Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Mazovia MTB Marathon

Dystans całkowity:1877.96 km (w terenie 1488.23 km; 79.25%)
Czas w ruchu:87:10
Średnia prędkość:21.54 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:8330 m
Maks. tętno maksymalne:191 (99 %)
Maks. tętno średnie:177 (89 %)
Suma kalorii:52320 kcal
Liczba aktywności:24
Średnio na aktywność:78.25 km i 3h 37m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
76.74 km 50.00 km teren
03:32 h 21.72 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:183 ( 93%)
HR avg:161 ( 82%)
Podjazdy:691 m
Kalorie: 2523 kcal

Ja to chyba jednak naprawdę muszę

Niedziela, 23 września 2012 · dodano: 10.10.2012 | Komentarze 12

Muszę. Posiadać przynajmniej dwutygodniowe zaległości we wpisach. Jak się polepszy, to się zaraz popieprzy. Co nadgonię, to robi mi się mały zawał i albo dopada mnie twórcza impotencja albo znów gdzieś jadę i długo nie wracam. Albo te dwie rzeczy naraz.

A najgorzej to jak wyjdę na rower. Wtedy to niemal nie wracam jak ten mąż, co to polazł po fajki i zaginął. Żeby udowodnić, że jaranie szkodzi.

Podejmuję nowe wyzwanie, acz ja już wiem, że gówienko z tego nadganiania z wpisami wyjdzie.

Ponieważ mamy wrzesień, dokładnie przedostatnią niedzielę miesiąca, jedziem na Mazovię do Rawy. Mazowieckiej. Bez entuzjazmu zbytniego (przynajmniej ja, bo mój startowy sezon wygląda jak kupa) i bez szału na punkcie trasy. Jakem se przeczytała wpis z ubiegłorocznego maratonu tamże – a zrobiłam to w sobotę przed startem, wiedziałam, że tyłka mi z zachwytu (ani nawet denka od tego tyłka, też z zachwytu) nie urwie.

I nie urwało.

Dużo asfaltu nie jest tym, co rajcuje Che. Ani kostka. Ani muldy w trawie rozpieprzające system rytmu pedalenia.

Ponieważ nie spodziewałam się szału, nie byłam zanadto wpierniczona. Ani spierniczała. Przejechałam i tyle.

Czekałam na trasie na Niewe (bo lubię czekać na Niewe), który znów spożył ogniowdupne sushi (co oznaczało, że startując z piątego sektora – ja z czwartego – szybko mnie dogoni), ale onże, na skutek różnych perturbacji (jak udostępnienie Dżerremu skuwacza lub też zbieranie ze stanu niemal trupnego Erbajkowego Grześka) przyjechał na metę chwilutkę po mnie.


O tyle jestem fizdą, że przegrałam trzecie miejsce o pół minuty. Jak się staje w sektorze na jego końcu jak ostatni fajans to tak to już po prostu jest.


Napisałabym samobiczująco, że to ewidentna droga przez mękę, ale sobie daruję :) © CheEvara



No ale. Jak śpiewa jedna z naszych piosenkarek:
cie szmy się
z małych rze
czybo suma
szczę ściawnich
zapisa naje est.



Dane wyjazdu:
68.28 km 53.00 km teren
03:12 h 21.34 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:186 ( 94%)
HR avg:156 ( 79%)
Podjazdy: m
Kalorie: 3106 kcal

Zdecydowanie o parę rzeczy niewarto mnie pytać

Niedziela, 9 września 2012 · dodano: 25.09.2012 | Komentarze 3

Zwłaszcza na maratonie i choć tu rzecz będzie o Ciechanowie, to nie jest on jakoś szczególnie kluczowy w tej kwestii.

Jak się mnie zapyta na maratonie w Juracie o to, o co mnie pytano w Ciechanowie, odpowiedź będzie taka sama.

GÓWNO WAS TO INTERERE.

Mianowicie.

Powyższa informacja, co (dokładnie GÓWNO) kogo obchodzi jest w miarę uprzejmą odpowiedzią na pytanie, co ja tak wolno jadę.

A już największe gówno obchodzi to tych, którzy mnie o to pytają, a sami ulegają efektowi mokrej flanelowej szmaty i tuż po dojechaniu mnie, jadącej wolno, zaczynają jechać jak cipska i znikają w tyle.

Niewarto, zaprawdę powiadam Wam, pytać.

To tak akonto przyszłego sezonu.
Informacja jeszcze w miarę uprzejma taka – że się tak powtórzę edukacyjnie i pedagogicznie.


Jeśli zaś chodzi o sam maraton w Ciechanowie, to podobało mię się. Jak trasa, po której nie oczekiwałam za wiele ponad to, co zwykle oferuje Mazowsze. Owszem, piaszczyście, korzeniście, ale i zdarzyły się podjazdy, co oznacza, że komuś się chciało (a nie jak w Toruniu, na który z błogosławieństwem kurwiłam, kiedy to się komuś nie chciało).

Bardzo mnię był pomógł Niewe, który jechał napędzany niby sushi – widziałam, że jadł przed startem, w podróży, ale nie do końca daję wiarę, że jechał tylko na tym;)


Być może zablokowana przednia przerzuta jest tu kluczem do sukcesu, bo wieść gminna niesie, że maraton zrobił z blatu.
Dzięki temuż przeżyłam giga. Na kole Niewe.

O tego:

Niewe napier(tal)a! © CheEvara


Na kole, nie na kole, ale ja przynajmniej...

Ale se jadę, jak inni się trzepią;) © CheEvara

(zdjęcie by Pijący-mleko)

Nawet chwilami wyglądało to, jakbym coś jechała;) © CheEvara

(zdjęcie Kachy Moro;))

I doechaam.


Gdzie były wszelkie fotopstryki, jakeśmy wjeżdżali TUGEZA na metę (co za często się nie wydarza), to nie bardzo mam pomysł, ale uważam, że gdzie by nie byli, chamstwo nam uczynili straszne, nie będąc tam, gdzie powinni być.

No.

Nie powiem, żebym w jakiś spektakularny sposób wracała do gry po połowie sezonu ze zmarnowanymi treningami i źle obliczonymi strefami, ale przynajmniej przejechałam to dżebane giga. Acz siódme miejsce nie jest niczym pięknym. Inna sprawa, że MEGAnki zagościły na dłuższym dystansie, żeby punktów naciułać ku gieneralce, to się to wszystko trochę poprzesuwało. Jednakowoż pocieszeństwo żadne.

A na tomboli wygrałam majty.

Czy w białych spadochronach będzie mi do twarzy?- oto przemyśliwam ważkie kwestie. © CheEvara

(znów zdjęcie Pijącego – dzięęęęki!:)


I mam też koszulkie fer-pleja, tej nowej sieci telefonii komórkowej.

Ciekawe, po ile rumuning w tym fer-pleju... © CheEvara



Strasznie w niej gorąco.


Aaaaa ta zamanowa męka z trzymaniem się dystansu to już naprawdę jest precedens. Na balonie 77 km, finalnie 68. Współczuję tym, którzy usiłują mądrze obliczyć siły na finisz.
Choć w sumie... I tak dobrze, że ta męka nie działa w drugą stronę. Może nie ma co narzekać, bo w sezonie 2013 w kwestii długości dystansów zapanują niedomówienia? Czekam na wyjaśnienie tej zagadki przez Wu jedenaście (11).


Dane wyjazdu:
52.67 km 45.00 km teren
02:55 h 18.06 km/h:
Maks. pr.:51.90 km/h
Temperatura:35.0
HR max:182 ( 92%)
HR avg:159 ( 81%)
Podjazdy:707 m
Kalorie: 2053 kcal

Mazovia-niespodzianka, czyli jeden wielki Sjupraaaaajśl!

Niedziela, 29 lipca 2012 · dodano: 22.08.2012 | Komentarze 4

Niewe u siebie napisał, że do tegoż maratonu przygotował się inaczej.
Ja troszkę nazwałabym to PRZYGOTOWANIEM SIĘ W OGÓLE, ale niechaj mu będzie;).

Mua zaś do tego wyścigu przygotowałam się w ogóle.
Bo mianowicie wczorajszo-wieczorny rowerów ogarning pozwolił ustalić, że w hamulcu mym przednim nie mam... hamulca (bo ma oczy) po prostu. Ani klocków. A tłoczki gdzieś tam samopas samograj samo.... samosąd, kurna w sumie.

Niewe był mnię poratował swoimi XT, a ja w tym czasie doglądałam rosnącego (za przeproszeniem) w piekarniku (za przeproszeniem) ciasta kolarskiego. Role życiowe nam się powoli krystalizują;).


Pojechalim do tego Sjuprajśla. Wziąwszy Radka z nami na miejsce Obcego, który do dziś (a mamy drugą, a zatem zaawansowaną połowę sierpnia) nie potwierdził, że z nami jednak jedzie. I tak nie wiemy, za każdym nadchodzącym weekendem, czy jechać do tego Supraśla, no bo głupio, nie? Obiecalim, że go zabierzemy, to czekamy).

Enyłej.

KlimatyzNcja w samochodzie to ZUO. Przez duże Zy, duże U oraz duże O. Jedziemy se całą drogę w chłodku po to, żeby na miejscu, po WYSIĄŚCIU powiedzieć (chórem, wszyscy razem w jednym tempie):
O, kurwa.

Nie pomogły bukłaki napełnione w domu, a do Sjuprajśla transportowane w lodówce samochodowej. Ciasto kolarskie było pycha i w ogóle, ale w tym skwarze to równie dobrze można było się bilobilem natrzeć w okolicach pęcinek. Efekt podobny.

35 stopni może mnie cmoknąć w okolice pierwszej krzyżowej.

Jak z tamtego roku zapamiętałam, że trasa wiodła głównie po lasach, tak już przed rozjazdem z fitowców zresztą musiałam sobie to odpamiętać.

Jazda w gorącym kisielu nagrzewanym na bieżąco serdecznie mnie pierdoli.

Z przyzwoitości nie skręciłam na fit, bo... NO BO WIADOMO.

Nawet myślałam, żeby to moje przegrzanie organizmu osrać i giga mimo wszystko przejechać, ale gdy na ostatnim bufecie przed decydującym rozjazdem dystansów polałam swój łeb PODGOTOWANĄ wodą, a do picia został już tylko nadpsuty Powerade i to ten najchujowieńszy, niebieski, osrałam osranie przegrzania organizmu.

Na imprezach, gdzie by mi za podium hymn zagrali, to ja mogę się tak upadlać.

A u Zamany wolę skręcić na mega, wrócić do miasteczka zawodów i pójść na piwo (ZIMNE, KURRRRWA, ZIMNE!), po czym napisać do Niewe esemesa. Co z tym esemesem Niewe zrobił, napisał u siebie.


A ja wyprowadzam się do Skandynawii.

Mam nadzieję, że tam nie ma ciepłych, niebieskich pałerejdów.



Dane wyjazdu:
54.14 km 48.00 km teren
02:32 h 21.37 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:178 ( 90%)
HR avg:155 ( 79%)
Podjazdy:431 m
Kalorie: 1546 kcal

Lublin-srublin! Mazovia tam, TAMÓJ!

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 25.06.2012 | Komentarze 16

No dobra, gawiedź se życzy, to ja piszę.
Niechaj i tak się dzieje.

Acz mazoviowy Lublin wali mnie we wszystkie dostępne otwory (z naciskiem na nosowe), a teraz, kiedym zaliczyła Karpacz u GG, wali mnie w dwójnasób. Również w trójząb.

Mógłby to być fajny wpis, bo dzień zaczął się od skaczącego po mnie małego szkodnika – tak na maraton jeszcze nie wstawałam;) – a mowa o owocu żywota Niewego (nie wiem, czy Jezus, czy też je ZUS).

Równie fajna była trasa TAM, acz dotarliśmy na styk, czego nie lubię, a parę rzeczy jeszcze zostało do odhaczenia przed startem.

Mogłoby to wszystko wyglądać inaczej, gdyby nie chuj w oko i kawałek szkła. A ja myślałam, że najbardziej przesrane ma na przykład ptak z lękiem wysokości. No ewentualnie ryba, która boi się wody.

Ale nie, tego dnia padło na mnię.

I tak se teraz patrzam na nagle dwie fotki z tego maratonu i chyba patrzam na nie jak wół na masarza. Tak jakoś nieprzychylnie.

Co zaliczam na plus to akcenty towarzyskie, bom i zapoznała osobiście marcina0604 – ja bym pewnie nie rozpoznała, ale o rzecz w drugą stronę martwić się nie musiałam;), pogadałam z całe wieki niewidzianym greqiem (z którym startowaliśmy z jednego sektorka-tralalorka) – ściganie ściganiem, ale ja mimo całej swojej aspołeczności (mniej lub bardziej uaktywnionej) lubię w tych spędach właśnie to.

No to lu:
A ponoć nieważne, jak się zaczyna:D © CheEvara


Start miałam niezły, wreszcie usiadłam tym szybszym na koło, a jak odpadłam, to znaleźli się następni wybawiciele – jak greq czy Możaniuńciu, z którym wymieniliśmy się jeszcze przed startem oczywiście workiem szpil, podszytych oczywiście miłością i sentymentem. Michał ładnie mnie przeprowadził przez pierwszy dość błotnisty teren, ale chyba kosztowało mnie to za dużo, bo poczułam wypłukanie z żył wszystkiego, co mogłoby dać moc ( oraz… awgatapała!). Troszeńkę osłabłam jak koń w rzeźnym transporcie.

