Info
Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Moje rowery
licznik odwiedzin blog
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2015, Styczeń5 - 42
- 2013, Czerwiec5 - 9
- 2013, Maj10 - 24
- 2013, Kwiecień11 - 44
- 2013, Marzec10 - 43
- 2013, Luty4 - 14
- 2013, Styczeń4 - 33
- 2012, Grudzień3 - 8
- 2012, Listopad10 - 61
- 2012, Październik21 - 204
- 2012, Wrzesień26 - 157
- 2012, Sierpień23 - 128
- 2012, Lipiec25 - 174
- 2012, Czerwiec31 - 356
- 2012, Maj29 - 358
- 2012, Kwiecień30 - 378
- 2012, Marzec30 - 257
- 2012, Luty26 - 225
- 2012, Styczeń31 - 440
- 2011, Grudzień29 - 325
- 2011, Listopad30 - 303
- 2011, Październik30 - 314
- 2011, Wrzesień32 - 521
- 2011, Sierpień40 - 324
- 2011, Lipiec34 - 490
- 2011, Czerwiec33 - 815
- 2011, Maj31 - 636
- 2011, Kwiecień31 - 547
- 2011, Marzec36 - 543
- 2011, Luty38 - 426
- 2011, Styczeń37 - 194
Wpisy archiwalne w kategorii
fullik
Dystans całkowity: | 3104.17 km (w terenie 906.10 km; 29.19%) |
Czas w ruchu: | 156:29 |
Średnia prędkość: | 19.84 km/h |
Maksymalna prędkość: | 103.70 km/h |
Suma podjazdów: | 9556 m |
Maks. tętno maksymalne: | 188 (97 %) |
Maks. tętno średnie: | 152 (79 %) |
Suma kalorii: | 63819 kcal |
Liczba aktywności: | 47 |
Średnio na aktywność: | 66.05 km i 3h 19m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
41.94 km
14.50 km teren
01:58 h
21.33 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:28.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 795 kcal
A ja siem turlam, bo mam fulla, hahahaha
Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 7
Sobie wyskoczyłam w dzień spocić się jak mysz, a że pogoda taka pod fullika się ukształtowała, wyskoczyłam na relaxing między chałturą a chałturą. W końcu na urlopie jestem, prawda?Środek dnia w wakacje tez jest fajną porą na jazdę po mieście. Poza dziadkami na stalowych, rzężących składaczkach niemal nie ma nikogo. I bardzo konweniuje mi taka koncepcja.
Ponieważ wczoraj Niewe pofatygował się na Starówkę, co skrupulatnie opisał tu, by oddać mi moją zgubę, czyli pulsaka, bez którego nie umiem już jeździć, dziś ja łaskawie udałam się tam, gdzie Niewe zazwyczaj ODMAWIA, by oddać Niewemu, co Niewowskie, cesarzowi, co cesarskie (przypadkowo też tam dziś był), Rzymowi, co rzymskie i fullowi, co fullowskie (hopencje i schody w Lasku Bielańskim;)).
I tego wszystkiego wyszło mi prikrasne 42 kilo.
No i teraz ogłaszam konkursik. Co mogłam ja oddać Niewe?
Wiem, że są wakacje i komentarzy odnotowuje się nędznie, dlatego druga osoba, która dopiero za czwartym razem poda prawidłową odpowiedź dostąpi zaszczytu zjedzenia ze mnie Monte.
Tak STOI w regulaminie ogłoszonego przeze mnie konkursiku.
Hehehehehehehehehehe.
Dane wyjazdu:
38.63 km
0.00 km teren
01:38 h
23.65 km/h:
Maks. pr.:36.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:157 ( 81%)
HR avg:127 ( 66%)
Podjazdy: 18 m
Kalorie: 584 kcal
Fuu fuuul fuuuull, czyli piątek po raz pierwszy
Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 6
To w dzień. Zachciało mi się przetoczyć przez Żoliborz i Bielany, doniszczyć nadgarstek (w końcu niedługo zawody, TAK?), nabawić się kolejnej warstwy debilnej opalenizny i w ogóle zasłużyć na Monte. No i niecałe 40 ciężkich, buczących kilometrów wejszło do statystyk.Teraz oprócz kretyńsko nieopalonych ramion dołączyło kretyńsko nieopalone prawe przedramię, dzięki obecności ortezy. Dobrze, że ją założyłam, bo kilka(-dziesiąt) schodów zaatakowałam, prawie wypiertyndaczyłam się, próbując podjechać na tylnym kole górkę zamkową i nie zdążyłam wybić koła, tym razem przedniego na czas, gdzieś na Starówce też. I to, co mi normalnie wystaje z łapy, teraz po prostu przysłania łapę.
Debil pozostanie debilem. A 60 pensów to 60 pensów.
Aaaaaale.
Ajm gona bi...
