie dając się już objechać):

- przepraszam pana kolegę, najuprzejmiej, jak potrafię, ale WYSPRZĘGLIĆ PANU W RYJ?

Oraz ( o to pytam, jak mi się tak zwana kultura osobista wyczerpuje i jestem bliska owego wysprzęglenia i jest to mojego wkurwa etap przedostatni):

- i co, stanął ci?

Za to drugie kiedyś ja sama w papę dostałam w autobusie, dzięki czemu szybę tegoż pojazdu mogłam okrasić zawartością swojego otworu gebowego i zdeponować na niej swój materiał genetyczny, ale to takie ryzyko w sumie wpisane w tę ruletkę. Wszak!

RAZ DO ROKU TO I KSIĘDZU WOLNO.

Się przydarzy.

W każdym razie. O ile wczoraj plumkania w KOMPENSACYI (pozdrawiają dwie kompensacyje, z których jedna…:D) w planie nie miałam, samo to wyszło, tak dziś już trzeba było to uczynić, ku wielkiemu niezadowoleniu tych rowerzystów, którzy dzielą innych cyklistów na pro i na trzepaków. Ssijcie lagi amorom swoim, nadęte głupki.

No.

Dlaczego nowe Soundgarden NIE brzmi w ogóle jak Soundgarden?


I jak ja mam tu nie wracać do czegoś, co jest jedyne słuszne i solidne, czyli do Lipy (który kiedyś zagrawszy na koncercie kawałek „Wojtek” oznajmił, że ów Wojtek otworzył właśnie knajpę, ,,ale kurwa w Pucku” i to mnie bawi strasznie.


Dane wyjazdu:
101.40 km 80.00 km teren
04:39 h 21.81 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 91%)
HR avg:158 ( 80%)
Podjazdy:1003 m
Kalorie: 3295 kcal

Może bym o Łolsztynie słów parę, bo noc mnie zastanie! [Mazovia na Warmii]

Niedziela, 6 maja 2012 · dodano: 15.05.2012 | Komentarze 14

Humor mię się już był naprawił, tym bardziej, że pisząc to, wtranżalam arbuz, a ten dla mnie stanowi piękny stymulator dobrego flow. Być może dlatego, że przypomina mi którąś moją urodzinową imprezę i to, jakeśmy z towarzystwem przybyłym ów arbuz wydrążyli, nalali tam wódki i... narąbali się inną, a ten arbuz se samotnie w lodówce wytwarzał własne kolonie żyjątek.

Dupa tam prawda, bo przecie w wódce nie ma prawa zaostnieć żadna kultura, także bakterii;)

A tą wódką w tym arbuzie nawarzyłam się ja sama dzień później, jak nic w ramach poprawin.

Ale do portu, do portu, marynarzu.

To będzie historia o tym, jak jedzie się giga może po dwóch godzinach JĄKANEGO snu.
Jąkanego, bo co ócz zmrużyłam, to zaraz ODEMKŁAM.

Im bardziej człowiek czuje, że POWINIEN się wyspać, tym bardziej ma oczy jak te u tarsjusza.

Nie, myślę jednak, że moje gały były kapkę większe © CheEvara



Im bardziej wiedziałam, że zaraz muszę podnosić zad z wyra, tym większe baila baila robił mój mózg.
Stanowczo za bardzo podjarałam się dniem poprzednim i mną te... no... EMOŁSZEN, pozytywne WAJBREJSZEN miotały jak szatan jakiś.

Fajny jest ten stan, taki haj trochę, ALE NIE KURWA PRZED MARATONEM, noooo.

Budzik – zwany o poranku różnie, zazwyczaj ,,Kurwa, juuuuż?” - wyrwał mnie z półsnu o – teraz oszczegam, żebyście nie pizgli czołem o spację – 3:45.

TRZE-CIEJ SZTERZIEŹDZI BIĘDŹ.

Czyli tak trochę na drugą piekarnianą zmianę.

Wszystkom miała spakowane już z wieczora (wstaję rano, CZECIA czterdzieści pięć, latem to już widno. Śniadania nie jem, bo jadłam na kolację. I tak dalej), to teraz tylko wdziałam obcisk, zeżarłam cuś (ciężko nazwać to śniadaniem. O czwartej nad ranem, to żre się, zazwyczaj na mieście, szukając szczęścia na imprezach i próbując ułożyć sobie życie na jedną noc) i ledwie kumając oraz ledwie na oczy PACZĄC, pobimbrowałam pod Ołszo na Modlińskiej, gdzie miałam przekonać się, czy słusznie zawodnicy Airbike LKS Lotos Dżabłonna robią zakłady na FB dzień wcześniej o to, ILE WOJTEK SIĘ DZIŚ SPÓŹNI.

Nie wiem, o co to całe helloł, bo dla mnie był punktualnie.

Więc może se to przemyślcie, MŁOKOSY;)

Zapakowaliśmy mojego ściganta i wymieniając się wrażeniami z wczoraj, pojechaliśmy po resztę ekipy – cała nasza teamowa szarańcza jechała WE CZY AUTA – pod GCKiSem w Jabło.