Zignorowałam owo lekutko gorsze samopoczucie, wciągnęłam batonsa i pognałam dalej. Po to, żeby na jakimś – nie wiem – chyba trzydziestym kilometrze poczuć miękkość pod dupą.

Oszkurwa! Tego, snejka znaczy, to na maratonie chyba jeszcze nie przerabiałam.
Zabulgotałam gniewnie jak ksiądz Skarga na obrazie Matejki i ze słońcem napierdalającym mi w kask wzięłam się za robotę. Skierowanko na dętkowanko.

Jak na mnie, POJSZŁO mi całkiem sprawnie. Skorzystałam z okazji tegoż pitlejna, wciągnęłam jeszcze żela i wystartowałam znowu.

Po czym jak mną nie wstrząśnie dorodny womit! Zjechałam w poziomki – wstyd by był, gdyby okoliczności były bardziej miłosne, jak na przykład chruśniak może – i niestety zrzygałam się jak dziecko po kursie na karuzeli.

Nagrzany żel go w dupę mać.

Troszeńkę wyjałowiona ruszyłam dalej, ale w sumie tylko po to, żeby się dowiedzieć, że oto nastał dla mnie dzień maratonu ladnszafto-znawczego.

Bez paliwa i Lambórdżini, tamagoczi, czy inna syrenka Bosto nie pozapierdala.

Niniejszym wyprzedziła mnie cała damska reprezentacja giga.

Wzniosłam się na imponujące – nawet jak na mnie – wyżyny wkurwienia i postanowiłam MIMO WSZYSTKO nieco przycisnąć. Ale powietrze mi z koła ULATAŁO i jedyne, co mogłam zrobić, to gloryfikować swoją zarzyganą zajebistość. Też mimo wszystko.

Bo nie wiem, czy to przez ten żel, czy przez co, może polipy na dupie Kim Dzong Konga Ila, telepało mną jak kiedyś, gdym jako gówniara definitywnie przedawkowała słońce. Gile w nosie prawie mi zamarzały.
Było słabo.

A potem się snuję, wkarviona i zła i w ogóle © CheEvara


Ci, którzy mnie wyprzedzali i pytali, co tak kiepsko, niech się cieszą, że nie miałam zbyt wielkiej koncentracji ku temu, by ich zjebać, albo choć przynajmniej oświadczyć, że doradzam oddalenie się, a jak nie, to szykujcie szyję, oberżnę łby tępym kozikiem i wszystko to zaleję spirytem!
Nie pomagasz, to się nie odzywaj. Tama mała moja kapryśna prośba.

Mnie pozostało jedynie kontrolować sekcję ptaszaną, konkretnie pawie (udar, kurwa, czy co??), dodymać ŁOPONKĘ i jakoś doturlać się do rozjazdu mega/giga, po czym wyjątkowo skorzystać z tego pierwszego.

PRZYNAJMNIEJ TO NIE BYŁ FIT.

Potem już snułam się do celu, rozważając skrupulatnie, jak żyć, jak rzyć, jak rzygać.
Panie premierze i suko Sabo.

Adam, który mi towarzyszył jakiś odcinek – też mu chyba coś dolegało – miał okazję jechać z zieloną na ryju Che i dostąpić zaszczytu usłyszenia, że zmierzam w krzaki, na pit stop na rzyganko.
Może i nieelegancko, ale co miałam powiedzieć, że zaraz będzie soundtrack z filmu Godzilla kontra Hedora?

Tak czy inaczej. Zjechałam na metę, poczłapałam do biura zawodów wycofać start i poszłam umrzeć z zimna do stanowiska teamowego.

Jakąś szokującą chwilę później przybył pod Airbike GIGOWY Niewe, który nieźle nawywijał w świecie ścigantów, przynajmniej do momentu naprostowania wyników:).
Ale co się niektórzy zapienili z zazdrości, to ich (i mój z tego ubaw).

Teamowo w sumie wyszło ciulowo, tylko dwa pudła (Aśka chora, Danielo potrącony przez jakieś kurestwo w blachosmrodzie, ja w dupie), ale jednak jakoś to logo zaistniało tu i tam.

Jak se przypomnę, to w ubiegłym roku w Szczytnie miałam coś podobnego, tyle że wtedy jeszcze dałam radę stanąć na pudle na mega.

Taki chuj teraz.

No i? Warto było upominać się o tę smutną jak pizda notkę?:P




Dane wyjazdu:
81.74 km 70.00 km teren
03:41 h 22.19 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:159 ( 81%)
Podjazdy:561 m
Kalorie: 2443 kcal

Siem oczyszczam po maratonie w Toruniu. I o.

Niedziela, 27 maja 2012 · dodano: 30.05.2012 | Komentarze 10

No dobra. Wujeczek Wojteczek się obtyndala i zdjęć z plażowania mi jeszcze nie wysłał, muszę ustalić, czy mnie ignoruje, czy raczej może mnie tylko po prostu ignoruje, ale wpis muszę wreszcie czasnąć, żeby mieć to już za sobą, bo strasznie mnie z rana ta Mazovia wkurwiła i liczę, że mi przejdzie, jak tylko notę dodam.

Trochę se myślę, że bez tych zdjęć z plaży, ten wpis będzie zwyczajnie hejterski, ale w sumie mam to w dupie, mój blog:D


Nie chce mi się zanadto rozpisywać, więc słowem wstępu i w zasadzie zakończenia napiszę, że nie lubię jak się komuś nie chce. A bardzo nie lubię, jak nie chce się organizatorowi wyścigu. Trochę za niechciejstwo i lenistwo uważam TAKIE wyznaczenie trasy, gdzie jej 70% to plaża.

I tak, ja wiem, że było sucho, że taka jest ogólna charakterystyka tego terenu, ale kurwa, w większości te łachy piasku biegły obok lasu – nie można było weń wniknąć i poszukać singla, czegoś o leśnym podłożu?

Czy ja się ścigam z ludźmi, czy liczę ziarna piasku?

Chyba jestem wkurwiona GŁÓWNIE dlatego, że tydzień wcześniej cięłam golonkowy Wałbrzych, a tam – jeśli się nie jechało, to nie dlatego, że piach sięgał po osie, ale głównie tylko dlatego, że się nie miało nogi.

Inna sprawa, że jestem ciotą i że Specuchowi nie zmieniłam butów, W ZWIĄZKU Z CZYM teraz dlatego grzęzłam tak, jak grzęzłam. Geaxy nie są na takie okazje.

Ale kurwa, jak zawsze mogę napisać, że na trasie było coś fajnego, tak teraz nie.

Dymać dwieście kilo po to, żeby TYLKO wyjechać z fajnego obiektu w jeden wielki (ten gorszy) Kampinos? Płasko, płasko, nuda, lekka górka, płasko, płasko, płasko… Też mi kurwa trasa.

Z tamtego roku na przykład pamiętam fajny asfaltowy podjazd, w tym roku skasowano go w połowie i trasę skierowano w piaszczysty teren.

Na plus uznaję jedynie wycięcie zeszłorocznego ostatniego 10-kilometrowego odcinka, który był nudny, prosty, płaski i nijaki, co tego jednak, skoro tu niemal ciągle były długie i szerokie PIASZCZYSTE proste?
Okrutnie nie lubię, jak komuś się nie chce wysilić.

Acz dopuszczam myśl, że Zamana mógł nie dostać zgody na wpuszczenie zawodników do lasu LASU i dlatego było tak po linii najmniejszego oporu.

Nie ukrywam ja, że nie mam nogi na takie plaskacze i nie mam też psychiki na taką nudę.

Przez całe 80 kilometrów jechałam wkurwiona na to, że mam po prostu płacić i jechać. Tym, co udostępni łaskawie organizator. I nie wymagać. Jedyne trzy momenty mojego rozchmurzenia marsowego Che-czoła to dwa wąwozy z podjazdami oraz singiel przy jeziorze.
DATS OL.

Żeby nie było, że tylko jędolę! Pozytywnie oceniam Motoarenę (acz udostępnienie jedynie zimnych pryszniców to lekka poracha, ciekawam, czy Cezary po Tour de Pologne też musiał kąpać się w lodowatej wodzie…).


Pozostałe plusy to aspekty towarzyskie: czyli spotkanie Niewe, Gora, Rootera, Dżanka, Radzia, Możańcia, consa, zacieszka w Erbasie, m.in. wtedy gdyśmy pani w punkcie poboru opłat na autostradzie chciały z Aśką zaśpiewać (ZAMIAST ZAPŁACIĆ) piesń strudzonego renifera (teraz ze uprzytomniłam, że się sfrajerzyłyśmy, bo i zaśpiewałyśmy, i zapłaciłyśmy:D). Pozytywny mocno jest też Wujeczek Wojteczek, który mnie chyba nie nienawidzi za moje żałosne tempo, fajne nawet było spotkanie z Areckim, prezesuńciem do spraw kateringu mazoviowego, który niestety jednakowoż ma w ryj za niemanie zimnego piwa dla Che. Niestety, ale muszę to napisać: CIOTA.

;)

Czy to wsjo, co miałam do powiedzenia, zanim przejdę do fotorelacji (niech zerknę w kapownik...)?


A nie, w sumie nie.
Pozdrowię na koniec maratonowych szczurów, tylko szukających, gdzie ściąć zakręty. Była se taka piaszczysta agrafka i tam sporo cwaniaków skręcało wcześniej, niż należało, kilku dla zasady obszczekałam, ale tylko dlatego, że wcześniej zjebałam zawodnika Alumexu (pewnie zaraz powiedzie, że hejt mam do nich, bo ich zawodniczka wygrała giga, ale nie, ja zwyczajnie nie lubię szczurzenia i chamstwa.) A ten oto pan zignorował se zakręt właściwy (jakieś żałosne 20 metrów przyoszczędził) i wlazł w niego na skuśkę, ruchając w dupy czterech kolarzy przed nim, którzy jechali jak trasa nakazywała. Dwóch jadących za mną chłopaków wrzasnęło mu parę ciepłych słów, ale mnie taka działalność edukacyjna nie zadowala.

JA STAWIAM NA BEZPOŚREDNI KONTAKT.

Coś jak lekcja poglądowa: „Rozmowa z klientem”.
Inna sprawa, że oto znalazłam se cel, żeby podgonić trochę.
Chwilę trwało, zanim go dojszłam, ale dogoniłam i jęłam inwokować w te słowy:

„Fajnie się tak dyma wszystkich? Lepiej się poczułeś? Dzieci na hobby tak się nie zachowują, bo wiedzą, że tak się nie robi. Jak chcesz tak pogrywać, zmień dyscyplinę na piłkę nożną”.

Na to kolega, kolarz przecie, sportowiec wszak:

ZA RĘKĘ MNIE NIE ZŁAPAŁAŚ.

Ja-je-bię-se-rio-je-bię - pomyślałam, a odparowałam:

„A co ty, dziecko jesteś? Ślepi tu nie jeżdżą i przynajmniej 5 osób widziało, jak... JAK REKLAMUJESZ SWÓJ TEAM”.


Fajnie, nie?


No. To teraz mogę przywalić z fotek, skorom się już wypowiedziała na tematy wszystkie. To jadem:

Ci, którzy część trasy objechali, zeznali mi przed startem, że jest BIAŻDŻYŹDZIE. To ja szybki luk na moje łoponki i decyduję się jechać na czymś lepszym. Nawet nadarza się okazja:

Próbuję zajumać lepszy od mojego sprzęcior:D © CheEvara



Rok temu też takie spacery były i też zaraz po starcie:

Rok temu też tu tak było. I też drepciłam © CheEvara



Czeba było chwilami szeroko omijać i manewrować:
Mam nieśmiałe wrażenie, że już tu jestem wkyrviona © CheEvara



Zasadniczo, to raczej snułam się jak ta flanelowa szmata po parapecie:

Gdzieś jestem, nie wiadomo gdzieeeeee © CheEvara



I po niemal czterech godzinach pełzania w końcu zawitałam na metę:

Choć w sumie się chacham, to wkurw mnie rozsadza © CheEvara



Tak wygląda wkurwiony potwór z Loch Ness, który robi minę nieadekwantną do snutych przez ostatnie trzy godziny refleksji:

Bez okularów trochę gorzej - foteczka by Wujeczek Wojteczek © CheEvara



A potem była już podchlapka, dzięki której wyjątkowo jak nie ja wyglądałam czysto na pudle:


Pojszłam się ogarnąć, czyli zażyć ZIMNEGO tuszu © CheEvara



W dupie się przewraca, bo troszkie myślę, że drugie to jak czwarte © CheEvara



Na koniec czekał mnie jeszcze dość gorzki RAZGAWOR z Wojciem, po czym mogliśmy wszyscy wybyć w stronę światła, stolicy, cywilizacji. A w drogę do domu udałam się z takim składem (tu fota z pierwszego pitstopu, wymuszonego, wybłaganego, wykłóconego z kierowcą TROLEJBUSA, czyli Radziem, a błagałam ja, JARZĄBEK):

Było hejnalistów wielu... © CheEvara



Następnie po trasie zaliczamy ponoć kultowy sklep (rano roiło się tam od miejscowych i chłopaki mówią, że tylko po to kończyli maraton, żeby do nich dołączyć;):

Bandzie trolli sklepowa dała wyjątkowo od przodu © CheEvara



Oczywiście nie muszę dodawać, że podróż okraszona była wieloma sprośnymi tekstami. Nie trza też wróżyć z fusów, żeby przewidzieć, że na następny wyścig (w Lublinie) towarzystwo dotrze właśnie tym TROLEJ-Lublinem...
.