;)
Dane wyjazdu:
74.65 km
0.00 km teren
03:53 h
19.22 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max:187 ( 97%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1362 kcal
No i tak to jest, że ło i ło
Piątek, 12 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 13
Od powietrza, wody, poluzowanych zacisków w hamulcach we fullu, uchowaj nas paaaaanie.Tak, żebym już nigdy nie musiała przeżywać traumy jazdy dwudziestu paru kaemów bez działających hebli.
OK, lubię toczyć się na fullu, pozwalać światu nędznemu podziwiać mą zajebistość, czyli jechać wielce powoli, ale wolę nad tym przyspieszonym POWOLI posiadać jakąkolwiek kontrolę. A nie paskudzić sobie zbroję po sam hełm ze strachu, że oto zaraz pożegnam się i z fullem i z moją zajebistością, od której na skutek wpierdylenia się w cokolwiek większego i twardszego się oddzielę (a rozmazane po asfalcie, nawet tym najlepiej wylanym, zwłoki nie są jakoś szczególnie zajebiste, choć przyznam, że zjawiskowe).
Rzygać mi się chciało na myśl, że tempo, którym się poruszam nie jest podyktowane nawet moim lenistwem i kaprysem. I wlokłam się do Bartka na Dereniową jak żółw. Co prawda byłam zapisana na widzenie serwisowe jako ten Zulus z Nowej Zulundii potrzebujący wymiany suportu, ale skoro już dostąpiłam zaszczytu zostania obsłużoną, to zmieniłam usługę na odpowietrzanie hamulców.
Znowu spędziłam na serwisie dwie godziny. Ale spokój Bartka, którego nie umiem wyobrazić sobie wkurwionego czy złego, oraz jego złośliwe docinki – a ja lubię ludzi inteligentnie i błyskotliwie złośliwych – tak mnie zrelaksował, że nie żałowałam ani pięciu minut tam spędzonych.. Tu strzykawka do klamki, tam strzykawka do zacisku i bardzo konweniowało mi pozostawanie w atmosferze takiej pracy. Zawsze mi się wydawało, że Bartek wyłącznie centruje lub zaplata koła, bo każdego razu, kiedym nawiedzała Dereniową dłubał właśnie przy kołach. A tu proszę.
No i naprawdę, tylko brakowało mi tam Marcina, bo obaj stanowią istne jing-jang złośliwości skierowanych w moją stronę.
Zapłaciłam i wydzwoniłam Karolajnę, z którą poszlajałyśmy się tu i ówdzie, z przewagą ówdzie i niedowagą tu, po czym zagaiłam Obcego, który miał kurna dla mnie dość nietypowy prezent urodzinowy.
Chyba tylko od niego mogłam dostać hiperlekkie gumki o smaku… tfu, kuźwa! Hiperlekkie gumki z wentylem presta:D
Poplotkowaliśmy, obgadaliśmy wszystkich, Obcy wyznał mi jakieś trzynaście razy miłość i podziw dla mojej zajebistości i tylko trzy razy nawyzłośliwiał się, jeśli chodzi o wielkość mojego roweru, nawet fulla i ja pojechałam do chaty gotować makaron, mrozić EPO, bo Taki Jeden miał być po mnie nazajutrz o 5:52 RANO KUŹWA MAĆ.
Kategoria >50 km, fullik, nocna jazda też;)
Dane wyjazdu:
42.30 km
34.00 km teren
01:47 h
23.72 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 679 kcal
Piwno-burzowy bayer full
Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 1
Iiiiiiii poszli! A raczej pojechaliiiii. Jak już dostałam wycisk od Arka, jak już się rozstaliśmy z ustaleniem, że Arek na uprawiany przeze mnie nocny rower to chętnie wielce, jak już dojechałam do domu, zamieniłam Centka na fullika i według esesmanowych instrukcji wyjszłam z domu na trip z innym dosiadaczem fulla.- To co, Zegrze? – zapytał Sławek, a mua wyraziła zgodę, akceptację, tolerancję, wszystkie te trzy rzeczy naraz, choć przecie nad Zegrzem byłam dnia poprzedniego. Ale co, jest niedziela, jest Zegrze, nie? Oddajmy warszawiakom, co zegrzyńskie, w końcu do hipermarketu na fullu mogliby mnie nie wpuścić. A przecie ssij ojca swego i matkę swoją oraz dzień święty święć zakupami w największym stołecznym Oszoł. A jak nie Oszoł, to Lerła Zegrzeł.
I poturlaliśmy się. Tempo spacerowe, luźne gatki, tfu! Gadki, bujanie na damperach, faaaaaaajnie. I tak się bujamy wzdłuż tegoż kanałku, tego camino de Zegrze, gdy namierzam nahleeee, a nawet WTEM! mojego rowerowego znajomego, z którym w ubiegłym roku zeksplorowałam rowerowo Mazury i Suwalszczyznę. Ukrywał się w chaszczach, skrzecząc jak szynszyla i jak każda szanująca się szynszyla, zamierzał właśnie wysączyć na łonie i poteflonie natury piwo sztuk jedno. I dlatego właśnie odnalazłam się w owej rzeczywistości doskonale ja. Bo tych piw posiadał więcej niż jedno. A to ja akurat wyczuję, w końcu jestem profesjonalistą.
