Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

zawody

Dystans całkowity:2320.02 km (w terenie 1687.31 km; 72.73%)
Czas w ruchu:119:36
Średnia prędkość:19.40 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:21932 m
Maks. tętno maksymalne:191 (99 %)
Maks. tętno średnie:171 (89 %)
Suma kalorii:74098 kcal
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:80.00 km i 4h 07m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
170.00 km 65.00 km teren
08:46 h 19.39 km/h:
Maks. pr.:46.08 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1050 m
Kalorie: 6402 kcal

O Harpie zdań kilka wyszarpię:)

Sobota, 20 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 23

Tradycji stało się zadość, Niewe swój wpis uczynił, kolej na mnie. Kolej Mazowiecka, oczywiście.

Jego wpis uleżał mi się w głowie, mogę jechać z opowieścią. Zatem.

Skład nam się wykrystalizował jedyny taki. Słuszny. Niewe (biedaczyna) w roli opanowanego, znoszącego wiele kierowcy, Goro jaki pilot wyścigowy, Dżanek w roli posiadacza smartfona z drogową aplikacją, Radziu jako piewca historii o grzybach. No i ja.

Po prostu ja. Która Chce Psocić.

W miarę upływu kilometrów i wpływu promili, nasz zapakowany po dach cygański wóz stawał się coraz bardziej wesoły. Oraz tańczący do dość nieskomplikowanej choreografii. A przynajmniej tył tańczył. Było „SZEJKIN JOR NASTI AS, BEJBE!”. Pokrótce.

Nie musieliśmy trzymać nogi na gazie, to szejkowaliśmy. Biedny Niewe.

Zanim osiedliliśmy się w naszej hacjendzie, załatwionej przez Radzisława, zajęliśmy się rejestracją i odbieraniem gadżetów. Mnie przypadła regulaminowa koszulka rowerowa Grey Wolf i – w sumie nie wiem dlaczego – T-shirt Harpa. Oraz kilka zdziwionych spojrzeń na mój psocący ODZIEŃ.

No.

O, to może ja jeszcze wspomnę, co ja robię na tym Harpie. Otóż nie wiem. A nawet więcej – tego nie wie nikt. Ale na pewno nie jestem tam na miarę naszych potrzeb.
Jestem prawdopodobnie dlatego, że Niewe się uparł. Myślę jednak, że ta impreza – po dwóch poprzednich wspólnych orientach – przekonała go, że ja się do tego zupełnie nie nadaję.

I chyba nawet nie chodzi o to, że mam skopany sezon.

Ja nie NADANŻAM.
Mapy nie czytam.
Kierunków nie ogarniam.
Wkurwiam się (w trzewiach swych i w tajemnicy), że nie ogarniam. Tym wkurwianiem zaś się nakręcam, co skutkuje tym, że nie koncentruję się na mapie. A że się nie koncentruję, to się złoszczę.
Skupianie uwagi na jednym – raz a dobrze – nigdy nie było moim altusem.
Tfu! ATUTEM, kuźwa.

Tak więc tego.
No więc, co dalej. Ano dalej czytajcie.

Jak tradycja nakazuje, wieczór poprzedzający start uczciliśmy. Dość głośno. Na tyle, że jak gimbusy zostaliśmy upomnieni.
Bo ktoś jeszcze mieszka w tej kwaterze i – uwaga, uwaga – KURWA, CHCE SPAĆ!
Dziwacy jacyś.


Poranek jesienią nie jest tym, co mnie nawilża. Raz, że nie wygląda jak poranek. Dwa, że nie pachnie jak poranek. Trzy – jak on nie brzmi.
Jak tu startować?

Z bazy do startu mieliśmy kapinkę ponad pięć kilometrów. Ruszyliśmy migając lampkami – ja z okolic amortyzatora, bo mapnik zabrał całe wolne kierownicowe miejsce. Kwestią czasu było, kiedy uświęcę ten poranek-nieporanek widowiskowym wypierdoleniem się i urwaniem kilku szprych.
Nie doszło do tego.