Dane wyjazdu:
101.40 km 80.00 km teren
04:39 h 21.81 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 91%)
HR avg:158 ( 80%)
Podjazdy:1003 m
Kalorie: 3295 kcal

Może bym o Łolsztynie słów parę, bo noc mnie zastanie! [Mazovia na Warmii]

Niedziela, 6 maja 2012 · dodano: 15.05.2012 | Komentarze 14

Humor mię się już był naprawił, tym bardziej, że pisząc to, wtranżalam arbuz, a ten dla mnie stanowi piękny stymulator dobrego flow. Być może dlatego, że przypomina mi którąś moją urodzinową imprezę i to, jakeśmy z towarzystwem przybyłym ów arbuz wydrążyli, nalali tam wódki i... narąbali się inną, a ten arbuz se samotnie w lodówce wytwarzał własne kolonie żyjątek.

Dupa tam prawda, bo przecie w wódce nie ma prawa zaostnieć żadna kultura, także bakterii;)

A tą wódką w tym arbuzie nawarzyłam się ja sama dzień później, jak nic w ramach poprawin.

Ale do portu, do portu, marynarzu.

To będzie historia o tym, jak jedzie się giga może po dwóch godzinach JĄKANEGO snu.
Jąkanego, bo co ócz zmrużyłam, to zaraz ODEMKŁAM.

Im bardziej człowiek czuje, że POWINIEN się wyspać, tym bardziej ma oczy jak te u tarsjusza.

Nie, myślę jednak, że moje gały były kapkę większe © CheEvara



Im bardziej wiedziałam, że zaraz muszę podnosić zad z wyra, tym większe baila baila robił mój mózg.
Stanowczo za bardzo podjarałam się dniem poprzednim i mną te... no... EMOŁSZEN, pozytywne WAJBREJSZEN miotały jak szatan jakiś.

Fajny jest ten stan, taki haj trochę, ALE NIE KURWA PRZED MARATONEM, noooo.

Budzik – zwany o poranku różnie, zazwyczaj ,,Kurwa, juuuuż?” - wyrwał mnie z półsnu o – teraz oszczegam, żebyście nie pizgli czołem o spację – 3:45.

TRZE-CIEJ SZTERZIEŹDZI BIĘDŹ.

Czyli tak trochę na drugą piekarnianą zmianę.

Wszystkom miała spakowane już z wieczora (wstaję rano, CZECIA czterdzieści pięć, latem to już widno. Śniadania nie jem, bo jadłam na kolację. I tak dalej), to teraz tylko wdziałam obcisk, zeżarłam cuś (ciężko nazwać to śniadaniem. O czwartej nad ranem, to żre się, zazwyczaj na mieście, szukając szczęścia na imprezach i próbując ułożyć sobie życie na jedną noc) i ledwie kumając oraz ledwie na oczy PACZĄC, pobimbrowałam pod Ołszo na Modlińskiej, gdzie miałam przekonać się, czy słusznie zawodnicy Airbike LKS Lotos Dżabłonna robią zakłady na FB dzień wcześniej o to, ILE WOJTEK SIĘ DZIŚ SPÓŹNI.

Nie wiem, o co to całe helloł, bo dla mnie był punktualnie.

Więc może se to przemyślcie, MŁOKOSY;)

Zapakowaliśmy mojego ściganta i wymieniając się wrażeniami z wczoraj, pojechaliśmy po resztę ekipy – cała nasza teamowa szarańcza jechała WE CZY AUTA – pod GCKiSem w Jabło.

To, jaki skład wykształcił się w ERBASIE (AirBus), sprawiło, że trasa tam i trasa stamtąd... Nie wiem, nie ma to chyba nazwy:). Staram się za to nie odpowiadać, ale zasadniczo to współtworzyłam ten kyrc (bo cyrk to może to był w drodze DO Olsztyna, z powrotem wszystko stranęło do góry kolanami.
I to, jaki Wojtek jest zryty... Matko jedyna, kto mnie trenuje!:)

Niektórzy mieli w podróży uczyć się do matury z matmy (Robert), inni próbować pospać (ja). Nic z tego się nie udało.
Nie oznacza to jednak, że humory mieliśmy złe;).

Ponieważ Airbike się – można powiedzieć, że za przeproszeniem – wystawia w miasteczku Mazovii, bylim już na miejscu o rzeźnickiej godzinie. O ósmej.

Wydaje mi się, że nie ma takiego granitu, takiego marmuru, który byłby wart odnotowania tak doniosłego wydarzenia. Ja jestem TAK WCZEŚNIE przed startem! Olaboga lolipop!

Następnym razem CZA zabrać dętki na sprzedaż, złoty biznesik byśmy uczynili © CheEvara


To był czas na wygłupy (Robert zyskał na kierownicy swojego ścigacza DZWONEK – w Wojtka wstąpiło istne szataniątko i tylko szukał, co by tu spsocić), także czas na jedzonko, a nie zwyczajowe szybkie żarcie połączone z pospiesznym połykaniem powietrza, bo zaraz już trza lecieć w sektory, a jeszczo to, a jeszcze tamto, a jeszcze tiry na sektory, różne take, take.

Fotki z miną Roberta, jak zobaczył dzwonek na swojej kierze, niestety nie mam, mam jednak coś takiego:

Najpierw ten dzwonek wylądował na kierze teamowe tytana fita :D © CheEvara


I to też jest robota Wojtka!;)

Mogłam w sumie w tym czasie próbować pospać, ale trochę bałam się, że wstanę z domalowanymi wąsami na twarzy. Co najmniej.

Tak wszystkim odwalało.

Miałyśmy się z Kurką razem rozgrzać, ale mi spindoliła gdzieś © CheEvara


Się konsekwentnie wychładzało, słońce zdezerterowało, a ja się miotałam, JAK tu się odziać, żeby było profeszjonal (czy założyć łyul, czy katn, czy może silk. Ewa Minge twierdzi, że ma być naczural end ekolodżi, to starałam się sprostać trendom) I na rozgrzewkę wdziałam bluzę z katn, czyli z kotonu. Z syntetik katn, takiego sportowego (se państwo poszukają na jutubie, jak nasza projektanka spika po ingliszu – bez tego ten akapit będzie dla Was niezrozumiały.)

To jadę na rozgrzałkę sama, samiuśka! W te wilki i w ten deszcz jakiś! © CheEvara



Się ugotowałam w tej bluzie obrzydliwie. Mimo że rozgrzewę zrobilim z napotkanym przypadkowo Zetinho normalną, bez szału, szaleństw, bez pierwiastka zwariowanej Kasi Dowbor. Normalna przejacha połączona z wymianą wieści, co u niego, co u mnie.

Choć może powinnam się zagotować, gdy Zeti szczał w krzaki:D

Nic to. Wróciłam do Wojtka (któremu ciągle te oczka wesoło knuły, co by tu jeszcze ten tego), spotkałam chłopaków (Niewe, Gora, Radzia, gdzieś tam mnie przyhaczył mtbxc, tak jak i cons) i atmosfera ścigania zagęściła się.

Towarzyszył mi też, jak zwykle skromnie i dyskretnie oraz jak zwykle gdzieś w tle, mój niezawodny, nadworny fotograf, dzięki któremu mam parę – całkiem nawet zacnych fot (a nie jak z Chorzeli nagle dwa!):)

Mua postanowiła się do wyścigu rozebrać. Oddałam bluzę Wojciowi i wlazłam se do mojego sektora, numero quatro, w którym się kiszę i z którego wyleźć nie mogę i który bym już chętnie zostawiła.

Także dlatego, że w Olsztynie przed startem spadł na niego deszcz. Podobno na inne sektory też, ale nie mogę stwierdzić, stałam w czwartym, wiem o czwartym. Że tam na niego padało. Tak więc chętnie zamienię sektor czwarty, na nie wiem, może trzeci?

[Niewe opowiadał mi po maratonie, że całkiem ekstremalnie jest jechać z jedenastego, jeszcze to przemyślę:D]

Ale do brzegu, do kei! W moim sektorze towarzyszył mi w nim Sajmon z Legionu, którego Che lubić bardzo, bardzo. Na starcie wypierniczył tak, że nawet smug wody spod jego bieżnika nie zaznałam. Uznał, że tym razem fituje, bo dystans giga mu przyjemnościowo NIE WESZED [paczę teraz w cyklo i widzę, że opłacało się – pierwsze miejsce w kategorii. No no:)].

Ale ja znów tematycznie tu dryfuję!
Ów start pokazał, że ten mój czwarty sektor to jest póki co dla mnie maks. Jak dla niektórych wcielenie kaczki, jeża, żuka gównojada w drugim życiu. Jakby za mną jechał na rowerze glonojad, to i tak na pewno by mnie wyprzedził. Tak samo sprawa ma się z żółwiem, nosorożcem, i panią z mojego osiedlowego sklepu, która ma na wszystko tak drastycznie wyjebane, że moment przekazania gotówki z ręki do ręki podczas koniecznych manipulacji płatniczych trwa, jakby mieli na jego cześć pisać hymn potomni. Nie wspominam o tym, z jaką czcią skanuje kody produktów (że ja jej jeszcze nie zajebałam, to se państwo do księgi cudów wpiszą).

No. To ona też by mnie wyprzedziła.

Jestem pewna, że jakby miała zjebaną piastę, zaciśnięte heble i poprzebijane kapcie, TEŻ BY MNIE WYPRZEDZIŁA.

Macie obraz, w jakiej Wasza ulubiona, dostojna i nadobna Che była formie tegoż dnia? Macie.
Jak jeszcze nie, to odpalcie se dowolny film ze sceną typu the bullet time i tempo to podzielcie jeszcze przez dwa.

Mniej więcej z taką prędkością poruszałam się po asfalcie ja.

Niby wygląda to na profeskę, ale za mną jedzie chyba już tylko sektor 190-ty © CheEvara



Tu też wygląda to profeszonal © CheEvara


Szczęśliwie wjechalim w teren. Tam to jednak swoje robię, a ci wszyscy sprinterzy trochę się gubią w gąszczu – jakby nie było – techniki. Pierwsze 30 km, do rozjazdu dystansów było bajeranckie, wyciągające jęzor i płuca z wnętrza, bo interwałowe należycie i ja miałam co tam robić. Ponadto na tablicy w miasteczku wisiała groźna tabliczka, że limit czasu do wjazdu na giga traci swój majestat o 12:30, więc jęłam nakyrwiać. Zbędnie zupełnie, bo informacje swoją drogą, realia swoje. Limit chyba przestał istnieć jakoś w trakcie, samoistnie.

No bo jeśli dogonił mnie szósty sektor...

Bo dogonił.

A ja tak. Ciśnie mi się – jak już napisałam - zajebiście przez te pierwsze 30 kilo, po czym puchnę, dostaję efektu tarsjusza, wywala mi gały z oczodołów i w efekcie kończy się power. Zamiast nóg mam dwa kloce żelbetowe, zamiast krwi toczy się we mnie smoła, lawa wulkaniczna, a w głowie nawet nie ma siły na wkurw.

Wciągnięcie żela styka mi na kolejne 10 minut, potem zamuła powraca. Kręcę tak, jakbym była w takim kokonie, który odgradza mnie od świata. I wyglądam tak:

Jakby nie było widać, jestem tu zjebana jak spała dwie godziny © CheEvara


No to żrę następnego żela.

Dostaję 10 minut premii i wracam do mojego CHUJOSTANU. Czyli implementuję swoją postać w kokon. Ponownie.

Baton nie pomaga też. Picie? Mooooże gdyby to było piwo...

„Pomogło” mi to, że dolazł mnie Goro. Pomogło w sensie WKURWIŁO, bo choć Gora lofciam, to jednak jedzie on z SZÓSTEGO sektora, czyli udowadnia mi to, że ja jadę jak pizda.

Jednakowoż dokładnie o ten wkurw mi chodziło. Przez paręnaście dobrych kilo dał mi Goro koło i pomagał, a przecie mógł odsadzić, rujnując psychicznie. Realny zaś chuj mnie strzelił, jak dogonił mnie Grzesiek Witkowski z Airbike (też szósty sektor). Ja wiem, że to ten sam team, ale szósty sektor!


NO PRZECIEŻ MUSZĘ JECHAĆ JAK JA, A NIE JAK CIOTA! - se pomyślałam i wskoczyłam na koło Sławkowi, z którym kończyłam giga w Chorzelach, a którego tu zgubiłam już na pierwszych kaemach, acz potem dopadłam na trasie. I nie dzięki mojemu nagłemu przypływowi siły. Sławek miał awarię, potrzebował ampulaków, to go w trakcie nimi poratowałam.

- Tak właśnie myślałem o tobie, że kto mi pomoże jak nie ty – powiedział, gdy mnie już dogonił po swoich awariach.