To, jaki skład wykształcił się w ERBASIE (AirBus), sprawiło, że trasa tam i trasa stamtąd... Nie wiem, nie ma to chyba nazwy:). Staram się za to nie odpowiadać, ale zasadniczo to współtworzyłam ten kyrc (bo cyrk to może to był w drodze DO Olsztyna, z powrotem wszystko stranęło do góry kolanami.
I to, jaki Wojtek jest zryty... Matko jedyna, kto mnie trenuje!:)

Niektórzy mieli w podróży uczyć się do matury z matmy (Robert), inni próbować pospać (ja). Nic z tego się nie udało.
Nie oznacza to jednak, że humory mieliśmy złe;).

Ponieważ Airbike się – można powiedzieć, że za przeproszeniem – wystawia w miasteczku Mazovii, bylim już na miejscu o rzeźnickiej godzinie. O ósmej.

Wydaje mi się, że nie ma takiego granitu, takiego marmuru, który byłby wart odnotowania tak doniosłego wydarzenia. Ja jestem TAK WCZEŚNIE przed startem! Olaboga lolipop!

Następnym razem CZA zabrać dętki na sprzedaż, złoty biznesik byśmy uczynili © CheEvara


To był czas na wygłupy (Robert zyskał na kierownicy swojego ścigacza DZWONEK – w Wojtka wstąpiło istne szataniątko i tylko szukał, co by tu spsocić), także czas na jedzonko, a nie zwyczajowe szybkie żarcie połączone z pospiesznym połykaniem powietrza, bo zaraz już trza lecieć w sektory, a jeszczo to, a jeszcze tamto, a jeszcze tiry na sektory, różne take, take.

Fotki z miną Roberta, jak zobaczył dzwonek na swojej kierze, niestety nie mam, mam jednak coś takiego:

Najpierw ten dzwonek wylądował na kierze teamowe tytana fita :D © CheEvara


I to też jest robota Wojtka!;)

Mogłam w sumie w tym czasie próbować pospać, ale trochę bałam się, że wstanę z domalowanymi wąsami na twarzy. Co najmniej.

Tak wszystkim odwalało.

Miałyśmy się z Kurką razem rozgrzać, ale mi spindoliła gdzieś © CheEvara


Się konsekwentnie wychładzało, słońce zdezerterowało, a ja się miotałam, JAK tu się odziać, żeby było profeszjonal (czy założyć łyul, czy katn, czy może silk. Ewa Minge twierdzi, że ma być naczural end ekolodżi, to starałam się sprostać trendom) I na rozgrzewkę wdziałam bluzę z katn, czyli z kotonu. Z syntetik katn, takiego sportowego (se państwo poszukają na jutubie, jak nasza projektanka spika po ingliszu – bez tego ten akapit będzie dla Was niezrozumiały.)

To jadę na rozgrzałkę sama, samiuśka! W te wilki i w ten deszcz jakiś! © CheEvara



Się ugotowałam w tej bluzie obrzydliwie. Mimo że rozgrzewę zrobilim z napotkanym przypadkowo Zetinho normalną, bez szału, szaleństw, bez pierwiastka zwariowanej Kasi Dowbor. Normalna przejacha połączona z wymianą wieści, co u niego, co u mnie.

Choć może powinnam się zagotować, gdy Zeti szczał w krzaki:D

Nic to. Wróciłam do Wojtka (któremu ciągle te oczka wesoło knuły, co by tu jeszcze ten tego), spotkałam chłopaków (Niewe, Gora, Radzia, gdzieś tam mnie przyhaczył mtbxc, tak jak i cons) i atmosfera ścigania zagęściła się.

Towarzyszył mi też, jak zwykle skromnie i dyskretnie oraz jak zwykle gdzieś w tle, mój niezawodny, nadworny fotograf, dzięki któremu mam parę – całkiem nawet zacnych fot (a nie jak z Chorzeli nagle dwa!):)

Mua postanowiła się do wyścigu rozebrać. Oddałam bluzę Wojciowi i wlazłam se do mojego sektora, numero quatro, w którym się kiszę i z którego wyleźć nie mogę i który bym już chętnie zostawiła.

Także dlatego, że w Olsztynie przed startem spadł na niego deszcz. Podobno na inne sektory też, ale nie mogę stwierdzić, stałam w czwartym, wiem o czwartym. Że tam na niego padało. Tak więc chętnie zamienię sektor czwarty, na nie wiem, może trzeci?

[Niewe opowiadał mi po maratonie, że całkiem ekstremalnie jest jechać z jedenastego, jeszcze to przemyślę:D]

Ale do brzegu, do kei! W moim sektorze towarzyszył mi w nim Sajmon z Legionu, którego Che lubić bardzo, bardzo. Na starcie wypierniczył tak, że nawet smug wody spod jego bieżnika nie zaznałam. Uznał, że tym razem fituje, bo dystans giga mu przyjemnościowo NIE WESZED [paczę teraz w cyklo i widzę, że opłacało się – pierwsze miejsce w kategorii. No no:)].