Na miejscu dokazywała do mikrofonu strasznie przykra pani. Prezentowane przez nią połączenie „poczucia” i „humoru” wywoływało u mnie pantomimę – na szczęście tylko pantomimę – womitu.
Wieczorem okaże się, że zupełnie słusznie nie zapałałam do niej sympatią.

Z milszych akcentów muszę odnotować, że bardzo budujące jest ujrzenie, że takich świrów gotowych do startowania w nocy, w jej środku, jest więcej:).

Chwilę po rozdaniu map ustaliliśmy nasz plan, brzmiący „teraz jedźmy na jedynkę, a potem się zobaczy” i kierując się taką precyzją w działaniu, ruszyliśmy asfaltem. Ruszamy jak ci jeźdźcy – we czworo. Radek nas bowiem porzucił, a chris nie zdecydował się nam towarzyszyć po tym, jak odmówiliśmy mu wydania (też mu) pewnego haka.

Ponieważ jest noc, jest ciemno, ja jestem ślepakiem, nawet nie staram się uczestniczyć w nawigowaniu. Goro też nie, skacowany jakiś i słabujący. Nawigują zatem Niewuńciu i Dżankuńciu.

Punkt pierwszy, będący jednocześnie punktem numer jeden przećwiczył nas w zakresie jazdy w błocie, wywracania się w nim (Niewe, pamiętasz?;)), darcia rowerami przez gałęzie i na skuśkę. W końcu jednakowoż ten punkt znaleźliśmy.

I to by było na tyle z tego, co ja pamiętam. Więcej punktów nie pamiętam, proszę księdza:).
Ale sobie radośnie opowieść kontynuować będę. Kontynuować dalej, proszę księdza.


Na szczęście ponura, mglista noc (którą inni nazywali porankiem) zamieniła się w przyjemne, nawet nasłonecznione dnienie i choć dalej czułam się jak nie w swojej bajce, zaczęło mi być przyjemnie.

Jesień, jesień, jesień, pięknaś ty!;) © CheEvara



Ponieważ nawet chcę zacząć jechać jak Che, a nie jak pizda, cieszę się z Niewowego hasła na podkręcenie tempa, ale udaje nam się to średnio. Ja bez skutku od prawie trzech tygodni staram się dusić w zarodku gil i zapalenie całego oddechu, Niewe ma to samo, Gora dziś męczy kac, a Dżanka nie wiem, co męczy, ale nie podkręca;).

Mimo że bardzo chcę i staram się starać, odechciewa mi się zabawy w orient, w czym bardzo pomaga mi mapa. Tyle ma wspólnego z okolicami Redzikowa, co mapa Sri Lanki. Dróg na mapie jest albo za mało albo jeszcze mniej. Wkurwia mnie to, bo jak jeszcze cieszą mnie „chochliki”, czyli organizatorskie PSOTY na mapie, tak nieaktualny bohomaz uznaję za… hmm. Chciałam napisać „kurestwo”, ale to może za grube określenie. Jak mi przyjdzie do głowy lżejsze, zastąpię, na razie na wyrost i siłą rzeczy pozostanę przy kurestwie.


Dzięki temu w kilku przypadkach łazimy z rowerami na plecach lub pchając je pod górę – tyle bowiem mapa nam dopomaga. Na szczęście humory nam dopisują, zwłaszcza w momencie, kiedy Goro lezie z rowerem w dół szukać punktu, Dżanek człapie do góry – obaj krzycząc coś do siebie i obaj siebie nie słysząc. Między tym wszystkim byliśmy my: Niewe i ja, PRZYSIADNIĘCI w połowie góry i nawet nie próbujący powtrzymać głupawy. Rżeliśmy jak Siwa mojego dziadka. Za każdym pokrzykiwaniem Gora lub Dżanka bardziej.

Strzałka wskazuje miejsce, z którego wyłoni się pokrzykujący Goro:) © CheEvara


W końcu punkt jakoś się znalazł, ale podczas szukania go – jak podczas żadnego wcześniej ani później – napstrykałam zdjęć towarzyszących naradom wojennym.

Najpierw zdjęcie takie:

Chłopaki ustalają, jak jechać, a ja psocę i focę;) © CheEvara


Potem takie:

Janek ustalił, że tam gdzieś punkta niet! © CheEvara


Oraz takie, które jest u Niewe, na którym to Goro dokazuje przy mapie.