PopaCZcie, jednak są ludzie, którzy myślą o mnie ciepło [są też ludzie, których uwieram, czemu bardzo z KLASĄ dają wyraz na swoich blogach, prawdopodobnie zaraz po tym, jak wpieprzą wiadro pasztetu podlaskiego z bułą, ale na nich dżenereli mogę łaskawie jedynie NIE SPOJRZEĆ, turbować się nie mam chęci, tak tylko nadmieniam, żeby czuli moje – że tak powiem – emocje].

Doznałam zatem przypływu mocy i odsadziłam między innymi Grześka, a Gora niestety zgubiłam na tej górce, gdzie była premia Autolandu. Tyle że już w drugą stronę, bo do mety. Nie wiem, czy się chłopak tam zatkał, ja zjechałam z niej na największej możliwej dzidzie, na jaką byłam w stanie się zdobyć. Dupa za siodło i naginam.

Ciągle motywująco wściekła

Tym razem z naszego duetu to Sławek wpada na metę pierwszy, mnie zatrzymuje wsysająca kałuża błotna na ostatnich dwóch kilometrach. Tam topię swoje meszty, łowiąc w nie trochę bagna.

W końcu finiszuję i ja o to z jakimś sympatycznym panem (można by też z panią, ale żadnej nie było:D).

W końcu finisz, nawet się kurna szczerzę!:) © CheEvara


Zaraz dopada mnie Radziu, dołącza do nas Goro i powoli krystalizuje się ten fajny czas na maratonie, kiedy już nic nie trzeba.

A zimno jest jak sam uj!

Poleciałam więc po bluzę do Erbasa, przy którym Wojtek mnie wyściskał, reszta Erbajków wygratulowała, bo na metę z GIGITEK wpadłam pierwsza.

Zrzuciłam wszystko, co targałam balastowego na sobie i polazłam po żarcie. Dobrze, że mój najulubieńszy prezesuńciu, Arek odpowiada za paszę, bo głodna byłam okrutnie, a gdybym wiedziała, że makaron jest syfny, to bym wolała UMRZEĆ z głodu (aniżeli na przykład żreć coś, co smakuje jak „pasztet podlaski z dowolnym serem”.

Nie dali mi wpierniczyć tego spokojnie w towarzystwie Goruńcia, bo mnię wywołano do wywiada radiowego.

Trochę mało czerwonego dywanu i kwiatów oraz dziwek na tym zdjęciu... © CheEvara


Ja wiedziałam, że to się tak skończy. Jeszcze tylko wizyt w zakładach pracy mi brakuje (jestem na Mokotowskiem 4/6, jakby co:D)

A potem była już dekorancja, na którą zdążył jedenastosektorowy Niewe tak, jakby se to obliczył.

Podiumik jest, w sumie jęzor też;) © CheEvara


No.

Ponieważ pogoda była dla zimorodków i telepało mnie strasznie, po dekoracji schowałam się w busie.

GDZIE DOSTAŁAM JESZCZE GRATULACYJNEGO CMOKA OD WOJTKA!:)

Na na na naaaaaa:D

Zadowolona z siebie nie jestem, ale czego można oczekiwać po tygodniu w którym się zapierdalało na wysokich obrotach i się do tego nie spało.

Myśleć o mojej chujowej formie nie pozwolili mi moi współpasażerowie. Powiedzieć, że było nam wesoło, to jak nie wiem. Porównać FB Barcelonę do Syrenki Babiś Roźwienicy (IV liga podkarpacka).
Nigdy nie zapomnę Wojtka – powiedzmy, że szukającego nowej pozycji w fotelu kierowcy – i prowadzącego bus albo jak dresik (w rodzaju donczjunołpamperap) leżący w fotelu albo jak starsza pani z krótkimi rączkami i krótkimi nóżkami i równie krótkim wzrokiem. Z nosem przy klaksonie.

DO DZISIAJ LEJĘ Z TEGO, JAK SE TO PRZYPOMNĘ.

Równie mocno zapadł mi w pamięć Robert, który imitował gadanie przez RADYJKO, używając do tego samochodowej ładowarki. Ja powoli zaczynałam wierzyć, że on przez to CB nadaje.

No i streszczona przez niego historia psa, który zamieszkał przy którejś z polskich tras szybkiego ruchu sprawiła, że PŁA-KA-ŁAM ze śmiechu.

Troszeńkę nie mogę doczekać się dłuuuuugiej wyprawy na Golonę do Wałbrzycha:D


Ale syf z wynikami na mega zrobił się cudowny, co?



Na koniec mam naprawdę, ryly, zajebczą fotkę:

Będziem psocić!;) © CheEvara



Pijący_mleko
, jesteś NAJLEPSIEJSZY!


P.S. Wpis zawiera lokowanie rozgrzewki i dojazdu pod OSZO na Modlińskiej. Według orga dystans na giga mierzył 93 km - mnie na Garniaku wyszło 90. Mój czas na maratonie to 4:18. Howgh;)



Dane wyjazdu:
97.75 km 20.00 km teren
04:31 h 21.64 km/h:
Maks. pr.:48.30 km/h
Temperatura:16.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:160 ( 81%)
Podjazdy:1041 m
Kalorie: 3043 kcal

Trele-srele-Chorzele, czyli się odkułam chyba [Mazovia, nie?]

Niedziela, 22 kwietnia 2012 · dodano: 24.04.2012 | Komentarze 21

Nie będzie to relacja roku, bo nie mam flow, złapałam gila, łamie mnie, kicham, smarkam, przez co wena jest dokładnie w dupie, jeśli nie na grzybach.

No nie chce mi się tworzyć jakiegoś arcydzieła.

Poza tym w robo mam zapierdol i tłukę po trzy teksty dziennie, czym wypalam się artystycznie i twórczo, i przez co niniejszym mi się kapkie odechciewa.

Jednakowoż.

Wpisa się sieknie, skoro wróciłam ZA DNIA do domu, co w moim przypadku jest równie dziwne, jak żyrafa robiąca se trwałą u Jagi Hupało.

Do Chorzeli zabrali mą zacną KONKURENCYJNĄ wszak dupę APS-owcy, w osobach Możana, Kristobala oraz CozmoBike’owego Arka.

Jaka to była naszpikowana złośliwościami oraz wielce sprośnymi opowiastkami podróż, to klękajcie ludy! Wszelkich cytatów użyję później jako ewentualnych haków. Jakby co;)

Zaś przyznam, że zupełnie dziwnie jest się na miejscu ponad godzinę przed czasem.

Równie zupełnie dziwnie jest niemal nie mieć niemal prawie żadnego zdjęcia z maratonu. Zabrakło mojego nadwornego fotografa, Pijącego_mleko oraz Niewe, który w Otwocku próbował Jackowi tęże funkcję podebrać, a który w sobotę napierał z chłopakami (Gorem, Radziem i Dżankiem) Harpagana.

No mam dosłownie dwa zdjęcia. Granda.
Czyli jeszcze nie jestem wystarczającą gwiaz…WRRRÓĆ!… Czyli, że jeszcze się ćwoki na mnie nie poznali, o!


Ale. Przed startem pojechałam pokręcić rozgrzeweczkę, a raczej zasadniczo to przejażdżkę, do której dołączyła ERBAJKOWA Dżołana oraz Roberto. To se wykręcilim w ten sposób prawie 15 kilo. A potem wleźlim w sektory. Ja do czwartego, a nie jak to wyliczono chwilę po Otwocku, do szóstego (Zamana najpewniej wysłuchał żali gigowców, którym ratingi pospadały poprzez liczenie względem zawodowców). Czwarty sektor SOUNDS GOOD.

W tymże samym sektorze spotkałam Zetinho (pojechał – ja jebię – Fita, co się odpowiednio rymuje z pewnym określeniem. Mogę ochoczo podpowiedzieć, z jakim – CIOTA), obok mnie stał również serav oraz Marek, który w tym roku też jeździ na dystansie WIADOMO JAKIM. Podogryzaliśmy sobie kontrolnie i z całą należną temu sympatią, aż usłyszelim Jurkowe STAAAAAART!

Jak ja kuźwa lubię, jak pierwsze kilometry lecą po asfalcie. Wszyscy mi wtedy uchodzą, sektor mi spierdala i jestem w dupie.

Dokładnie jedno z dwóch zdjęć, które mam z tego maratonu:D © CheEvara


I tak też było tym razem, zanim wjechalim w szutry i tereny, sektor spierdolił mi na płaskim i gładkim.
Ale w terenie to jednak ja się nie fircolę. Do czterdziestego kilometra w lasach zapierdalało mi się miodnie, wyprzedzałam bez ceregieli, tym razem udawało mi się to też na zjazdach (jednak te nieszczęsne młócenia moimi szkitami na treningach mają JAKIŚ sens;)), na podjazdach nie wymiękałam, chyba, że jakieś techniczne CIOTY (o tym zrobię dopisek w ramach podsumowania na końcu noty) złaziły centralnie przede mną z roweru, bo im koło zabuksowało w lekkim piasku.

Zasadniczo byłam z siebie kontenta.

A potem mi się osłabło. Giry mi zamuliły, prędkość mi spadła i trochę nie wiedziałam, co jest grane. Raczej nie było to zagłodzenie, bo zdążyłam przed tym wciągnąć żela. Może za późno, bo dotarłam do odcięcia i zanim ta ohydna pulpa mi się wchłonęła, siły mi się skończyły. Masakra. Szybko minęło, ale wydaje mnię się, że w ten sposób straciłam dobre pięć minut.

A potem już krzepa powróciła i przed rozjazdem dystansów dogoniłam trzeci sektor, a konkretnie i Wierzbę, i Tomcia, który cierpiał, biedny, z powodu skurczy.

Na giga, na drugiej pętli jechało mi się nieźle, choć zasadniczo nogi mnie paliły. I wkurwiało kilka osób. Raz – jakiś dzieciak w spodenkach Krossa, który tasował się ze mną – ja mu wkładałam w terenie, on mi na płaskich szutrach. I zajeżdżał mi drogę, jak ostatni cep. Dwa – jakiś starszawy pan na Specu Epiku, w białych podkolanówkach (niezła STYLÓWA, jakby powiedział to Roberto:D), który ścinał zakręty, bo nie mógł zdzierżyć, że jakiś żeński karakan go wyprzedza w terenie.

Pytanie moje jest takie: czy ty się człowieku ścigasz ze mną? Czy raczej mi zwyczajnie KURWA MAĆ przeszkadzasz? I chcesz, aby ci spuszczono przysłowiowy wpierdol po krzakach?

Ostatnie dwadzieścia kilo przejechałam z zapoznanym na trasie Sławkiem z SKK Bank Teamu, z którym sobie pomagaliśmy. Albo on dawał koło, albo ja, acz ku mojemu niepocieszeniu nie utrzymał go na ostatnich kilometrach, gdy ja wykurwiłam do przodu. A wykurwiłam, bo strasznie mi się już chciało piwa.

Na metę wbiłam z czasem 3:54. Czyli szału specjalnego nie ma. Gdyby nie to odcięcie w połowie maratonu, może byłabym o pięć, siedem minut szybciej.

Czekali na mnie i Erbajkowcy i Możanuńciu z Kristobalem oraz Arkiem z Cozmo. Nie mogę nie wspomnieć o drugim Arku, panie Prezesie APS-owym, który zawiaduje cateringiem i który posłuchał Niewego oraz moich rad w Piasecznie o schłodzeniu Kasztelańskiego (w sumie radą tego bym nie nazwała, bardziej groźbą:D) i wielce profesjonalnie zimnym piwkiem mnie zwyczajnie poczęstował. Kuoooocham to:).

Zasiadłam z paszą i NEKTAREM na trawce, a Arek z Cozmo pojechał na moim Specu sprawdzić wyniki. Pojechał to za dużo powiedziane. On się zwyczajnie nabijał, imitując na moim rowerze wyścig PUKY RACE. No świnia, no:).

Długo jednak nie wracał, więc ja polazłam najpierw do szczalni, potem do biura zawodów, zasięgnąć języka. Po prawdzie to na trasie totalnie nie wiedziałam, z kim i czy w ogóle się ścigam. A tu się dowiedziałam.

Byłam druga, dłuuugo za dziewczyną z Krossa (ale nie TĄ, moją ulubienicą). Trochę mnie wkurw szczelił.

Generalnie trochę bardzo. Na tyle, że jak zaczęła się DEKORANCJA, to trochę zwlekałam z dotarciem na nią. I nie dotarłam. Choć ruszyłam, ale w drodze se pomyślałam JEBAĆ TO.

Chyba mi się w dupie przewraca, że drugie miejsce mi niesmaczne:D

Dlatego też z fotami kiepsko stoję.


W sumie jestem ZADOWOLNIONA, bo zrobiłam to giga, co nie udało mi się w tamtym roku. Wielce cieszyło mnie permanentne wyprzedzanie i poskramianie chęci na chowanie się w jakimś pociągu, do czego mnie zachęcali wyprzedzani faceci („schowaj się, po co się męczysz”). Nie chciałam się snuć razem z nimi i robiłam swoje.

Na koniec trochę się poprzypierdalam. Czy nie jest tak, że w sektorach trzecim i czwartym znajdują się osoby, których nie powinno tam być? Jeśli na byle podjeździe noga im nie podaje, albo se nie radzą po prostu technicznie, to co robią w wysokich sektorach? Piję do tego, że można nie startować w Otwocku, który – przyjęło się – powinno się zaliczyć, żeby sektor sobie utrzymać, a i tak ludzie piszą do organizatora i ten na zasadzie bliżej nieznanego mi kredytu zaufania przesuwa ich tam gdzie chcą. Chcą do trzeciego? Proszę bardzo.