Ale ja znów tematycznie tu dryfuję!
Ów start pokazał, że ten mój czwarty sektor to jest póki co dla mnie maks. Jak dla niektórych wcielenie kaczki, jeża, żuka gównojada w drugim życiu. Jakby za mną jechał na rowerze glonojad, to i tak na pewno by mnie wyprzedził. Tak samo sprawa ma się z żółwiem, nosorożcem, i panią z mojego osiedlowego sklepu, która ma na wszystko tak drastycznie wyjebane, że moment przekazania gotówki z ręki do ręki podczas koniecznych manipulacji płatniczych trwa, jakby mieli na jego cześć pisać hymn potomni. Nie wspominam o tym, z jaką czcią skanuje kody produktów (że ja jej jeszcze nie zajebałam, to se państwo do księgi cudów wpiszą).

No. To ona też by mnie wyprzedziła.

Jestem pewna, że jakby miała zjebaną piastę, zaciśnięte heble i poprzebijane kapcie, TEŻ BY MNIE WYPRZEDZIŁA.

Macie obraz, w jakiej Wasza ulubiona, dostojna i nadobna Che była formie tegoż dnia? Macie.
Jak jeszcze nie, to odpalcie se dowolny film ze sceną typu the bullet time i tempo to podzielcie jeszcze przez dwa.

Mniej więcej z taką prędkością poruszałam się po asfalcie ja.

Niby wygląda to na profeskę, ale za mną jedzie chyba już tylko sektor 190-ty © CheEvara



Tu też wygląda to profeszonal © CheEvara


Szczęśliwie wjechalim w teren. Tam to jednak swoje robię, a ci wszyscy sprinterzy trochę się gubią w gąszczu – jakby nie było – techniki. Pierwsze 30 km, do rozjazdu dystansów było bajeranckie, wyciągające jęzor i płuca z wnętrza, bo interwałowe należycie i ja miałam co tam robić. Ponadto na tablicy w miasteczku wisiała groźna tabliczka, że limit czasu do wjazdu na giga traci swój majestat o 12:30, więc jęłam nakyrwiać. Zbędnie zupełnie, bo informacje swoją drogą, realia swoje. Limit chyba przestał istnieć jakoś w trakcie, samoistnie.

No bo jeśli dogonił mnie szósty sektor...

Bo dogonił.

A ja tak. Ciśnie mi się – jak już napisałam - zajebiście przez te pierwsze 30 kilo, po czym puchnę, dostaję efektu tarsjusza, wywala mi gały z oczodołów i w efekcie kończy się power. Zamiast nóg mam dwa kloce żelbetowe, zamiast krwi toczy się we mnie smoła, lawa wulkaniczna, a w głowie nawet nie ma siły na wkurw.

Wciągnięcie żela styka mi na kolejne 10 minut, potem zamuła powraca. Kręcę tak, jakbym była w takim kokonie, który odgradza mnie od świata. I wyglądam tak:

Jakby nie było widać, jestem tu zjebana jak spała dwie godziny © CheEvara


No to żrę następnego żela.

Dostaję 10 minut premii i wracam do mojego CHUJOSTANU. Czyli implementuję swoją postać w kokon. Ponownie.

Baton nie pomaga też. Picie? Mooooże gdyby to było piwo...

„Pomogło” mi to, że dolazł mnie Goro. Pomogło w sensie WKURWIŁO, bo choć Gora lofciam, to jednak jedzie on z SZÓSTEGO sektora, czyli udowadnia mi to, że ja jadę jak pizda.

Jednakowoż dokładnie o ten wkurw mi chodziło. Przez paręnaście dobrych kilo dał mi Goro koło i pomagał, a przecie mógł odsadzić, rujnując psychicznie. Realny zaś chuj mnie strzelił, jak dogonił mnie Grzesiek Witkowski z Airbike (też szósty sektor). Ja wiem, że to ten sam team, ale szósty sektor!


NO PRZECIEŻ MUSZĘ JECHAĆ JAK JA, A NIE JAK CIOTA! - se pomyślałam i wskoczyłam na koło Sławkowi, z którym kończyłam giga w Chorzelach, a którego tu zgubiłam już na pierwszych kaemach, acz potem dopadłam na trasie. I nie dzięki mojemu nagłemu przypływowi siły. Sławek miał awarię, potrzebował ampulaków, to go w trakcie nimi poratowałam.

- Tak właśnie myślałem o tobie, że kto mi pomoże jak nie ty – powiedział, gdy mnie już dogonił po swoich awariach.

PopaCZcie, jednak są ludzie, którzy myślą o mnie ciepło [są też ludzie, których uwieram, czemu bardzo z KLASĄ dają wyraz na swoich blogach, prawdopodobnie zaraz po tym, jak wpieprzą wiadro pasztetu podlaskiego z bułą, ale na nich dżenereli mogę łaskawie jedynie NIE SPOJRZEĆ, turbować się nie mam chęci, tak tylko nadmieniam, żeby czuli moje – że tak powiem – emocje].

Doznałam zatem przypływu mocy i odsadziłam między innymi Grześka, a Gora niestety zgubiłam na tej górce, gdzie była premia Autolandu. Tyle że już w drugą stronę, bo do mety. Nie wiem, czy się chłopak tam zatkał, ja zjechałam z niej na największej możliwej dzidzie, na jaką byłam w stanie się zdobyć. Dupa za siodło i naginam.