I CHLOREM [głos z offu i złowieszcze huehuehue]
Usłyszawszy, że jedziemy ze Sławkiem na piwko, Janek po prostu się do nas przyłączył. W Nieporęcie, na przystani, rozpiliśmy najpierw bronki Jankowe, potem po następne doładowanie poszłam ja. I tak wskakuję w mych trykotach do baru, zamawiam wianek browarów, płacę, wychodzę, będąc przy tym niezwykle czujnie i bacznie obserwowana przez dwóch policjantów, spożywających obiad. Jakież to było piękne zobaczyć, jak jeden z nich, patrząc na mnie ONIEMIAŁY, ledwie daje radę utrzymać w paszczy kotleta. Wyglądał na LEKKO zaskoczonego moją niefrasobliwością. Bardzo mnie to ubawiło.
Acz z baru z naręczem tych piw oddalałam się mocnym kurcgalopkiem. Co ubawiło mnie bardzo też;).
Równie bardzo jak to piwo chwilę później mnie unieruchomiło.
Do czego oczywiście się nie przyznałam.
Nie posiedzielim też za długo, z uwagi na zebrane ponad naszymi podchmielonymi głowami czarne chmury, jak w pieśni o małym rycerzu. Zgnietliśmy zatem puszeczki, wykręciliśmy rowery i w słabym deszczu podążyliśmy z tak zwanym powrotem. Mnie i Sławkowi udało się umknąć przed burzowym armagiedonem, Janek chyba tyle szczęścia nie miał.
No i ten mokry tak zwany opad atmosferyczny zniszczył moje plany rowerowania baj najt. Tom wielce zasłużenie zasiadła do samotnego wychłeptania bączka, czyli maleńkiej Łomży. A zatem siedziałam dokładnie 32 sekundy, żłopiąc i patrząc smętnie na ufanzolonego fulla. Pewne rzeczy pozostaną niezmienne. Jak bruk, o który uderzył ideał.
Dane wyjazdu:
47.76 km
17.00 km teren
02:45 h
17.37 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:666 m
Kalorie: 1219 kcal
Ojcowski Park wita maszyn buntem;)
Poniedziałek, 25 lipca 2011 · dodano: 01.08.2011 | Komentarze 11
No i o.Żeby czas w pracy tak zapierdalał, jak ten podczas wolnego.
A tu proszę, pięć dni i KUNIEC. Równie spektakularny jak podsumowanie rozprawki na temat wpływu długości dyszla na skręcowywalność konia w prawo.
Jakeśmy se w niedzielę wieczorem z Niewe postanowili, że zanim spożyjemy ostatnie piwo do ostatniego łynia, pakujemy graty, żeby rano były już w postaci zezwalającej na nierobienie z nimi nic innego poza wniesieniem do samochodu, takeśmy plan zrealizowali.
Chyba w całym swoim życiu nie byłam tak konkretna i zorganizowana jak tego jednego wieczora.
No i dzięki temu udało się wybyć z Dżałorek – westchnąwszy na wyjeździe z rozrzewnieniem – o porze planowanej. Rankiem. Prawdziwym rankiem, a nie tym świtem w samo południe (lub później), jak cztery poprzednie dni pod rząd.
Niedowiary, że aż anbeliwebol.
Oczywiście CAŁĄ trasę z Dżałorek do Wierzchowia, pod Ojcowskiem Parkiem Narodowem nakurwiał dla Szatana deszcz. Demotywujący deszcz. Demotywująco-zniechęcający. Mimo niego jechaliśmy jednak na te Wierzchowie z bardzo jasno określonym planem, że SIĘ ZOBACZY NA MIEJSCU.
Czy nam chce się w ogóle jeździć w tej zalewie.
Bo w trakcie dojazdu chciało się nieszczególnie.
Ale gdyśmy zjechali na parking we w tym Wierzchowiu, okazało się, że nam się naprawdę nie chce – zwłaszcza, że deszcz lał nadal, żeby nie powiedzieć: ciągle. Nawet ba! Nie boję się użyć metafory, że deszcz ów lał wciąż.
Zgodnie zatem z logiką tego niechcenia, wystawilim rowery z samochodu, przebralim się w trykoty i taksowani wzrokiem przez miejscowych, wskoczyliśmy na szlak, by przedrzeć się przez Dolinę Będkowską, a potem wbić na szlak wzdłuż malowniczej i zjawiskowej – wg Niewe – Doliny Prądnika. Czyli, by – krótko mówiąc – pojeździć.
I tak. Doliną Będkowską – choć pora roku na to nie wskazuje – jechało się jak po lodzie. Nie znam się na rodzaju gleb (poza tymi wykonanymi przeze mua z któregokolwiek z rowerów), ale tam NIE DAŁO SIĘ przyspieszyć, bo oba koła tańczyły jak na trenażerze (panie rezyseze). Jeszcze bym zrozumiała, gdyby tańczyły takiemu Niewe, który tylną oponę doprowadził do stanu HiperSlick. Ale i mnie rzucało z lewa do prawa i odwrotnie.