No przepraszam, kurwa najmocniej.

Po chuj zatem ludziom mącić we łbach o tym, że bez Otwocka spadną do jedenastego? Wiem, że chodzi o sukces komercyjny i jakiś sposób na zmuszenie ludzi do przyjazdu na pierwszyu maraton, ale litości.

A jeśli ja tych ludzi doganiam, to co to oznacza?

Że tak zacytuję puchatego: TYLE PYTAŃ SIĘ NASUWA.

Zanim wróciłam do domu i spojrzałam dokładnie w wyniki i międzyczasy, wkurw mnie huśtał o zwyciężczynię z giga. W cyklopedii miała sektor TEORETYCZNIE jedenasty. Jakbym się kurwa dowiedziała, że z racji uprzejmości orga wystartowała z pierwszego, to by mi żyłka srająca pękła na samym środku czoła i wypisałabym litanię gniewu suta Che na forum. Ale startowała z trzeciego i odsadziła mnie grubo. Przyznaję. I już się nie wkurwiam. Ponad dwadzieścia minut to JEST sporo.



A poza tym zastrzeżeń nie mam. Trasa była zajebista w cipkę, pagórki zacne, można było chwilami wkręcić se w piastę język. Jedno błocko na trasie stanowiło piękne urozmaicenie (ja na końcu wpadłam w nie po kostki, dzięki czemu skoszowałam na mecie skarpetki, bo nie łudziłam się, że odzyskam ich pierwotny biały kolor:D). Poza tym oznaczenia superanckie, Dębowa Góra tym razem została wzięta od dupy strony i robiła za zjazd (otaśmowany jak na XC), szkoda ino, że na pierwszej pętli płynne jej zrobienie uniemożliwiły mi niektóre cykory, które SCHODZIŁY z rowerów, zamiast pobalansować trochę i z głową poużywać hebli.
Ale na giga zjechałam już tam na możliwie pełnej kurwie. To było bajeranckie.


A nie, mam jeszcze jedno ALE. Mianowicie panów, którzy wiozą się na DAMSKIM kole i nie zamierzają dać zmian. Nie, że szczególnie wypatruję tego, bo i tak zasadniczo wyskakuję z pociągu i albo jadę obok, albo w ogóle jadę swoje. Teraz zaledwie raz udało mi się zrobić pociąg, ale jak po kilku minutach żaden z facetów nie ruszył zadu do przodu, wkurwiłam się i ich odsadziłam, co się za darmochę będą gapić na moją dupę.

Może i błąd, bo odsadzam ich, jadąc trochę w trupa, ale szczurzenie wkurwia mnie wybitnie.


Sprzętowo to zajechałam suport, który już w sumie na rozgrzewce pstrykał, a potem demotywująco SZCZELAŁ mi na całej trasie. System dętkowy sprawdził się, choć miałam wrażenie niedopompowanego koła. Zwłaszcza na asfalcie mnie trochę przysysało.

Najfajniejsze jednakowoż było to, że caaaaały maraton śmigało się w pełnym słońcu.


Zgłosiłam Wojciowi, co uważam, że muszę poprawić. Tak se myślę, że o ile na treningu dupą techniczną jestem, o tyle – jak dostaję spida wyścigowego – nie ma takiej rzeczy, której nie przejadę.


Poharatana łyda na nierównych zjazdach szarpała mnie niemiłosiernie.


P.S. Zaraz tu w komentarzach przylezą ci, których – właśnie se zdałam sprawę – pominęłam we wpisie:D. Taki cons na przykład;) Ciąg dalszy w komentach zatem :D


Dane wyjazdu:
70.00 km 66.00 km teren
03:23 h 20.69 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:3.0
HR max:179 ( 91%)
HR avg:162 ( 82%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2231 kcal

No to jadziem z OTWOCKĄ MAZOVIĄ, czyli sezon był się wreszcie zaczął!

Niedziela, 1 kwietnia 2012 · dodano: 03.04.2012 | Komentarze 28

No dobra. Niewe musi oczyścić swój komp (czytaj: Che musi oczyścić komp Niewe;)) i zanim do tego dojdzie, Wisła zamieni się cyklami spływów z Odrą, a ja aż tyle nie mogę czekać, bo znów będę we wpisowym zadzie. A Niewowy komp jest kluczowy, bo Niewe jest w posiadaniu zdjęć Che zapierdalającej w Otwocku (szybciej lub wolniej, z przewagą i naciskiem na LUB). Dodam, że w posiadaniu spoooorej ilości zdjęć. A że sam se zaszkodził tych zdjęć niedosłaniem, lecę z wpisem, opatrując go fotami autorstwa jak zawsze niezawodnego mojego nadwornego i wiernego fotografa ukrywającego się pod jakże wiele mówiącym nickiem Trinke-milch (Łaciate się dla Cię chłodzi, Jacek. Ilość hurtowa z tendencją wzrastającą.) oraz zdjęciami Kostka z Airbike.pl.

Ale żeby Niewemu przykro nie było, jak mi dośle już foty, douzupełnię nimi wpisik.

No.

Wbrew temu, jakie miałam marzenia i oczekiwania wczoraj, kaseta przez noc się nie odkręciła. Dziwna dziwność, bo zostawiłam jej w zasięgu rę… w zasięgu wzro… kurwa, zostawiłam w jej najbliższej okolicy oba klucze, żeby się ziściło. Ale nie. Rano – jak wczoraj – kaseta trzymała się zimowego koła (a więc dętkowego, a ja na wyścigach ujeżdżam – za przeproszeniem – bezgumowce – też za przeproszeniem) i popuścić nie chciała.

Pianę toczyłam widowiskową, acz zbędną, bo nikt jej nie mógł zobaczyć.

Gdy Niewuńciu-tralaluńciu przyjechał po mnie, zwlokłam do samochodu i Speca i zimowe koło. Serwis Airbike’a miał być na miejscu, powinni zaradzić (tu proszę sobie odtworzyć skądś ironiczny i mroczny śmiech). Niewuńciu pomóc w odkręceniu nie mógł z uwagi na kontuzyję swą. Z uwagi na nią nie mógł też się ścigać, co go wkurwia/ło i czego chyba nie zamierzał ukrywać.

No bo ile można być niedysponowanym przez rozkruszony – niech będzie, że za przeproszeniem – paliczek??

Niemniej jednak. Funkcje, jakie dla siebie wymyślił na ten dzień Niewe wypełnił, a te były następujące: być zajebistym (udało się), robić zdjęcia (muszę wierzyć na słowo, ale ponoć się udało) i dowieźć moją dupę na miejsce (odwieźć też, co udało się takoż).

Mnię najbardziej stresowała presja czasu i ta jebana kaseta. Startu jako takiego nie obawiałam się, formy też nie, ale co mi po formie, jak będę musiała zapierdalać na zimowym ZAKOLCOWANYM kole. Stres mój (myślę, że przybrał formę fachowego wkurwienia) nie był niewidoczny. Zorientował się co do niego Goro, który nas przydybał, gdyśmy wypakowywali graciochy z samochodu. Potem przyuważył go wspomniany Pijący_mleko, który mimo mojego wkurwa niestrudzenie cykał mi foty (mam wrażenie, że przy tej okazji robił sobie ze mnie podśmiechujki;)).

Nie wiem, co zobaczyli Wojciu i Mateo, których minęliśmy z Niewe w drodze na serwis, ale ja na pewno miałam bielmo w lewym oku i amok w prawym.

Tym bardziej, że na serwisie Airbike’a przydały się moje własne klucze. Swoich nie mieli. No kurna. Z chrustem i grzybami do lasu? Wolne harce;). Moje koło przejął Wojciu (kuoooocham Wojcia) i jął je ogarniać. W asyście Mikołaja. I se wyobraźcie, że całe guano dało się zrobić. Kaseta drgnąć nie raczyła.

Może moje klucze są nieopite i dlatego???

No to ja poleciałam na zwiady na sąsiednie stoisko Shimano. Chuj, najwyżej kupię kasetę, tak? Nie musiałam. Pan w Shimano użył swoich magicznych DYNAMOMETRYCZNYCH (strasznie lubię tak przekręcać) kluczy i kaseta zejszła, jakby właśnie miała tak w harmonogramie i planie dnia.


No to zakładam już zakasecione wyścigowe kółko:

Jednak startuję, bo mam na czym:D © CheEvara


Tu spotyka mnie ppawel i zadaje nieśmiertelne ostatnio pytanie. A ja nie wiem, co będę robić po maratonie, a co dopiero w czerwcu:D.

A to ppawel zagaduje mnie o duo na MTB Trophy © CheEvara


Niemniej jednak ostatecznego kosza nie daję, acz nie wiem, jaki plan na mnie ma Wojciu (którego – jak wszyscy wiemy, bo ja tym nie zamierzam nie emanować – KUOOOCHAM:D).

Chciałam sprawdzić se jeszcze chip, ale gdym zobaczyła kolejkę do maty, odechciało mi się. I poleźliśmy z Niewe pod mój sektor.

Po drodze doń jeszcze zadrażniam i się wyzłośliwiam – tu Danielowi wbijam szpilę (albo on mi, co bardziej prawdopodobne:D):

Strasznie fikuśne to ujęcie:) © CheEvara


W sektorze mojem trzecim jest już Goro w swoich biskupich trykotach, jest i Dżery, nie ma Radzia, który od momentu, kiedym go w Skarżysku objechała na pół godziny, trenuje do upadłego i tym sposobem lansuje się tym razem w sekcisku drugim, razem z tymi, co to mają te śmieszne naklejki na nosach:). Chwilę potem dołącza do nas papieski (bo żółto-niebieski) Zetinho i słyszę z tyłu złośliwego Obcego. Są prawie wszyscy. Prawie – bo Niewuńcio po drugiej stronie barykady zupełnie. Niestety, kurka wodna.

Zanim do sektora wlazłam, ucięłam se jeszcze krótki spicz z ozdrowieńcem Azaghalem, który mnię zagaił, potem już jęłam spełniać się w roli modela. Bo jak nie focił Niewe, to focił Kostek.


Jak zwykle coś dokazuję, tym razem do Gora, którego musicie sobie wyobrazić:) © CheEvara



To też w sektorze, może nie jest to jasne :D

Tu dokazuję do Niewe, a uchwyca to Kostek :) © CheEvara



Ja nawet nie wiedziałam, która z moich potencjalnych rywalek startuje, ale w zasadzie gilało mnie to. Miałam do zrobienia swoje. To znaczy chciałam poprawić wynik z tamtego roku oraz zobaczyć, co dał mi okres zimowy.

No to lu. Goł.

Gdy Jurek wydobywa z siebie niemrawe i anemiczne ‘start’ zapiertalamy. Na tym płaskim pierwszym odcinku, czyli na cholernej nartostradzie zadziwiam sama siebie. W tamtym roku wszyscy mi tu zwiali (no ale wtedy zimowym cyklem wypracowałam sobie pierwszy sektor, w którym wiadomo kto pedałuje) i ja próbując im utrzymać koła (jak kretyn i amator zupełny), zdechłam jeszcze, zanim skręcilim w lasy. A teraz trzymałam koło Dżeremu, z którym się trochę tasowaliśmy, uciekłam Gorowi, który potem mnie oczywiście dogonił (bo ja zerknęłam na pulsaka i apelowałam sama do siebie) i nie czułam zgonu jak w tamtym roku.

Nie wiem, jak to robią inni w relacjach, że pamiętają wszystko po kolei. Ja tak nie mam, więc relacji w postaci niemal live nie budjet;). Tym, co mi utkwiło w pamięci są podjazdy – to się akurat nie zmieniło, pod górę uciekam. Zmianie uległo to, że dzięki męczeniu Airbike’owej jabłonowskiej rundy, podjeżdżam z siodła wszystko i nie zauważam potencjalnych przeszkadzajek w postaci na przykład korzeni.

Swoją drogą zastanawiają mnie kolesie z wysokich sektorów, którym nóg wystarcza na płaskim, ale już na pierwszym lepszym podjeździe uwieńczonym kopnym piachem, schodzą z rowerów (tłumoki, kurna), nawet nie próbując czegokolwiek z tym piachem zrobić. I dlatego tłumoki, że zatrzymują się tak jak jadą. Nie zjeżdżają na bok, żeby puścić tych, którzy przynajmniej próbują. Nie. Oni – jak ci niedzielni bajkerzy, którym coś obciera podczas jazdy w rowerze – zatrzymują się w miejscu tu i teraz.


Tak samo, wszystko, co mogło zamulić, sekcje piachu, przecinałam se niezrażona i klikam, że lubię to.

Jechałam bez licznika, bo wolałam bez w ogóle, niż irytować się na raz stykającą, a raz nie tę bezprzewodową kurwę Sigmę. W związku z tym nie wiedziałam, czy dobrze zapiertalam, czy się snuję. Co z tego, że miałam przejechany czas na pulsaku, jak nie wiedziałam na którym kilometrze jestem;). Skoncentrowałam się wobec powyższego na doganianiu. Nie wiem, jakim cudem dopadłam Gora, któremu chyba wysiadły silniczki, bo zamulił ewidentnie. Zaproponowałam koło i wyprułam do przodu, ale Goruńcio cosik zgasł. I do rozjazdu mega/giga już mnie nie dopędził, a szkoda, bo dobrze pamiętam te przyjacielskie emocje w Łomiankach, gdzieśmy się co chwilę spotykali na trasie. Jakbyśmy – znów za przeproszeniem – ciągnęli się na takiej gumie: raz ja z przodu, raz Goro. I zmiana.