Ciągle motywująco wściekła

Tym razem z naszego duetu to Sławek wpada na metę pierwszy, mnie zatrzymuje wsysająca kałuża błotna na ostatnich dwóch kilometrach. Tam topię swoje meszty, łowiąc w nie trochę bagna.

W końcu finiszuję i ja o to z jakimś sympatycznym panem (można by też z panią, ale żadnej nie było:D).

W końcu finisz, nawet się kurna szczerzę!:) © CheEvara


Zaraz dopada mnie Radziu, dołącza do nas Goro i powoli krystalizuje się ten fajny czas na maratonie, kiedy już nic nie trzeba.

A zimno jest jak sam uj!

Poleciałam więc po bluzę do Erbasa, przy którym Wojtek mnie wyściskał, reszta Erbajków wygratulowała, bo na metę z GIGITEK wpadłam pierwsza.

Zrzuciłam wszystko, co targałam balastowego na sobie i polazłam po żarcie. Dobrze, że mój najulubieńszy prezesuńciu, Arek odpowiada za paszę, bo głodna byłam okrutnie, a gdybym wiedziała, że makaron jest syfny, to bym wolała UMRZEĆ z głodu (aniżeli na przykład żreć coś, co smakuje jak „pasztet podlaski z dowolnym serem”.

Nie dali mi wpierniczyć tego spokojnie w towarzystwie Goruńcia, bo mnię wywołano do wywiada radiowego.

Trochę mało czerwonego dywanu i kwiatów oraz dziwek na tym zdjęciu... © CheEvara


Ja wiedziałam, że to się tak skończy. Jeszcze tylko wizyt w zakładach pracy mi brakuje (jestem na Mokotowskiem 4/6, jakby co:D)

A potem była już dekorancja, na którą zdążył jedenastosektorowy Niewe tak, jakby se to obliczył.

Podiumik jest, w sumie jęzor też;) © CheEvara


No.

Ponieważ pogoda była dla zimorodków i telepało mnie strasznie, po dekoracji schowałam się w busie.

GDZIE DOSTAŁAM JESZCZE GRATULACYJNEGO CMOKA OD WOJTKA!:)

Na na na naaaaaa:D

Zadowolona z siebie nie jestem, ale czego można oczekiwać po tygodniu w którym się zapierdalało na wysokich obrotach i się do tego nie spało.

Myśleć o mojej chujowej formie nie pozwolili mi moi współpasażerowie. Powiedzieć, że było nam wesoło, to jak nie wiem. Porównać FB Barcelonę do Syrenki Babiś Roźwienicy (IV liga podkarpacka).
Nigdy nie zapomnę Wojtka – powiedzmy, że szukającego nowej pozycji w fotelu kierowcy – i prowadzącego bus albo jak dresik (w rodzaju donczjunołpamperap) leżący w fotelu albo jak starsza pani z krótkimi rączkami i krótkimi nóżkami i równie krótkim wzrokiem. Z nosem przy klaksonie.

DO DZISIAJ LEJĘ Z TEGO, JAK SE TO PRZYPOMNĘ.

Równie mocno zapadł mi w pamięć Robert, który imitował gadanie przez RADYJKO, używając do tego samochodowej ładowarki. Ja powoli zaczynałam wierzyć, że on przez to CB nadaje.

No i streszczona przez niego historia psa, który zamieszkał przy którejś z polskich tras szybkiego ruchu sprawiła, że PŁA-KA-ŁAM ze śmiechu.

Troszeńkę nie mogę doczekać się dłuuuuugiej wyprawy na Golonę do Wałbrzycha:D


Ale syf z wynikami na mega zrobił się cudowny, co?



Na koniec mam naprawdę, ryly, zajebczą fotkę:

Będziem psocić!;) © CheEvara



Pijący_mleko
, jesteś NAJLEPSIEJSZY!


P.S. Wpis zawiera lokowanie rozgrzewki i dojazdu pod OSZO na Modlińskiej. Według orga dystans na giga mierzył 93 km - mnie na Garniaku wyszło 90. Mój czas na maratonie to 4:18. Howgh;)



Dane wyjazdu:
47.16 km 9.54 km teren
01:41 h 28.02 km/h:
Maks. pr.:35.10 km/h
Temperatura:25.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:144 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1164 kcal

Dżabłonna Race, czyli jakeśmy zrobili nasz pierwszy wyścig, któren to zajebistym się okazał był

Sobota, 5 maja 2012 · dodano: 13.05.2012 | Komentarze 12

No dobra, wieczorem, jak już zakotwiczyłam w domu i se tak strasznie ciągle jeszcze podjarana przemyśliwałam, jak było, to parę błędów znalazłam i se je wypisałam, żeby mi nie UMKLI, i żeby poddać je pod naradę tak zwanego komitetu organizacyjnego. Ale myślę, że jak na pierwszy raz było wielce poprawnie i zaprawdę powiadam Wam, wiele stresów i nerwów mnie ten dzień kosztował.

W sensie pozytywnym AFKROS.

Straszelnie chciałam, żeby wszystko wyszło, żeby nie było fakapów i żebym nie musiała walić łbem o framugę, że czegoś nie dopilnowałam. Na razie nieskromnie myślę, że nie muszę.