- Będzie piknie kuźwa, jak ostatniego dnia rozjebię sobie któryś z gnatów – myślałam optymistycznie. I przeto zrezygnowałam i z zapierniczania i z hamowania. Pomyślałam, że nie będę przeszkadzać memu fullu w radzeniu sobie z przeciwnościami terenu (w tym przypadku ze zlodowaceniem). Ufałam, że sam on wyprowadzi mnie i siebie bez uszczerbku i na mnie i na sobie. Zmrożoną trasą, mrożącą krew wszędzie (nawet w tak zwanej przetoce) dotarliśmy tam, gdzie się dało śmigać. Na asfalt.
Tam odetchnęłam z ulgą. Jak miech kowalski. Znaczy się odetchnęłam jak miech. A z ulgą jak kowalski. Przeciętny, statystyczny Kowalski. Zwykły, szary zjadacz kajzerek z serem typu gouda i pasztetem podlaskim.
Stąd, czyli z tego ulgowego asfaltu plan był jechania na szlak wzdłuż Doliny Prądnika. Plan powstał w głowie Niewe, który pamiętał – apeluję o niebranie na poważnie tego słowa w przypadku Niewe – że jest zajebisty, długi, cętkowany, kręty i PRZEJEZDNY.
Na pewno PRZEJEZDNOŚCIĄ można nazwać pierdyliard zwalonych drzew, wyrobione przez wodę (a raczej, jakby powiedział Goro: WYDRĄŻONE) korytka w czymś, co kiedyś ewentualnie mogłoby szlakiem być i nachylenie łaskawie pozwalające nie tyle pchać rower, co TRZYMAJĄC SIĘ LEWĄ RĘKĄ CZEGOŚ PRZED SOBĄ (żeby się nie zsunąć w dół), WCIĄGAĆ ROWER POZOSTAŁĄ RĘKĄ, CZYLI PRAWĄ.
Uszliśmy (uwspięliśmy się:D) tak kawałek, który konkretnie określę jako „Nie wiem, ile” i znów podjęliśmy dojrzałą (to ja), odpowiedzialną (znów ja) i męską (no bez dżaj, serio przyszedł Wam do głowy Niewe??;)), że:
PRDlimy to, schodzimy i zostajemy Tap Madels.
Zejście natomiast wyglądało tak, że tym razem rowery służyły jako podpieradełka. Bez nich jechałoby się na butach – gdyby się miało technikę – ewentualnie na dupie. Tu już technika nie ma znaczenia. Jak to, czy wielkość pokoju wpływa na wielkość kupowanych do nich drzwi. Tak samo nie gra roli, czy będą to prawe drzwi czy lewe.
Czy lewe.
Zjechaliśmy/zeszliśmy/sturlaliśmy się/wszystkie te trzy rzeczy naraz z tego wielce przejezdnego szlaku rowerowego i ponownie wylądowawszy na asfalcie (cywylyzacjaaaaaaaaaa!) udaliśmy się grzecznie zeksplorować tenże Oycovsky Park Narodnyj.
Ani to brama, ani Kraków. Ważne, że jest tu Che!;)
Brama tak zwana Krakowska© CheEvara
Moja droga... asfaltowa© CheEvara
Jakież to jest dziwne miejsce! Średnio łatwe do zaakceptowania jest to, że normalnie ludzie mają tam pobudowane hawiry („- Szczała, gdzie mieszkasz? - A wiesz, jestem taki trochę zwariowany, więc w Ojcowskim Parku Narodowym”). Ale nie przyjechaliśmy se tu akceptować. Tylko zdobyć coś, co Niewe określa Kastel of Peskowa Skala i wrócić do samochodu, a w efekcie już do stolicy.
Ów zamek był celem:
Jak to mówi Niewe, Kastel of Peskowa Skala:D© CheEvara
Aaaaaa! Po drodze, lajtowym i przez to NUDNYM asfaltem, przychodziły nam (biorę na siebie winę częściowo, żeby nie był to całkiem AntyNiewowy wpis;)) do głowy różne pomysły wbijania się na szlaki pieszo-rowerowe TERENOWE, ale pierwsze 50 metrów skorzystania z takiej opcji pokazywały dobitnie, jak wielce posrane są to idee. Błoto, ślisko, błoto, kałuże, rozryte, WYDRĄŻONE korytka. Gdybyśmy nie musieli tego dnia wracać do miasta stołecznego Warszawy, to może i byśmy się pobawili z tymi trudami ekskursji. A tu plan opiewał na wsad zadów do samochodu o godzinie 16-tej i tego należało się trzymać. Zatem zdobylim zamek... yyyy, PRZEPRASZAM, kastel, pod niem ustaliliśmy sensowny powrotnej gry plan i jęliśmy rozky-urwiać powrót, dla Szatana rzecz jasna.
I koniec końców (po łacinie: slalom alejką, co z kolei po irańsku oznacza szalej olejku) – sama w to nie wierzę – z Wierzchowia, już po przebraniu się w cywilne rzeczy, wykąpawszy się w wodzie z bidonów – wyjechaliśmy o PLANOWANEJ godzinie.