A w temacie rozjazdu, to chwilę przed nim sypnęło śniegiem i to takim, że zasypało mi totalnie numer, no i uniemożliwiło PACZANIE przez okulary. Owa śnieżyca odstraszyła chyba sporo osób, bo w momencie, gdym odbijała na giga, wszyscy śmigali na mega. Luzerzy:D.

Co mi się zresztą bardzo podobało, bo w tych tłumach ludzie naprawdę byli różni, niestety z przewagą takich, dla których singiel jest święty i nie próbuje się wtedy nikogo elegancko MIGNĄĆ.

Fot z trasy nie mam wiele, bo – tłumaczę w opisie foty, dlaczego :D

To jedno z niewielu a konkretnie z dwóch:D

Za wielu fot z trasy nie mam, Niewe się opiernicza. Jak WKU © CheEvara



Ujechałam pierwszy kilometr giga, gdy dojechał mnie jarbla. A ja poczułam, że się odklejam, czyli że czas na żela. Muszę wymyślić jakiś patent na szybkie i niewkurwiające dobywanie tych tubek, bo grzebanie w „nerce” na wertepach nie dodaje mi ani pół punktu do prędkości. Jak żela wciągnęłam, zaczęłam jechać ponownie. Dopędziłam debiutującego na giga KrzyśkaM i udzieliłam koła. Team jest team, nie?;) Razem zaczęliśmy objeżdżać tych, którzy majaczyli przed nami i to podobało mi się bardzo, bardzo. Jedyne, co mi doskwierało to niewiedza. Nikt z mijanych kolarzy nie potrafił mi odpowiedzieć na proste pytanie:

ILE KILOMETRÓW DZIELI MNIE OD PIWA, KTÓRE WYCHLAM NA MECIE??

Chyba wszyscy zdali się na licznik zwany u mnie roboczo bezprzewodową kurwą Sigmą.

Na kilka kilometrów (konkretnie na 10) przed końcem trasy, o czym informowały konsekwentne oznaczenia (i to było zajebiste) dopędziłam też Sajmona, który kiedyś znęcał się nade mną na spinningu. Wreszcie wybrał jedyny słuszny dystans i nawet udało mu się mnię podbudować informacją, iż on śmiga z sektora cwaj. Czyli jechałam w miarę dobrze. Se tak myśle.

Nie wiem, czy jest z mojej strony chamstwem czy nie, jaka jest etykieta na maratonach, ale w sumie nie dbam o to, na ostatnim kilometrze dokurwiłam do mety i niniejszym niestety odstawiłam i KrzyśkaM, i Sajmona.

Na mecie czekała na mnie standardowa obstawa: Niewuńcio, który podczas maratonu doznawał przypływu mocy teleportacyjnych i łapał mnie z aparatem na trasie co i rusz, Radziu i Dżery. Dwaj ostatni poszli na myjkę, a mnie Niewe uraczył piwkiem (bogu, Ty!B-)). Wysączyłam, zgniotłam puszeczkę i atakowana zewsząd sławą i zagajana (Grzesiek Witkowski z Airbike.pl, chwilę potem Tomcio), próbowałam przedostać się do stanowiska Airbike, żeby złapać swoich i Wojcia.



Tu nie widać, ale wychlałam już pierwsze piwko:) Sponsored by Niewe :) © CheEvara



Do tablicy wyników nie lazłam, bo chłopaki mi zeznali, że jestem druga i że całe 10 minut dowaliła mi zawodniczka HP-Sferis, Olga Wasiuk. Uwagę o tym zostawiam na koniec wpisu, polecam być czujnym i krytycznym:D.

W każdym razie. Gdzieś za chwilę zjawił się Goro, który na trasie ratował Bogusia z Gerappy, gdy ten z całą swoją mocą przykoorwił w drzewo; i w trójkę poszliśmy na paszę, której zostało niewiele (w sensie makaronu), a którą serwował mój były Pan Dajrektor Sportowy, Arek z APS.

A potem już dekoraNcja i ja się tak zastanawiam, czy taka wygrana na amatorskim giga miała dla profesjonalnej zawodniczki (w końcu mistrzyni Polski w przełaju, tak?) jakiekolwiek znaczenie, skoro do pudła nawet się nie zbliżyła. Mówcie swoje, ale ja ciągle uważam, że elita powinna jeździć poza klasyfikacją. I nie to, że boli mnie drugie miejsce, bo swoją pozycję znam. Chodzi mi o to, że pro jest pro, a amatorka to amatorka. Niech sobie startują treningowo, ale niech nie rozpierdalają mi punktacji.

Tym bardziej, że (pewności nie mam, ale wydaje mi się, że tak jest) startują niejako gościnnie i na zasadzie barteru – nie płacą za wyścig, ale swoim statusem gwiazd przyciągają na Mazovię potencjalną klientelę.

I tak, wiem, pamiętam już kiedyś u mnie rozpętała się na blogu dyskusja w komentarzach, jak rozpoznać zawodowca od amatora i w imię czego zabraniać im startów w takich wyścigach. Dyskusja była, argumenty były, ale ja ciągle jak ten OSIEŁ trzymam się zdania, że zawodowcy powinni nie być brani pod uwagę w punktacji.

Inna sprawa, że dobrze wiedzieć, ile mi do profesjonalistki (która śmiga z pierwszego sektora, niech to będzie jasne) brakuje.

I abym nie musiała tłumaczyć i się pluć, wyjaśniam: Nie sączę tu hejtów, zawodowcy mi nie przeszkadzają, dobrze, że chcą na taka imprezę przyjechać – podejrzewam, że nawet można z nimi pogadać, jakby się człowiekowi zachciało. Tak samo nie mam do nich żółci tytułem tego, że mogłam być pierwsza, a jestem druga. NIE MAM. Żebyśmy mieli jasność, dobra?


Dobra, wrzucę foty jakieś, bo blacha tekstowa mi się zrobiła:D

Mnię wyczytują, resztę wyczytują, ale wchodzę tylko ja. O tak wchodzę. Znaczy tu już jestem wchodzona (weszła:)

Tutaj se śpiewam i robię układ choreograficzny do Ajm seksi end aj nołyt! © CheEvara




Koedukacyjne podium:D © CheEvara



Nie wiem, czy prawowita odbiorczyni pucharu nie przybyła poń, bo miała go w dupie, czy nie przybyła, bo nie wiedziała...
Ale ta, która weszła zaś była zajebista:)

Strasznie sympatyczna i cywilna ta Olga Wasiuk;) © CheEvara



No i o. Apokalipsa pogodowa sprawiła, że nie było atmosfery pikniku i zmarznięci jęliśmy wynosić się do domów. Z naciskiem na domów złych;).


Na koniec mam jeszcze kilka spostrzeżeń, takich w sumie podsumowujących:
- zmiany w kateringu – chyba wszystko na plus. Żarcie ponoć ekstra, ja doznałam zupy i leczo i było OK. Nie piszę tego dlatego, że zajmuje się tym teraz Arek, ale dlatego, że zupę zjadłam z trzęsącymi się USZMI. Była smaczna.
- oznakowanie trasy – taśmy wszędzie tam, gdzie amok wyścigowy spowodowałby niechybną pomyłkę. I to taśmy GŁAZOJEBNE. Naprawdę profeska.
- smutno mi trochę, gdy przyjeżdżam na metę, ukończywszy PONOĆ koronny dystans, a tam impreza się zwija, wszyscy są już w szale odjazdu. W Otwocku jeszcze zrozumiem sytuację, bo najcieplej nie było i sterczenie tam do przyjemnych mogło nie należeć.
- spadłam do sektora piątego i tak se myślę, co z tymi zawodniczkami (mówię konkretnie o moich konkurentkach), które do Otwocka nie przyjechały? Jakoś nie wydaje mi się, że w Piasecznie będą startować – jak mówi regulamin – z jedenastego sektora. OK, z przyjemnością się zdziwię, jeśli tak się stanie, w praktyce jednak (teraz nie rzucam personalnych uwag, czyli nie wskazuję palcem nikogo, ani nie PACZĘ oskarżeniowo na żadną, bo dowodów i pamięci na to nie mam) jest tak, że się pisze do organizatora, który może nas przesunąć o kilka sektorów do przodu. Na razie tę myśl zostawiam taką zadrażnioną, temat podejmę przy okazji pisania o następnym maratonie, bo się być może okaże, jak sprawy się mają;).

Tak czy owak. Dobrze, że sezon już się zaczął. Ściganko jest fajne;).


Dane wyjazdu:
90.00 km 70.00 km teren
03:47 h 23.79 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1814 kcal

Łomianki miastem seksu, biznesu i przekrętów, czyli Mazoviowy epilog

Niedziela, 2 października 2011 · dodano: 06.10.2011 | Komentarze 26

Fajnie tak pojechać na kołach na maraton, a nie tylko ciągle ta dupa w furze i dupa w furze. A potem składać rower, przepakowywać rzeczy. A tak to się wyleżałam u Niewe na podjeździe, na tej kostce, co to ponoć zaszczyt na niej leżeć, wychłeptałam jak ten mały labrador SZEJSET misek piwa i tak zregenerowana mogłam se pokręcić maraton. Szkoda tylko, że ubrałam się pod sobotę, kiedy to lampa była potężna. A w niedzielę rano UPAŁ JAKBY ZELŻAŁ. I stelepało mnie na starcie.

Dojechalim zatem z Niewe do Łomianek, po drodze napotykając Bogdana z Gerappy, w którego to oczach dostrzegłam lęk, ale po tym, co uczynilim jemu i Piotrkowi, też z Gerappy, w Ełku, miał prawo zasromać się nad swoją niedaleką, pomaratonową przyszłością.

Potem spotkaliśmy też Obcego, ale jakoś nie wykazał nastroju integracyjnego, tośmy przerzucili swą zajebistość na nadjeżdżającego z przeciwka mtbxc. Mam przeczucie, że podoba się Niewemu, bo ten do nikogo innego nie mówi „Przystojniaku”. Przez duże Pe, wyraźnie dało się to wyczuć;).

Potem zaczęliśmy szukać Gora, który przytargał i Rootera i swojego drugiego Śwagra. No to integracja i after party zapowiadały się niemożebne. Ja natknęłam się na APS-iakowego Michaiła, który zapoznał mnie ze swoją Panią Małżonką i Panną Córką, Olą, stanowiącą najmłodszy narybek teamu. Przybiłyśmy sobie w jej sektorze „żółwika, beczkę i piąteczkę” i tak zdopingowana i pokrzepiona uznałam, że oooo, TERAZ tak. Teraz mogę startować;).

Znalazłam się też z Prezesem i wbiliśmy się po chamicku do sektora czeciego połączonego z trzwartym. Czy jakoś tak;). A tam dołączył do nas niestartujący jeszcze Darek Laskowski, którego to Faścik ściągał z trasy w Legionowie z uszkodzonym obojczykiem.

Oczywiście na chama ustawiona w trzecim rzędzie sektora:) © CheEvara


A tu se gadamy z Darkiem i jego Panią Żoną;) © CheEvara


Wiedziałam, że nie ma giga, ale też wiedziałam, że czołówka odpuszcza takie maratony (no chyba, że jest się Danielem Peplą), wzięłam se zatem wszystko na miękkie boki. Na tyle miękkie, że niedługo po starcie uciekł mi Arek, dojechał do mnie Goro, który startował z sektora trzwartego (połączonego z czecim) i se pomyślałam „Aaaaaa chuj tam”. Z drugiej jednak strony… kurna! Nie stanąć na pudle w TAKIM maratonie, to jak pojechać do Istebnej na dystans Mini.

No i nogi mi same dyktowały na trasie. ZAPIERDALAJ. Jak niegdyś Faścik pouczył Konia Macieja podczas MP w xc w Kielcach. Tak więc czyniłam. Dla jasnego zobrazowania tegoż, niech Wam wystarczy, że trzy razy doganiałam i Gora, i mtbxc, który wypruł z drugiego sektora. Trzy razy prowadziłam pociąg z wagonikami w postaci siedmiu facetów. Od czterech chłopaków mijanych lub też uporczywie doganianych na trasie usłyszałam coś w stylu: „Chyba coś dzisiaj wzięłaś, co?”.
Dziś nie, poprzedniego popołudnia jakieś SZEJSET Kasztelańskich. SZEJSET misek. A to daje jakieś dwa tysiące Kasztelańskich.

Sama w sumie nie rozumiałam, jak to możliwe, że ja na mega tak zapierdalam. Kwestia dobrej rozgrzewki (czyli dojazdu na kołach)? Czy zupełnego wyluzowania? To ostatnie jednak zmieniło się w istny wkurw, gdy na którymś z piaszczystych zjazdów wycięłam otebe w piachu, wbiłam se klamkie hamulca w żebra i rozpieprzyłam prawą manetkę. I straciłam zupełnie pole manewru w tylnej przerzucie. Przełożenia wskakiwały jedynie na te cięższe, natomiast już się nie redukowały. Znaczy się CZASEM się redukowały. Jednak jakby nie miałam czasu na rozpracowanie systemu chcenia bądź nie chcenia podjęcia współpracy ze mną w zakresie zrzucania.