NIE MUSZĘ WALIĆ JAKOŚ STRASZNIE MOCNO;)

Do Dżabłonny zerwałam się o świcie, robiąc po trasie wprowadzenie przed nazajutrznym maratonem. Wiozłam ze sobą i laptoka (żeby na bieżąco wyniki wrzucać do netu) i zrobione dyplomy & stosik numerów startowych. Wszystko to trochę mi ważyło na plecach, nie wspominam już o gargantuicznej boleści z okolic SPALONYCH SŁOŃCEM ramion. Zajechałam na rundę, którą Mati z Wojtkiem oznaczali po raz entylionowy, zrzuciłam plecak do wozu i pojechałam wprowadzenie dokończyć.

Start jako taki imprezy zaplanowany był na 10 i nie mówię tu o puszczeniu zawodników na trasę, a o rozpoczęciu rejestracji, ogarnięciu sędziów i take take.

To, ilu zawodników się zjechało, trochę mnie zaskoczyło. Przecie była majówka, przecie było całe mnóstwo zawodów rozsianych po Polsce, a tu siedemdziesiąt osób zawitało.
Tym większe wyzwanie;).

Moja rola była taka, że ogarniam wyniki. Czyli terroryzuję sędziów, żeby mi je jak najszybciej udostępniali, na gorąco robimy listę i bez zbędnych opóźnień dekorujemy kategorie.
Jak to się stało, że zostałam spikerem, trochę nie pamiętam;).

Tu na wstępie próbujemy z Matim ogarnąć sędziów:

Sędziów trzeba było zapoznać z trasą i z Che-zasadami;) © CheEvara


Chłopaki wyznaczyli dwie trasy: jedną, w miarę łatwą dla najmłodszych, drugą dla starszych, która skopała tyłki tym, którzy spodziewali się typowego dla Mazowsza płaskiego XC.

A zgarnąć można było m.in. takie STATUŁETY:

Trofea wybraliśmy z Matim KOLARSKIE;) © CheEvara


Nie za bardzo mogłam lecieć na trasę i POPACZEĆ, jak sobie dają radę przyjezdni, bo albo musiałam odpierać ataki niektórych rodziców z przerostem gruczołu ambicji, albo korygować wyniki, albo w ogóle być wszędzie (tylko nie na trasie).

A tam było tak:

Jedni dzwonili o zabezpieczone maty, inni wprost o glebę © CheEvara


Swoją drogą ujęcie piękne;)

NASI byli górą (przynajmniej w kategorii juniorów):

A Danielo odstawił wszystkich jak należy;) © CheEvara


Sporo trofeów trafiło do zawodników WKK i UKK BDC Huragan Wołomin.

Z Airbike mój ulubieniec, Karolek złamał sobie rękę (nie tu tylko wcześniej na piłce, ale tu wywalił się i dowiedział się de facto, że ręka nie ten tego) i odpadł z gry. Szkoda, bo lata po tej pętli, jakby na niej się urodził (zresztą mnóstwo zakrętów i hopek jest jego pomysłem). I ja liczyłam na niego.

W każdym razie.

Jakeśmy już wszystkich uhonorowali, imprezę skończyli, trzeba było rundę z tych kilometrów taśm posprzątać. Zawodnicy se pojechali, a ja wreszcie mogłam poczuć, że dopada mnie obrzydliwie wielkie zmęczenie. Inna sprawa, że moim ostatnim dość niechcianym nabytkiem jest jebana bezsenność, dzięki której śpię nagle 3-4 godziny, reszta to wkurwogenne próby zaśnięcia. I tak czułam se, że jakbym tak usiadła, to trzeba by mnie pługiem stąd wyciągać.

Acz tu jeszcze tego nie widać (gdyby nie ci wszyscy ludzie, byłaby dupa, a nie Puchar Mazowsza w Dżabłonnie!):

Co mi ten Trener tam za mojemi PLECMI, kurka wodna, ten tego? © CheEvara


A potem sprzątanie. Lotosiaki poleźli w krzaki taśmę zwijać, my sprzątaliśmy stanowisko, gdzie rozstawiliśmy tak zwane biuro zawodów.

Mieli zwinąć taśmę, tak żeby była na następny raz:D © CheEvara


Prosto z uprzątania trasy TRÓJKAMI jechali kolarze z Erbajklatte:D © CheEvara


Dogadaliśmy z Wojtkiem szczegóły nazajutrznego wyjazdu AirBusem;) do Olsztyna i pojechałam przeraźliwie głodna do domu. Stres – ten taki przyjemny, ale jednak stres – opadł ze mnie i zrobił miejsce na stres przedstartowy. Koło się przecież musi zamknąć;).

Podobno z okna hacjendy swej WYPACZYŁ mnie quartez, podobno też darł do mnie japę, ale ja miałam amok. Amok głodowy i amok zmęczeniowy. Oraz Bass Medium Trininty w słuchafonach. Że nic nie słyszałam, dziwnym nie jest.