Źle się czuję z tym, że wszystko poszło tak, jakeśmy to ustalili.
O, a to niech będzie foto podsumowujące te pięć dni chla... yyy... rowerowania! ROWEROWANIA!:)
Dla kogo te podjazdy? Wiadomo!;)© CheEvara
I choć wycieczka ta stała pod znakiem niełączącego licznika (mojego) oraz niekonweniującego Garmina (Niewowego) – czyli zapewne przewyższeń było więcej, tak wersja owa mi się podoba;). I tegoż właśnie buntu maszyn dotyczy wpis ów;).
Kategoria fullik, krajoznawczo, pierd motyla, czyli mniej niż 50, trening
Dane wyjazdu:
65.45 km
35.00 km teren
04:13 h
15.52 km/h:
Maks. pr.:55.40 km/h
Temperatura:15.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy:944 m
Kalorie: 1651 kcal
Dżałorky po raz czwarty, niestety ostatni:(
Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 6
No cóż. Niestety Goro i Rooter wraz ze swoim rodzinnym drobiazgiem wybyli z Dżałorek i zostaliśmy sami. Samiuścy!A na zewnątrz szumiący potok. I wilki jakieś. I na pewno też po krzakach gdzieś czaił się niemiecki okupant.
Ale najbardziej doskwierać przyczaiła się samotność, że pozwolę sobie tak niegramatycznie zbudować zdanie:).
No bo nie było już przed kim udawać, że przyjechaliśmy tu porowerować. Dodatkowo od rana padał deszcz. I na dokładkę mieliśmy jeszcze piwo. Wszelkie okoliczności były tak demotywujące, że naprawdę, wszystko wskazuje na to, że cudem jakimś wyleźliśmy na rowery. O porywającej, barbarzyńsko wczesnej godzinie 16:15.
Brawo kuźwa Jasiu.
Najgorsze jest jednak to, że summa summarum, nomen omen, sacrum profanum oraz lelum polelum zajebiście mi się ten dzień podobał. Nic na to nie poradzę, że tak naprawdę jestem i leniem i opojem.
Odpoczyn i regeneracja, czyli kwintesencja profi kolarstwa:D© CheEvara
Ale tak. Każdy potrzebuje choć raz nie zapierdalać gdzieś z zegarkiem w ręku. Tak? Od zapierdalania na czas to ja mam życie codzienne, stolicę, pracę i treningi. Mieszanina tego wszystkiego naraz ulewa mi się średnio raz w tygodniu, co owocuje tym, że mam chęć wyjść w tłum z piłą tarczową i zajebać wszystkich, bez względu na to, czy winny czy niewinny. Mądry czy głupi.
I ów niedzielny poranek, gdyśmy z Niewe pamiętali, aby dzień święty święcić (heeeej, szaaaable w dłoooooń!;)) był mi ratunkiem. Nikt nikomu nie zakładał mendy o to, że lenistwo, że nieróbstwo. Wszyscy sączyli sobie spokojnie piwko w kompozycji rowerowej i czekali, aż deszcz raczy sobie, że tak obrazowo rzecz ujmę, pospierdalać, gdzie jego miejsce. Na przykład do Bangladeszu.
I w końcu tenże się udał tamże. Nieważne, że jakieś trzy godziny po tym, jak przebraliśmy się za rowerzystów. Ważne ŻE!:)
No to znowu – standardowo. Trasa na Szczawnicę, stamtąd na Leśnicę, gdzie Niewe realizuje się fotograficznie:
Leśnica w dole, a z przodu podjazd.© CheEvara
stąd podjazd asfaltem do Lesnickiego Sedla:
Wersja widoku bez Niewe© CheEvara
And wersja widoku z Niewe:D© CheEvara
i stamtąd zjazd na stronę słowacką – czyli w stronę przeciwną niż podąża Niewe, bo fota była pozowana..
Na zjeździe nawet nie było tak zimno. Po prostu myślę, że już nigdy nie będzie tak zimno, jak tamtego pamiętnego zjazdu, kiedy rozdarłam się wniebogłosy jak Goździkowa na nieszporach.
Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik i podążyliśmy se – według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie.
I tu już zaczęła się zabawa. Ale zadziwiająco noga podawała (magia regeneracji i odpoczynu), podjeżdżało się konsekwentnie, pogoda nie przeszkadzała – wszystko szło piknie.
Takim szuterkiem można się piąć!© CheEvara
Podjechane to i zadowolone;)© CheEvara
Ale potem wszystko SPSUŁY chmury. Zabrały widoki, szczyty, góry, sosny i szynszyle górskie pewnie też! Wzięły se wszystko, co można zwykle podziwiać. Wokół nas rozlało się mleko i widać było całe gówno. Jak w butach:)
Ale klimacik mimo to był przezadżebisty!