A tu przede mną odcinek z wydmami. EXRAAA! I na pierwszym z podjazdów, przy manewrowaniu tylko przednią przerzutką ZLECIAŁ MI ŁAŃCUCH.
No to tak się będziemy bawić, pomyślałam, gdy objechali mnie ci, którym jeszcze kwadrans temu wsadziłam i którzy sugerowali poranny okład ze steka hiszpańskiej wołowiny z logo Contadora. Wrzuciłam łańcuch ręcyma i znów podjęłam swoje. Dogoniłam ekipę, w tym mojego mazoviowego ulubieńca, o tego:

A go lubię, bo mnie lubi :D © CheEvara



z którym zawsze jakoś się tasujemy na maratonach. Nie dowierzał własnym oczom. Gdy zrobiło się płasko, a przerzutka dla odmiany zapragnęła tylko redukować, a nie dawać więcej czadu, ekipa z moim ulubieńcem na czele, znów mi uciekła.

Tu chyba po raz trzeci chyba DOSZŁAM:D © CheEvara


Jak mnie to wkurwiło! Szarpnęłam butem, szarpnęłam manetą i bieg wskoczył. No to jedziemy! Zobaczyłam przed sobą pociąg i postanowiłam nie tyle się do niego podpiąć, co po prostu go poprowadzić, a nawet zmęczyć. W pociągu uczestniczył mtbxc, mój ulubieniec i jeszcze kilku innych chłopaków, których zostawiłam w głośnym świście niedowierzania. Jakby ktoś był zainteresowany zapytaniem, JAK to zrobiłam, odpowiadam, że nie wiem. Chyba wkurw mi służy. Wylazłam na prowadzenie tego pociągu i już nikomu nie pozwoliłam się objechać.

A tu już robię za lokomotywę:) © CheEvara


Przed samą metą dopadłam nawet Gora, który zareagował głośnym:

O NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE

Już go kurna nie dojadę, ale niech ma :D © CheEvara


No zabeczał w rozpaczy. Ale finisz po asfalcie służył jemu, bo ma za sobą karierę szosowca i jego nodze nie fiknie nikt. Tu widać, jak ledwo godzę się z tą porachą:

Mówiłam NIECH MA i niech ma:) © CheEvara


Na mecie czekali na nas fitowcy: Rooter, Ogór, czyli MiniGoro, czyli Kacper i Śwagier. Niech mi ktoś, kurwa mać wytłumaczy, dlaczego sterczeli tyle czasu, czekając na nas, i nie pojechali po piwo?? Najlepiej, jeśli wytłumaczą mi to oni sami.
Ogóra jakby – z racji młodego wieku, acz w Dżałorkach dojrzał w naszym towarzystwie ekspresowo – wyłączam z tych wyrzutów, ale Rooter? Ale Śwagier? Któregom – nie wiedzieć PORKE – dopiero teraz zapoznała?? No ludzie. No dalibóg.

Za chwilę znalazł mnie Arek, który był o minutę szybszy, dojechał mtbxc, dotarł też mój ulubieniec, przytuptał Mozan, no i przyszedł też do mua esesman, że w K2 jestem druga, a open trzecia. Zgadzało mi się to z tym, co mi ludzie po trasie mówili. Jakaż ja jestem łatwowierna i jak bardzo wierzę w system. Jacyż ci ludzie na trasie są NIENAUMIENI liczenia. I jakiż ten system zawodny!

Ale zara powiem, czemu. Dopiero zara. Jeszcze brzegu z morza nie widzę.

Towarzysko dołączyła do nas izka, poczekaliśmy na Niewe i zdegustowani tym, że na mecie browaru niet, udaliśmy się wielką bandą do biura zawodów. Byłam cholernie głodna, przez całą trasę zjadłam pół obrzydliwego żela, ale jak zobaczyłam tę maź, którą polewali ten pseudo nakaron, to paw królowej się we mnie wbudził. Jako alternatywa leżały obok PŁATNE utopione w tłuszczu pierogi, spodeszwiona karkówka i pulpowaty bigos.
Jebcie się z tym cateringiem.

A piwo mieli schowane i NIESCHŁODZONE, zbrodniarze. I gdyby nie ktone, który mi podpowiedział, że piwo jednak jest, to bym w życiu nie zagadała tych zbrodniarzy od obłego cateringu. Dzięki, Tomek!:)

No i tak. Ponieważ Goro marudził, że oni już chcą jechać na pizzę, do tego marudzenia dołączyli się Rooter, izka i nawet Niewe, zostawiłam ich, bo wkurwiłam się i poszłam se do stoiska Vitesse, dobrać se gatki na jesień. Oddalając się, poleciłam marudzącej ekipie bezstresowe udanie się tam, gdzie se chcą jechać, najdzie mnie ochota i wstąpi we mnie łaska przebaczenia, to ich znajdę. Kurwa. Jakbym była najedzona ja.

Po drodze spotkałam Tomcia, wymieniliśmy się uprzejmościami, nawet się całowaliśmy i usłyszałam, że jestem właścicielką jedynego słusznego wzrostu. I mi Tomcio nie marudził, że kurwa jedźmy już, że pizza-srizza. Jedzenie-sredzenie.
Już myślałam, że za niego wyjdę. Mało brakowało. Widziałam to przerażenie w jego oczach;).

I normalnie osrałabym tę dekorację, bo pewnie daliby mi taki puchar, jaki już mam, ale też postanowiłam marudzić – skoro dziś ekipa ma takie flow - i zostać. A chuj. I zobaczyć, kto zostanie ze mną.

Została izka i ostał się Niewe. I pozostał tez greq, który tego dnia nie startował, ale na ostatnim zakręcie trasy zapewnił mi taki doping, że zadziałał mój system wtryskowy paliwa do nóg. Odleciałam;).
Mało tego, gdyśmy z izką i Niewe czekali w hali na dekora, greq lukał na nasze rowery.
BEZ MARUDZENIA.

A tak czekamy na dekorację:
Standardowo robimy bardachę, aż spiker Jurek mrugał do nas okiem ostrzeżeniowo:) © CheEvara


A na dekorze okazało się, że jestem w K2 trzecia, a nie jak mi powiedział pan esesman – DRUGA. Wyczytana przez Jurka, lekutko zdębiałam. I lekutko taka zdębiała, a nawet zmodrzewiała polazłam po ten puchar, gdzie okazało się, że akurat takiego jeszcze nie mam.

A potem zdziwiona dekoracja © CheEvara



Teraz wysnuję se garść moich OSOBISTYCH wątpliwości i rozterek.
Czemu:
- na dekorację tak krótkiego maratonu czeka się tyle, jakby startowało tysiąc osób?
- czemu sms swoje, a org swoje?
- czemu nagle nie można przeliczyć sektorówek, bo – jak napisał Adam na forum – inne tabele?
- czemu przez cały sezon nie było ani jednej ryfy z wynikami i z tym, że nie sprzęgają się ze sobą odczyty z czipów z tym, co potem Jurek ma na kartkach?
- czemu nagle zwyciężczyni mega zostaje podwójnie zarejestrowana i przez to PONOĆ zrobiła się chryja w wynikach?

Czy nie dlatego, że jest z Łomianek i tak miało być?

Pytam dość luźno, acz dociekliwie. Pytałabym równie dociekliwie, acz mniej luźno, gdyby taki maraton był ZA DARMO.

Ale ja zapłaciłam za to, że odbyło się małe szemrane dymanie.

I tylko dla zasady, bo przecież nie po sprawiedliwość, polazłam z tym esem do Czarka, ale ten TERAZ NIE MÓGŁ TEGO WYJAŚNIAĆ, BO DEKORUJE.
To mu powiedziałam, żeby dekorował już teraz jak należy.

Trochę nie chce mi się wierzyć w tę całą ściemę z wynikami, z tym, że nie można policzyć klasyfikacji sektorowej. Nagle na koniec sezonu rypie się system? Ahaaaaaaa.

Po tej żenie wyleźliśmy z izką i Niewe z sali, przygarnęliśmy greqa i obraliśmy kierunek „Goro i jego trupa. Jeszcze nie zalana w trupa”. Goro i trupa wymyślili TAKĄ miejscówkę, że rowery se stały przed lokalem luzem, a w lokalu ogródka niet, a lokal wzdłuż ruchliwej ulicy. Kapkę wyśmialiśmy ten pomysł i zaproponowaliśmy, że trupa dołączy do nas, bo my idziemy gdzie indziej, a potem napieramy do nadłużańskiego małego domku.

I poszliśmy gdzie indziej:
W tle gadam z Obcym i wyrażam, jak mi go brakuje, a na pierwszym planie mamy greqa © CheEvara


Mała pomyłka jest na tej szklance, ale trudno. © CheEvara



No i jak już dostałam piwo do jednej łapy i pizzę do drugiej łapy, se pomyślałam:
TAK SE NE DYMA, PANE CEZARE.
I odeszło mi wszystko.

Teraz trochę mam już wszystko w dupie:) © CheEvara


Zrobiło się już klasycznie wesoło, trupa Gora podbiła do nas, gdyśmy jeszcze konsumowali i pierwsza oddaliła się do Białego Domku. I tam po spożyciu pojechalim i my. Niestety greq się od nas odłączył, ale za to dołączyła siostra Gora, żona Gora, Mniejszy MiniGoro i o.
Było oczywiście zajebiście. Na tyle, że Niewe zdecydował się nawet pokazać film z Wackiem w roli głównej;).

A potem już trza było wracać. I znów ekipa się pofragmentowała. Rooter, Niewe i mua pojechalim wkurzyć nieopodal Wiktorowa jakiegoś gościa w blachopuszce. A Goro i izka pojechali na Be(mow)a pamięci żałobny rapsod.

Było fajnie, tylko ja jeszcze na koniec… czemu bez obcego? To boli Dżoł, czemu mi to robisz???


Dane wyjazdu:
82.00 km 70.00 km teren
03:26 h 23.88 km/h:
Maks. pr.:55.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:165 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1949 kcal

Mazovia i jej FAJNAL w Toruniu, czemu to już?

Sobota, 24 września 2011 · dodano: 29.09.2011 | Komentarze 39

Ależ to był zajebisty dzień. Co prawda pamiętam wszystko tylko do mojego przyjazdu na metę, ale zdjęcia mówią, że było zajebiście.

:)
A już serio, naprawdę było świetnie. Uwielbiam ten klimat, tych wszystkich ludzi, nawet Olgę lubię;).

Mój Lawli Prezes zorganizował na tę okoliczność Big Fat Mama Wóz, bo jechaliśmy w składzie: Mój Lawli Prezes, Mój Lawli Mozan i Mój Lawli Kristobal też.
No i ja, Moja Lawli Che.
Czyli cztery osoborowery, I przez nasze wspólne dwieście dotoruniowych kilometrów było superwesoło. Niektórych uszy powinny piec, a dupska swędzieć;).

Na miejscu byliśmy tak wcześnie, że to powinien być początek sezonu, a nie koniec. Wiecie, świetnie zorganizowana ekipa, wyciągająca wnioski, będąca żywym zaprzeczeniem teorii, że doświadczenie uczy, iż doświadczenie niczego nie uczy. Na czas, na miejsce, na pewno.

Pogadałam sobie z Zetinho, który wdział w sam raz na koniec sezonu trykoty od sponsora (Poczta Polska). Uznałam za stosowne ostrzec go przed atakami innych zawodników (np. „Złodzieje!” „Od roku nie dotarła do mnie paczka z papugą, mordercy i szubrawcy!”), uścisnęłam żółwia z Braderem Zetinha, czyli Nielatem oraz z ich Panem Tatą, kibicującym swoim synowcom. Mimo że jeden z nich w barwach Poczty Polskiej;).

Zdążyliśmy zrobić profesjonalną objazdówkę w strojach teamowych – chłopaki kupowali jakieś endjuransy, ja pozowałam Pijącemu_mleko do miliarda fot.
Jedna z nich:

Dorwał nas mój nadworny fotograf, Pijący_mleko ©



Potem mieliśmy zrobić wspólny objazd początka trasy, ale ta wspólnota objazdu skończyła się na tym, że ja spotkałam Niewe i dokonaliśmy małego mezaliansu przez siatkę. Dokładnie na wysokości tej łaty piasku, która potem na starcie rozciągnęła stawkę. Mezalians z Niewe nie udał się tak bez alkoholu, więc pojechałam doganiać mój Lawli Team. Nieskutecznie, bo spotkałam Mojego Ulubionego Gigowca, Marka i wleźliśmy na tor plotek. W końcu jednak pojechałam przekonać się o tym, że czasami opis trasy zgadza się z samą trasą. Napisali, że będzie piaszczyście i było piaszczyście.

Mignął mi też gdzieś adam, wymieniliśmy się „Czewaniem” i już teraz naprawdę pomknęłam gonić chłopaków. Ujechałam się z lekka na tej piaskownicy i w końcu spotkałam już wracających Maj Lawli Chłopaków.
Wracałam z Arkiem, który – gdy trzynasty z mijających nas rozgrzewających się zawodników przywitał się ze mną – wyraził wątpliwość, czy ja wiem, z kim wymieniam uprzejmości. PRAWIE wiem. Trzech z nich nie byłam pewna, przyznam. Cena sławy;).