Amok głodowy pięknie wpisywał się w krajobraz rozjebania koncepcji ładowania węglowodanami przed maratonem:).
Ale.
Byłabym na to zła, gdyby ta impreza się nie udała. A się udała i se myślę, że trafiłam tam, gdzie powinnam być;).
A Wojtka lofciam za to, że potrafi mnie zanimować i sprawić, że realnie mi się coś chce i samo to chcenie mnie jara. Nabiegaliśmy się przy zorganizowaniu tej imprezy, ale jak człowiek usłyszy od moooże 12-letniej dziewczynki: ,,proszę paniiii. A napisze mi pani na kartce, kiedy jeszcze będzie taki wyścig?” to o robieniu tego wszystkiego (pisaniu pism, robieniu plakatów, numerów, dyplomów, list startowych i takich tam NIBY drobiazgach) poza normalną pracą, treningami, życiem myśli się… no kurwa, zwyczajnie myśli się o tym zapierdolu CIEPŁO.


Dane wyjazdu:
49.42 km 2.93 km teren
01:58 h 25.13 km/h:
Maks. pr.:42.40 km/h
Temperatura:21.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:128 ( 65%)
Podjazdy: 78 m
Kalorie: 1449 kcal

No bo dawno gumy nie złapałam;)

Czwartek, 3 maja 2012 · dodano: 12.05.2012 | Komentarze 8

A uściślając – dawno gumy nie złapałam, robiąc mój ULUBIONY trening.

Zanim jednak trening mi nie wyszedł, zjarałam se RUKI i dekolD (jak to mówią ci, którzy wyrzekają też: obczas, nastąpną razą, mogę to WZIĄŚĆ , i tak dalej) na ogrodzie przy Domu Złym i tu i ówdzie czułam, że bez okładu z maślanki życie i cała reszta nie będą takie proste. Zwłaszcza z plecakiem na zjaranych ramionach.
Czuję, że zaczyna się dla mnie okres WYLINKI i można powiedzieć, że podskórnie czuję;).

A na treningu gumy jako takiej nie złapałam, bo powietrze nie uJszło mi od razu, a sobie irytująco umykało, co w przypadku sprintów odczuwa się sukcesywnie i konsekwentnie. Doczłapałam się do domu – po co w końcu wozić pompkie ze sobą. Pompkie się kupuje po to, żeby była mała, lekka, mieściła się do saszety typu nerka i żeby leżała w domu.

Znaczy się, doczłapałam, nie że z buta, a po prostu delikutaśnie turlając się na biednym, niektórzy twierdzą też, że nieszanowanym Centku do domu.

Ani on biedny ani nieszanowany! Przejechał Hiszpanię, przejedzie i na flaku z Bielan do domu. Się znacie, piecuchy!

A doczłapałam się ciemną, późną nocą i nawet bez wkurwa. JAK NIE JA. Ostatnio dużo rzeczy robię JAK NIE JA. Niepokoi mnie to kapeńkę, ale poczekam na rozwój wydarzeń, może trzeba będzie mnie szybciej prostować;).

Aaaaaaa! Jak jeszcze SZCZELAŁAM ja tę moją szkitomłóckę, to życiu memu jęła zagrażać nadwiślańska przyroda. A to prawiem nadziała na rogi kiery sarenkę, która przebiegała tędy zapewne nieprzypadkowo, a chwilę później mało nie doprowadziłam do tego, że wejdę w posiadanie futra z lisa, bo taki samobójca mi przeleciał pod kołami.

Nawet nie napomknę o całej rzeszy samobójczych robaków, gotowych pójść na pożarcie. Teoretycznie powinnam nie wracać głodna do domu;)


Powróciłam sobie do słuchania Ilusionu i se myślę, że już chyba nie przestanę:)



WYPACZAM i wyczekuję Ursynaliów okrutnie - będą łomotać!


Dane wyjazdu:
114.50 km 17.41 km teren
05:18 h 21.60 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:21.0
HR max:159 ( 81%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:356 m
Kalorie: 3596 kcal

A ponieważ wczoraj przejechałam mało, dziś poprawiam

Środa, 2 maja 2012 · dodano: 12.05.2012 | Komentarze 2

No bo przecież TYLKO 5 KILOMETRÓW dzieliło nas od Łodzi. Prawdopodobnie najcięższe w życiu 5 km, zatem nie podołałam, a że nie jestem jakąś tam LENIWĄ LUDZKĄ SZMATĄ, środę se zrobiłam długodystansową. Żeby się lepiej poczuć.

Jakoś tak wyszło (jak wujkowi Zdzichowi KONIEC ze spodni na weselu).

Sporo natenczas miałam do załatwienia, bo i podjechać do Dżabłonny po papier na dyplomy (na sobotni wyścig El Pucharro de Mazowsze, edycja Dżabłonna Race), i wbić do pracy, żeby podgonić ze swoimi zaległościami, potem jeszcze zapierniczać zalaminować numery startowe dla zawodników (naszego wspomnianego wyścigu Dżabłonna Czelendż) i jeszcze po wszystkim zrobić trening.

Jakim cudem dwieście kilo mi się nie uzbierało, to nie pojmę;).

Ale wywiązałam się ze wszystkiego (zaprawdę powiadam Wam, JAK NIE JA), łącznie z tym, że zmokłam w drodze do Jabłonny, do której zabrałam możliwie najmniejszy plecak – wszak przecież po co wziąć taki, do którego ryza dyplomowego papieru wejdzie? Zatem dymałam potem 25 km z tą ryzą W RĘCE, wybierając po trasie ścieżkę TERENOWĄ, gdzie mnie i ową ryzę w ręce wytelepało.