A dziesięć metrów w górę później było już tak;)© CheEvara
W związku z czem kapkę mnię zatkało:
Eeeeeee, przepraszam bardzo, a gdzie jest dom?© CheEvara
No i dalej nastąpił niestetyż zonk, na który złożyła się późna pora, zapadający zmrok, Niewowy Garmin, który nie miał wczytanej tej trasy i niezbyt solidnie oznaczony szlak. Podjęliśmy odpowiedzialną i dojrzałą decyzję o tym, że nie brniemy na waleta dalej mimo przeciwności losu, flory oraz fauny i że wracamy.
Ciul, że tą samą trasą, czego raczej nie lubię. Zjazd, choć dość rześki, był genialny, czego widać, że się spodziewam już na tej focie:
To do zoba na dole!© CheEvara
Oczywiście, Niewe, jak przystało na dżentelmena poczekał, aż zacznę zjeżdżać, po czym mnie wyprzedził, żeby pousuwać wszelkie niedogodności na trasie, a potem USZCZELIĆ mnie, jak zjeżdżam:
Wyżej ten asfalcik nie wyglądał tak fikuśnie;)© CheEvara
W Velkym Lipniku odbiliśmy, za przeproszeniem w głąb słowackiego lądu, na Haligovce, skąd mieliśmy dobić do Czerwonego Klasztoru i stamtąd już znaną traską naddunajską do Szczawnicy, u granic której zjedliśmy epicki wyprażany syr i spożyliśmy po bronku, zwanym Zlatym Bazantem. Pyszota!
A ponieważ plan na poniedziałek był ambitny, bo zamierzaliśmy pojeździć jeszcze w Ojcowskim Parku Narodowym, a potem wrócić do szarej rzeczywistości, czyli Warszawy, olaliśmy widowiskowy redyk w Jaworkach, kupiliśmy piwo i na bazie jęliśmy realizować plan mycia rowerów, konstruktywnego spakowania się i należnego temu fajnemu dniu napicia się.
Mission accomplished w stu kurna procentach!
Kategoria >50 km, fullik, krajoznawczo, trening
Dane wyjazdu:
42.70 km
36.20 km teren
02:58 h
14.39 km/h:
Maks. pr.:43.20 km/h
Temperatura:17.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:126 ( 65%)
Podjazdy:1355 m
Kalorie: 1012 kcal
Dżałorky dzień czeci, czyli grupen bajking:)
Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 21
Tym razem na rowery wystartowali wszyscy:Kolejno odlicz: G.O.F.A. Beti, Goro, Rooter, Kacper vel. Ogór i Che;)© </div>
Za Gorem znajduje się mały Antek, za Rooterem BarteQ – synowce. Nie wiem, czy to wina fotografera, że – jak mawia Rooter – Burzy Synów nie widać, czy raczej to wina pozujących. Gżenereli widać Che i MOŻE to być jakaś oznaka profesjonalizmu Niewe.
Taką ekipą pojechaliśmy z Dżałorek przez Szczawnicę do granicy ze Słowacją. Tam musiał nastąpić postój na browar (Topvar) – czego dopuścili się dorośli, oraz musiały zaistnieć zabawy na placu zabaw – co popełniły dziecka. Od razu można było zauważyć, czyim synowcem jest Barteq – latał za jakąś małoletnią blondyneczką. No cóż. Genów nie oszukasz:).
Niewe i mua zostawilim rodzinki i pojechaliśmy zdobyć ponownie Leśnicę i tym razem przemknąć się czerwonym szlakiem po paśmie szczytów górskich. A taka se fanaberia.
To jedziem w górę asfaltem:
<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202693,20110728,dzien-mial-byc-lajtowy-podjazd-sie-temu-zbuntowal.jpg" title="Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował" width="600" height="450" /><div><q>Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował</q> ©
a widoki zostawialim za sobą o take o:
Jak te głupki wjeżdżamy, zamiast sobie ułatwić© </div>
Niektórzy byli cwani i założyli błotniki, bo woda bryzgała i drzyzgała spod kół:
<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202695,20110728,znowu-laki-znowu-sekcja-kaluz-znowa-sekcja-trawiasta-i-znowu-zajebiscie.jpg" title="Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)" width="600" height="450" /><div><q>Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)</q> ©
I się wspinamy i se zjeżdżamy. I znowu wspinamy na:
No i tym czerwonym szlakiem gdzieś tam se wjechaliśmy;)© </div>
by oczom naszym ukazał się wiu piękny, że pękają oczy!
<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202697,20110728,no-to-juz-sie-mozna-pobawicd.jpg" title="No to już się można pobawić...:D" width="600" height="450" /><div><q>No to już się można pobawić...:D</q> ©
A potem se zjeżdżamy z tego pasemka i w pewnym momencie znowu lądujemy w wąwozie, w którym Goro dnia poprzedniego uświadamiał nas historycznie. Pokonujemy w nim co łatwiejsze odcinki po to, by wyjeżdżając z niego dostać w dupsko. OBOJE. Przednie koło Niewowej Kony zapadło się w niespodziewanym, głębokim błocie i tenże Niewe wykonał piękny, klasyczny wręcz lot nad kierownicą. Gdyby to była Planica i były to loty narciarskie, dostałby najwyższe noty za styl. I za lądowanie odwrotnością telemarka takoż;). Bo wystawił przed się nagdarstki, które zanurzył, padając, we w tym grzęzawisku. ZJAWISKOWO!