W końcu trzeba było ustawiać się w sektorach. Które wyglądały zupełnie inaczej niż te w Nowym Dworze. Nie wiem, może dlatego, że Motoarena jest tak wielgachna, że można było tym sektorom zrobić miejsca w cholerę i jeszcze kawałek, a może po prostu do Torunia przyjechało o 500 osób mniej niż dwa tygodnie temu. A może i jedno i drugie. Mnie w trzecim towarzyszył Jerzy, plotkowaliśmy o pierdołach i w końcu ruszylim. Dwa ostre zakręty nie były najbardziej bezpiecznym wypuszczeniem ze startu zawodników, ale jakoś nikt szlifa nie zaliczył. Śmiesznie zrobiło się na wspomnianej łacie piasku, kopnego piasku, gdzie rzeczywiście towarzystwo pospadało z siodełek. Ja takoż, ryjąc ze śmiechu. Ale trzeba było jechać dalej.

[sorry, teraz z kolei idę się obśmiać, bo ja se tu klepię w klawiaturkę, skończyłam jednego Kasztelana, w którym ujrzałam dno, co ogłosiłam z żalem w domu, a tu właśnie Moja Osobista Najlepsza Pani Mama przyniosła mi z lodówki co? Co? Następne PIIIIIIIWOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO]


Nie wiem, jak inni bikestatowcy robią to, że pamiętają, co robili po kolei, co mijali, bo ja pamiętam tylko, kto mnie wyprzedził i charakterystyczne punkty jak disco wsiolo na trasie, wąwóz z powalonym drzewem i że TYM RAZEM w pewnym momencie dojechał mnie Arek, który startował z sektora czwartego.

Dotarł do mnie chwilę przed tym – za przeproszeniem – drągiem:

Ten wąwóz był mocno obstawiony przez serwisy foto;) ©



O, jak mi zabrakło przez to mocy! Jak mnie to podtopiło!

TO JEDNAK JADĘ CHUJOWO, A NIE CAŁKIEM OK, jak mi się wydawało – wyzłorzeczyłam sobie pod nosem przy tej okazji. I gdy Arek wyrwał do przodu, po prostu dotarło do mnie, że jak nic jedzie dziś mega. W przeciwnym razie pewnie dojechałby mnie później. Nic to, pozostało mi zaakceptować i jechać swoje. I jechałam. I wyprzedzałam. I w sumie w zdziwieniu swoim wielkim.

Se jadę i się cieszę;) ©



Nie poprawiło mi humoru to, że minęłam na trasie Radzia, który tym razem ciął z sektora drugiego, a którego spotkał peszek w postaci kapciocha. Olgę minęłam jeszcze przed rozjazdem mega/giga, a ona tego dnia śmigała mega. Też mi to humoru nie poprawiało, bo ja wiedziałam, że Aga Zych pojedzie na maksa, żeby tym startem wygrać generalkę. A jeszcze do niej mi trochę brakuje. Według wyników i odczytów z mat kontrolnych jakieś pięć minut, co przy jej starcie z sektora wcześniejszego nie jest jakimś szałem nie do odrobienia. Nie jest w środku sezonu. Ale teraz było już za późno.


Na drugiej pętli jechało mi się zatem gorzej i gdyby nie fotograf na quadzie, który zrobił mi tak genialnie obsceniczną ilość zdjęć, humor miałabym zły. Jak dom zły. A ja się ubawiłam.

No jak nic, rozchwiana platforma emocjonalna i sinusoida nastrojów:).

A już jednochatowa wiocha, skąd niosło się rasowe disco wichurolo ufundowała mi humor na tip top. Wspomnienie jej dało mi chęć (czytajcie: chciałam stamtąd spieprzać) na pokonanie w miarę szybko ostatnich dziesięciu kilo płaskiej, nudnej traski po lesie, prostej jak drut, gdzie nie byłam nawet w stanie usiąść na kole zawodnikowi Allianzu, który – miałam wrażenie – jedzie sobie na zupełnym luzaku.

W końcu wyjechałam zza winkla, za którym ujrzałam pająk dachu Motoareny, a przed nim, na ostatnim zakręcie chłopaków z APSu. I okazało się, że słusznie mnie na trasie olśniło. Bo Arek czekał z nimi też. Szuja:).

Nie dojechałam pana i mu nie wsadziłam. Ale dłonie sobie uścisnęliśmy;) ©




Finiszuję:

I finisz, a nawet finito! ©



Po czym dobili do mnie chłopaki:

Fajny ten teamowy rower, w ogóle fajny team;) ©



zaraz odnalazł nas Pijący_mleko, przyjechał uśmiechnięty Radziu, przytuptał mtbxc, podszedł Jurek z piękną dziewczyną i zrobiło się fajnie:

No jest jak jest! Fajnie jest!:) ©



co sam Pijący_mleko skwitował:

FAJNE, MĘSKIE TOWARZYSTWO MASZ.

No mam. Acz nie do końca to miałam na myśli, że zrobiło się fajnie:).

Pobiegłam po piwko zatem:

Za czym ta kolejka? ©



skoro trzeba utrzymywać to, aby fajnie było ciągle. Radziu był lekutko pokrzywdzony, bo po dekoracji wiózł moje i Niewego dupska nad morze do mekki chlorów, czyli do Dębek i raczej pić nie bardzo mógł. Z czego wiele sobie nie robiłam, o:

Drażnię Radzia:) I zadrażniam:) ©




Izobronik. Podstawa. Każdy sportowiec to wie:) ©



W tym tłumie odnalazła mnie ania, która w ubiegłym tygodniu napisała mi prajwet wiadomość na BS, że poczytuje mojego pojebanego blogaska i żebym spodziewała się wrzawy i oklasków, jak będę gigowo szczytować.

Publicznie tu ją upokorzę, bo mój wjazd na metę przegapiła;). Szejm On Ju, Gerl!

Ale wiecie co? Dziewczyny z taką urodą mogą mnie ignorować, ignorując mnie, też będą mnie jarać;).
Acz uprasza się o NIEWPROWADZANIE MNIE W KOMPLEKSY i – jeśli dysponuje się takim fizysem – o podchodzenie do mnie w kominiarce. Możecie pożyczyć od Niewe, spakował ją w pijackim amoku porannym z myślą o wyjeździe nad morze. Do mekki chlorów.
Serio, zabrał nad morze kominiarkę:).

No i właśnie. Gdy na metę wjechali RAZEM Goro i Niewe zrobiło się zamieszanie takie, że już tylko w samym dziesiątym lewelu piekła mogło być gorzej:

Finiszujemy w komplecie! © </div>

Goro tym razem pełnił funkcję największego pijaka i to, w jakim tempie znikały w jego biskupim wnętrzu – na pewno bogatym – zawartości kubków Nutrendu, w które obsługa stoiska DARMOWEGO Kasztelańskiego polewała piwko, kazało wnioskować, że trasa była chujowa. Pełne wyjaśnienie, dlaczego, znajdziecie u Niewe, ja tu takich słów nie zamieszczam:).

[img title="Biskup i jawnogrzesznica:D" width="600" height="450" author="



Ale – aby być sprawiedliwym – nie tylko Goro chłonął mokre jak pompa strażacka. Ja też, Niewe też, ania też (zepsuliśmy dziewczynę!), Paweł spoglądał na nas z niedowierzaniem, pić nie mógł, bo wracał do Wawy, a miał odwieźć Gora (WSTAWIONEGO Gora), Radek też raczej się oszczędzał i pewnie właśnie dlatego ja – jak już wspomniałąm – czyniłam JAK ZWYKLE swoją powinność.

Dalej więc już było zajebiście. Hieny bajerowały anię:

Ania się łamała:) ©



Ja realizowałam się towarzysko:

Tu się nasłuchałam, jaka jestem fajna:D ©




Tu mi fajne rzeczy mówi Pani Basia:

Takie fajne, że w głupawkę wpadam:) ©


Która to jest właścicielką tego tu oto pudla mordercy:

Jak nic, chce Niewemu rzucić się do aorty:) ©




Staram się opędzić od pewnego chlora i nie mam tu na myśli Gora:)

Kolo w zielonym uprzykrzył finał chyba wszystkim;) ©




Gość się tak nagrzał (pewnie jechał Hobby, więc miał czas, żeby się najebać), że zaczepiał dosłownie wszystkich. Nakazałam mu oddalić się, rozkaz wydałam dość precyzyjny i skuteczny. Na jego szczęście.

W tak zwanym międzyczasie odebrałam pucharro za drugie miejsce na giga:

Drugie miejsce na Giga, w sensie na wyścigu:) ©




Choć wcześniej powiedziałam pani, że takiego nie chcę, bo taki już mam;)

Dziękuję, taki już mam:D ©




Na koniec jeszcze pytam Agi, jak to się robi:

"Ródź dzieci" - poradziła mi zwyciężczyni i wyścigu i generalki:) ©




Pozwoliłam, aby zdjęcie grupowe odbyło się w centrum wszechświata, czyli wokół mnie:

Zajebisty klimat, co? ©



I lawirowałam wokół ludzi, gadając też z wycinaczkami mega, czyli Bogną i Ewką, dowiadując się o niektórych niesamowitych rzeczy;) Zapoznałam też właściciela firmy produkującej carbonowe rowery, no… po prostu byłam bezczelnie sobą.

Oglądam generalkę i częstuję pana fotografa browczykiem:D Tego nie pamiętam:) ©




Wszyscy narzekali, że dekoracja się przedłuża, ponoć była jakaś chryja na dystansie hobby, ale mnie akurat to odpowiadało, wreszcie poczułam klimat imprezy, choć brakowało mi i Faścika, i Obcego i tego, żeby Goro nie musiał tak szybko się zmywać wraz z mtbxc, no i oczywiście tego, żeby Radek też mógł być sobą.

I OK, gdy Kasia wywiesiła listę z wynikami generalki babskiego giga i gdym się zobaczyła na trzecim miejscu – po tym, jak przez cały sezon byłam pierwsza – to mnie lekutko zgięło. Jednak i Arek i Michał pilnowali, by mnie nie zgięło zbytnio. Pocieszyli mnie, instalując mi przytulacha.

Przełknęłam i piwko i gorycz tegoż piwka, nieco mniej wyczuwalną gorycz porażki i pomyślałam sobie, że może i zajebiście pierwszy sezon zakończyć pierwszym miejscem, ale z drugiej strony, pewnie bym zadarła nosa, a tak? Wolę gonić niż uciekać. I będę kuźwa gonić.

Tak se myślę też, że jak przypomnę sobie mój start w Otwocku, Sierpcu, czyli na początku sezonu, kiedy na mega nie miałabym szans, a teraz zdarza mi się dogonić wyżej wymienione wymiataczki mega, to jest spora szansa, że powalczę w 2012. Pod warunkiem, że utrzymam moją profesjonalną dietę, oczywiście. Dużo piwa i dużo Monte i dużo tego kretyńskiego czegoś, co mam przyklejone do gęby.

Byle by tylko nie mieć sraczki;).

No i dekorejszen giga wyglądało tak, czyli zajebiście:

Prawie jak w F1;) ©




DekoraMcja gieneralki:) ©




Niektórzy świecą odbitym blaskiem;) ©



W ogóle to proszę zauważyć, że ja prezentuję się już tradycyjnie. Skoro cały sezon stawałam na podium uwalona i brudna i wstawiona, to po co to psuć na generalce?;)

Wolę gadać z zajebistymi ludźmi, niż laszczyć się w łazience. A komu się to nie podoba, niech mnie radośnie (dla mnie) pocałuje w rów.

No i o. Podsumowując – atmosfera super, Motoarena super, ludzie genialni, humory świetne, moja forma w sumie nadal OK, choć wypas był w Skarżysku, ekstra było w Nowym Dworze. I choć nie wiem, może ludzie psioczą na nagrody za generalkę, to dla mnie ten sezon był ekstraaaa.

Walą mnie nagrody, jak można poznać kapitalnych ludzi, usłyszeć kilka bezcennych słów na swój temat i naprawdę uśmiać się do łez. A amortyzator się przyda;).


W pucharze mam cuś, czym idę się podzielić;) Spragnionych napoić bowiem. ©




Po generalce GigaLasek zaczęliśmy się rozchodzić, bo przed Radziem, Niewe i mną była dłuuuuuuuga droga, trzeba było śmigać. Przełożyłam graty z samochodu Arkowego do Radkowego, wyściskałam moich teamowców, po czym poszliśmy się jeszcze wykąpać i ruszyliśmy wesoło w drogę.

Pan tata, pan tata i ich córka:D ©



Do mekki chlorów. Na ognisko, na kolejny miliard piw, na hiperciemną i opustoszałą plażę w Dębkach, gdzie mi odjebało i dostałam amoku na widok wody, zalewając sobie dopiero co założone buty, spodnie i bluzę. Dzięki tej mojej radości wywołanej kontaktem z zimnym Bałtykiem zyskałam ksywkę „Labrador” i tak już mi na cały wyjazd zostało.

Nie wiedziałam tylko, że czeka mnie zupełnie niezapowiedziane roztrenowanie.

Ale o tym będzie następny wpis z Dębek, godnych, by nazwać je Dżałorkami II:)