Jakim cudem ja nie wygniotłam tego papieru, to NE WEM.

A trening dziś fajny, krótkie, a konkretne sprinty. Jak na moje krótkie szkitki W SAM RAZ;)

Numerki & dyplomy już w moich ręcach:

Pytanie, czy 101 wystarczy:) © CheEvara


A w tle grafika z lotosowym Karolkiem;) © CheEvara


Strasznie się jaram na tę imprezę;).


Dane wyjazdu:
99.48 km 4.41 km teren
04:16 h 23.32 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:31.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:334 m
Kalorie: 2898 kcal

Nie DOCIĄGŁAM ja

Niedziela, 29 kwietnia 2012 · dodano: 04.05.2012 | Komentarze 11

Do stówki, aaaaale!

Nauk kilka osiągnęłam. Półtoralitrowy bukłak w taki upał to jak naparstek dla słonia. Wypijam to już w pierwszych trzydziestu minut jazdy.

Sprintów nadal nienawidzę, ale o tyle to FAJNY trening, że się tłucze kilometry.

No i się nasłuchałam. Intensywnego rozmnażania po krzakach, wszystko bzyczy/bzyka i w tym amoku wlatuje do gęby, we włosy, do ÓCZ i jak tu kurna nie nabawić się idiotycznej opalenizny na twarzy? Ja muszę mieć okulary, bo jak nie, to będę jak ten motocyklista z robalami w zębach, tylko że ja będę je mieć w oczodołach :D


Stara REPA się robię, skoro mi taki upał w jeżdżeniu na rowerze przeszkadza. Kiedyś nie przeszkadzał.

Strasznie jakoś dużo hejtu u mnie ostatnio na blogasku.

Będę zatem wklejać notki do tej połowy, w której jeszcze nienawiść moja nie zdążyła się ulać:)

A póki co...

A tymczasem taki test dla mojej próby powstrzymania się od wszelkiego hejtu © CheEvara


ekhem


Dane wyjazdu:
69.58 km 18.12 km teren
03:24 h 20.46 km/h:
Maks. pr.:43.70 km/h
Temperatura:18.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy:394 m
Kalorie: 2044 kcal

Jakiż ze mnie cham i gbur!

Czwartek, 26 kwietnia 2012 · dodano: 27.04.2012 | Komentarze 5

Jest se taki wynalazek jak fejsbuk, nieprawdaż. Kpię z niego mniej lub bardziej, ale mam. No. Ma on opcję wysyłania (i otrzymywania też:D) wiadomości. Szkoda jeno, że nigdy mnie nie zastanowiło, co oznaczają wiadomości INNE i nigdy w nie nie klikałam. Przed dwa lata uzbierał mi się tych wiadomości pokaźny stosik, niniejszym SERDELECZNIE plasiam tych, którym nie odpisałam:D
Co prawda większość tych wiadomości i tak nadaje się do wystrzelenia w kosmos, bo WYŚLIJ DO WIELU działa na mnie strasznie najeżająco.

Ale kilka nie zasłużyło na ignora.

W każdym razie. Co ja dziś jadę.

Otóż jadę, ile się da, stylizując się ponownie na kretyna, gdyż słońce OPERUJE. Dzięki temu dorobiłam się opalenizny debilnej. Ręce mam zjarane od nagdarstka do połowy BAJCEPSA, nogi od połowy uda w dół, do kostki.

O odwróconej pandzie, czyli jasnymi zakolami pod oczami nie wspominam nawet, bo mię się wyć zachciewa:D

Nic to. Rano przed pracą wybyłam pogłębić to krzywe opalenie, wykonując pętliczkę przez Dolny Mokotów (serdecznie pozdrawiam CHUI w samochodach, którzy na Idzikowskiego utykali w korku, ale nie mogąc zdzierżyć, że jadę pod górę szybciej troszeńkę, dojeżdżali mi do prawej krawędzi, bym musiała slalomować. Ssijcie pały bożkom mamony swoim, BUSTARDS).

Mimo wszystko jechało mi się zacnie.

Po pracy zaś pomknęłam do Jabłonny. W planach miałam popstrykać se na rundzie TECHNIKIE, za pierwszym razem oczywiście dokładnie każdy zjazd i zakręt popitoliłam, za drugim przejechałam niemal wsjo bezbłędnie. Na początku trzeciej pętli natknęłam się na Wojcia i Mateusza, którzy otaśmowywali przed wyścigiem traskę. Toć żem pobieżyła, by wspomóc.

I tak se myślę, że ktoś ze zmysłem NIEzapamiętywania szlaku i umiejętnością popieprzenia dosłownie wszystkiego (jak ja) zgubi trasę już przy drugiej zawrotce:D

Ale.
Wstępnie runda jest ZAZNACZONA.

Aaaaaa! Zapomniałam byłam! Zjechałam se NA CENTKU tenże zjazd, którego się w poprzednim tygodniu cykałam.

Jasne, golenie amora zapadły mi się w lagach do końca i jak odskoczyły, to prawie mi stawy w barkach powyrywało, ale uznałam, że nie mogę być pizdoletą.