Zjeżdżając dosłownie kilka sekund za nim, widziałam ten artystyczny flow i wpadłam kolejny raz w taki brecht, że... rzuciło i mnie. Coś jest w tym wąwozie takiego, że dostaje się tam głupawki. Owocem mojej było wyjebanie się w śmiechu i ze śmiechu:
Jedno OTB i jeden szlif. Sprawiedliwości stało się zadość:)© </div>
Niesprawiedliwe jednakowoż jest to, że nie istnieje, bo nie powstała, bo nie miała jak powstać fota Niewowego przelotu nad Koną, a dowód na moją dupowatość (albo i dobry humor) jest. Abyście wiedzieli, że umiem stawić temu czoła, fotę ową prezentuję:).
Zjechaliśmy tedy do Czerwonego Klasztoru, ja z rozwalonym kolanem lewym (jak zawsze), Niewe z krwawiącym kolanem prawym, ubłoconym łokciem, uwalonymi rękawiczkami, gdzie namówieni byliśmy na wspólny z pozostawioną o poranku ekipą familijną powrót.
Tu marny fotografer, czyli ja starał się uchwycić oblepiające Niewego błotne macki. Krwawiące kolano zdołał obmyć w Dunajcu i ja myślę, że właśnie przez to fota straciła na dramatyzmie (i wyrazistości:))
<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202699,20110728,w-czerwonym-klasztorze-kazdy-orze-jak-moze.jpg" title="W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)" width="600" height="450" /><div><q>W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)</q> ©
Ponieważ nie spotkalimy się z resztą ekspedycji, podjęliśmy decyzję rozkurwiania tempa dla Szatana i zaczęliśmy gonić towarzystwo, które pewnie już śmigało na Dżałorky. I dogonilim! Zjechawszy się TUGEDA, zrobiliśmy wielki, komisyjny, kolektywny popas w Szczawnicy w tak zwanej Karczmie u Madeja, gdzie Niewe nie przypadł chyba do gustu obsłudze, bo dostał surowy schabik. Cała reszta zaś była względnie ukontentowana. Choć mogło być kurna lepiej.
A już w Dżałorkach nastąpił mały kosmetyczny rewanż (za Szydłowiec) i proszę, mój Szpecyk czeka w kolejce do myjki. A ja co? Trzy butle, sukienunia kupiona w KOTONFILDZIE i pies Megi czyli Magi, który wchodzi w zakręty ryjąc po ziemi swoim słodkim pychem. Albo Ruda Suka, jak mówi o niej Rooter:
Che pije i zabawia Megi czyli Magi, czyli psicę Rootera i Gohy;)© </div>
<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202704,20110728,nie-gryz-mnie-ruda-suko.jpg" title="Nie gryź mnie ruda suko;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie gryź mnie ruda suko;)</q> ©
Choć widok na akt podmywania Szpeca był epicki i nawet przyznam, że satysfakcjonujący:
<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202701,20110728,nie-ma-to-jak-ubrac-sie-do-roboty-pod-kolor.jpg" title="Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)</q> © </div>
to jednak nastroje siadały. Goro z familią i Rooter z familią (każdy z nich ze swoją) szykowali się w tym czasie do powrotu do stolnicy, pakowali swoje graty. Dla mnie i Niewe nie oznaczało to końca imprezki, ale jakoś tak – że się tak SENTYMENALNIE wyrażę – smutem zaleciało.
Aby sobie humor poprawić, zniszczyliśmy humor innym. Jak w „Świecie według Bundych” – kiedy jeden z nas czuje się gorzej, inni czują się lepiej. Na mocy tego prawidła, Niewe rozhajcował ognisko. Rooter, który krzątał się w tle, ładując do samochodu graty, tylko syczał pod naszym adresem nienawistnie.Chamówę ten Niewe uczynił straszną. Poszłam mu w tak zwany sukurs, dzielnie sącząc piwo numero pięć. Czym zapracowałam sobie na nienawiść Rootera chyba zupełnie słusznie:).
Kategoria całe goowno, a nie dystans;), fullik, krajoznawczo, pierd motyla, czyli mniej niż 50, trening
Dane wyjazdu:
73.15 km
3.47 km teren
02:58 h
24.66 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:160 ( 83%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 18 m
Kalorie: 1125 kcal
Obcy, weź Ty cofnij tę sukę Wisłę, co?
Wtorek, 12 lipca 2011 · dodano: 14.07.2011 | Komentarze 10
Bo zabrała dziwka Twoją praską ście. I jakem wybrała się po robocie tamtędy do domu, tom musiała ZAWRACAĆ DO TYŁU, bo jeszcze ciągle żywa jest moja szydłowiecka błotna trauma i nie mam ochoty ufajdaczyć się znów.No jak Ty chcesz, żebym na Twoich firmowych imprezkach piła wyniesione przez Ciebie drinki, to weź się postaraj, może, ke?
Wszystko kurna muszę tłumaczyć.
Przebojem tygodnia są dwie moje WIZYTANCJE u specyjalistów od uwalonych nadgarstków. Specyjalista z poniedziałku twierdzi, że moja łapa, nadwyrężona podczas kolizji z innym rowerzystą, posiada w sobie pękniętą kość i z perwersyjnym uśmieszkiem zaproponował mi gipsowanie. Prawiem mu rzekła, żeby se puścił bąka, bo jak się bąki wstrzymuje, to wtedy posrane pomysły przychodzą do głowy. I że orteza to maks, co se mogę założyć.
Drugi wykpił pierwszego – jak fachmeni od remontów, a zwłaszcza ci drudzy w kolejności, którzy mają przyjść poprawić po pierwszym. Co się taki nagadaaaaaa! A co się nawylicza bubli!
I ten lekarzyna też. Uznał, że rysy na kości, widoczne na zdjęciu to nie pęknięcia, a rysy w maszynie RTG, a ja mam zwyczajne stłuczenie. Szkoda tylko, że od tygodnia opuchlizna nie schodzi.
Hahahaha, jacy oni wszyscy są uczeni.
Krwa.
Kategoria >50 km, fullik, trening, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
106.54 km
0.00 km teren
04:36 h
23.16 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1788 kcal
Prdlę, nie oszczędzam się
Sobota, 9 lipca 2011 · dodano: 15.07.2011 | Komentarze 8
Jakem rzekła, dzień PRZED maratonem robię te swoje wielkie kilometraże, a nie jakieś regeneracje-sracje, bo przez takie rozleniwienie i niby ODPOCZYN to ja tylko wkurwa łapię i na drugi dzień noga nie podaje, jak to mówi się fachowo.To se sieknęłam przez dzień cały stówencję. Rano wracałam od Czarnego – to wyjszło mi 33 kaemy.
Potem namówiłam się z Karolyną na erałnd trip i podbicie do Parku Szczęśliwickiego, gdzie odbywała się rolkarska bitwa. Potem Karolina przypomniała sobie, że wybiera się na melanż, a Czarny, który po pracy miał dołączyć do nas, przypomniał sobie, że został zaproszony na ślub.
UGRYŹCIE SIĘ W PEDAŁY – pomyślałam i uciekawszy przed warszawskimi tłumami na DeDeeRach pojechałam se sfochowana do domu. Zaliczywszy czterdziesty szósty kaem.
A wieczorem, tradycjnie PRZED STARTEM pomknęłam se do Decathlonu po isostara. Oczywiście do Decathlonu na drugi koniec Wawki, bo przecież koszula bliska ciału jest dla pedałów.
No i ło.
Kategoria fullik, piękna stówka
Dane wyjazdu:
32.00 km
0.00 km teren
01:36 h
20.00 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: 309 kcal
Jest południe i ciągle pada. Jak skur...kawodna
Niedziela, 3 lipca 2011 · dodano: 12.07.2011 | Komentarze 2
- Cześć Maleńka, co robisz? I dlaczego sama i czy mogę Ci potowarzyszyć? - usłyszałam ZNÓW RANO w słuchawce taczfołna mego dotykowego (są taczfołny NIEDOTYKOWE, wiem, bo taki ma Niewe). Tym razem zapytowywała Karolina, moja druga mazowiecka rowerowa Żona. I nie, nie prosiła mnie o sprawdzenie, czy zamknęła koty swojej warszawskiej klamki, ani nie prosiła o podlanie nakarmienia.ONA PO PROSTU WPROSIŁA SIĘ DO MNIE I PRZYJECHAŁA 40 MINUT PÓŹNIEJ Z PIWEM.
Gud Gerl:)
Zanim przybyła, ja już wyleczyłam się z kaca dwoma Kasztelańskimi, uprowadzonymi sąsiadowi z lodówki przy okazji karmienia jego kota pod jego nieobecność. Nieobecność sąsiada, nie kota.
Szkodliwość społeczna takiego uprowadzenia piwa ZNIKOMA. Wręcz nawet odwrotnie. Ja wyraźnie słyszałam z mojej hacjendy, jak te piwka przywołują mnie z sąsiedzkiej lodówki. Nie mogłam nie zlitować się:).
Karolina zastała mnie przy procesie lizania Speca wyścigowego, któregom ujebała dzień wcześniej jadąc prywatne najpierw swoje Solo, potem z Niewe Duo, a dystansowe Quatro:D
Spożywając przywiezione przez Karolę piwko, wyczyściłam też fulla. Którym to, błyszczącym się jak wylizane jajęta, wybrałam się późnym wieczorem na kontrolny erałnd trop po mieście, jak już przestało nakurwiać z nieba to mokre gówno NIE WIEM, KTÓRY DZIEŃ Z KOLEI JUŻ.
Kategoria fullik, pierd motyla, czyli mniej niż 50