Fajnie było.

Najbardziej ubawiły mnie Lotosowe dzieciaki. Na hasło „podkopcie korzenie, żeby było trudniej” zareagowały wyryciem pod tymiż korzeniami głębokich RYNIEN, a potem demonstrowaniem sceptycznemu Wojtkowi, że DA SIĘ to przejechać.

Ubawiłam się;)

A w tak zwanym międzyczasie jeden z nich, największy „Szkodnik” podprowadzał mi za moimi plecami rower, gdym ja, idąc z buta i porzucając co i rusz Centka, oznaczała trasę:D
No zło we wcielonej i DZIECIĘCEJ postaci.


P.S. Daję ja kolejnemu sezonowi „Californication” szansę, po dość brutalnie zerwanej naszej transmisji (trzeci sezon dla mnie był kluczowy i doprowadził do naszego rozwodu swoim studenckim – oblanym dodam na zaliczeniu – scenariuszem), a tam pierwszy odcinek czwartego sizołna zaczyna się tym:



No to nie może być źle, prawda?


Dane wyjazdu:
72.87 km 4.61 km teren
03:12 h 22.77 km/h:
Maks. pr.:45.60 km/h
Temperatura:11.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: 2438 kcal

Są takie sytuacje, że pies zjadł pasek

Środa, 25 kwietnia 2012 · dodano: 25.04.2012 | Komentarze 8

Nieeeee, to nie jest wytwór mojego chorego zakatarzonego umysłu, a cytat z sześcioletniej córki mojej szefowej.

Skoro mówi, że są takie sytuacje, to ja jej wierzę.

Cytuję dziecko owo natenczas onegdaj, gdyż chcę ładnie rzeczy powiązać i napisać, że są też takie sytuacje, że człowieka (konkretnego, oczywiście) nakurwia głowa tak, że ma ten człowiek (konkretny, oczywiście) wrażenie, że jak zaraz z tej wspomnianej głowy nie wykluje mu się obcy, to na pewno oczami wypłynie z bólu mózg. I ja czegoś takiego doznałam dziś, wychodziwszy z domu na trening.

Na mój UKOCHANY, dodam, wiecie, który. Tomcio na pewno wie.

Kiedyś, jak byłam młoda i głupia, doznawałam ataków globusa (państwo se przeczytają na nowo „Nad Niemnem”, będziecie w temacie). Jakoś cyklicznie, z mimo wszystko niezbadaną przeze mnie częstotliwością. Przyłaziło takie bolenie i zabierało dzień (czasami dwa) z życia. Ketonal to ja mogłam jeść i jednocześnie instalować se w formie czopków. Równie też dobrze mogłam go w ogóle nie zażywać, bo ni chu-ia nie pomagało. Z takich przemiłych akcentów pamiętam mgłę przed oczami i wycie z bólu. Dość charakterystycznego, bo to tak jakby ktoś mi łeb imadłem ściskał.

Z bielmem boleści na oku MIMO WSZYSTKO pojechałam na moją pętlę. Zrobiłam trzy sprinty i byłam pewna, że spadnę z roweru przy następnym i zrobię wszystko, żeby się już nie podnieść. A te trzy sprinty to nie była nawet połowa tego, com miała dziś wykręcić. JEDNA CZWARTA jedynie.

Przeanalizowałam sytuację (także tę, że pies zjadł pasek) i uznałam, że jak odpuszczę, to może i se ulżę, w domu przyłożę głowę do poduszki i jebnę się w nią (w głowę) zabraną PO TRASIE płytą chodnikową, i dzięki temu jakoś szybciej umrę, ale będę na siebie wściekła, że miszyn nat akompliszt i że trening niezdiełany. Także w ZSRR.

I nie wiem, czym: siłą woli, rozpędu, ambicji zrobiłam sto DWAJŚCIA procent tego, co dziś trzeba było. Że ja nie umarłam tam sobie to cud jakiś.

Podczas mojego przed-przed-przedostatniego kółka dopadł mnię quartez, który miał dzisiejszego wieczora dylematy takie, które opisał u się.

Chwilę ino pokręciliśmy razem, ja nie chciałam się wybijać z amoku, bo byłam na tak zwanym finiszu, aOpis linka quartez ciął do domu.

No. Ten trening se opatrzę w mentalną antyramę i będę go wspominać za każdym razem, jak nie będzie mi się chciało go robić, a będę w stuprocentowej formie.

O, przypomniałam sobie.
Rano, razem z innym cyklistą, pchaliśmy na dedeerze wzdłuż Wisłostrady rozkraczony samochód. Jakimś starszym ludkom wziął on i się zesrał i poprosili o pchanko.

- No, to trening siłowy mam za sobą – podsumowałam po wszystkim ową scenkę, kierując słowa do owego drugiego cyklisty, poruszającego się na ostrym i jadącego w tym samym kierunku, co mua.

Dopiero w pracy do mnie dotarło, jaka jestem niekulturna świnia, bo ani się nie ZINTRODUSOWAŁAM, ani o godność nie zapytałam.

Na koniec oczywiście wierszyk okolicznościowy.
Katar, katar,
ty kurwo blada.

Tak.