Ja zaś dam takie. Ładne:

Tu nalegam, aby Niewe przystanął i się zastanowił. Jak jest bjutiful. © CheEvara



No dobra.

Dla mnie wszystko byłoby fajnie, gdyby nie usiłujące wyskoczyć ze stawu kolano. Łupało mnie od rana (tego prawdziwego, czyli jakoś od 10-tej). Po południu kumulowałam w zaciśniętych zębach cały ból, skoncentrowany też na sprzęcie, który

KOMPLETNIE KURWA NIE DZIAŁAŁ.

Po tygodniu sterczenia w serwisie hamulce hamowały głównie wtedy, gdy nie naciskałam na klamki. Łańcuch spadał z korby na ramę przy każdej redukcji.

Krótko mówiąc, pedałowało mi się PRZECHUJOWO. Proszę to sobie zaakcentować. Jak się może bowiem jechać na NIEWYREGULOWANYCH HAMULCACH?


A na dodatek ciągle chciało mi się jeść.
Pewnie, gdybym przyłożyła się do tego Harpa i z trzydniowym wyprzedzeniem zaczęła magazynować węglowodany, nie przysysałoby mnie tak. A ja żądałam co chwilę jedzenia. Pod warunkiem, żeby nie był to tylko

APRIKOT, KURWA

[temi słowy zaregaowałam, gdy podczas jednego z postojów, Niewe – na moją prośbę – poczęstował mnie batonsem pełnym enerdżi. Jak jeszcze smaki karmelu, krówek, czekolady zniosę, tak owocowe batony są dla mnie nie do zaakceptowania].

No.

Po którymś przysklepowym przystanku, okraszonym parówą i bułą oraz Specjalem chyba (tradycja to jest coś ekstra) czekała nas dłuuuuuuga asfaltowa wycieczka. Skończyła się ona tak, że nienadANżający Dżanek nam zniknął, a moja persona wyrażona w kolanie mym odmówiła jazdy. Okazało się, że w prawym bucie lata mi po całej podeszwie blok i to stąd to rąbanie po stawie.
Nic z tym nie dało się zrobić, bo śruby bezlitośnie się wyrobiły, stały się AWKRĘCALNE I AWYKRĘCALNE.

Musiałam ewidentnie zagryźć zęby i pedałować mimo wszystko. Przeskakiwanie jakiegoś małego młotka w okolicy łąkotki nie jest szczególnie przyjemnym doświadczeniem.

Tego dnia daliśmy ciała ze wszystkim. Po pierwsze z tempem. Nasze tempo było tępe. Żałosne. Przystanki za częste. Wkurw na sprzęt zbyt permanentny.

Ja myślę, że niniejszym, acz bez premedytacji, wyleczyłam Niewe z pomysłu zabierania mnie na tego rodzaju imprezy.
I pewnie teraz jest 3x na TAK, jeśli chodzi o moje NIEstartowanie w nich (bo wręcz obrzygałam go swoją interpretacją uczestnictwa w orientach. Gdyby Elvis żył, żałowałby, że żyje. I takie tam).

Około 16-tej, kawałek po tej godzinie, dotarło do nas, w jak rzeczywistym bagnie czasowo-zdobycznym jesteśmy. Punktów nie złapaliśmy nawet tyle, co kot napłakał, a jeśli chodzi o czas, to byliśmy 40 km od mety, a jednostek minutowych mieliśmy na to NIE NALEŻYCIE.

Jeszcze przez chwilę kłóciliśmy się, czy zdobywać te punkty, które mogliśmy przytulić ewentualnie po drodze, ale coś takiego, o co normalnie bym się nie podejrzewała, czyli mój głos rozsądku przekonał wszystkich. Na chuj bowiem nam te punkty, jak spóźnimy się na metę i dostaniemy minuty ujemne?

Pognaliśmy zatem w stronę Redzikowa, zostawiając za sobą zachodzące słońce.

Na miejscu zeżarliśmy całkiem przyzwoity obiad, nawiązaliśmy wstępną – niestety potem niekontynuowaną – integrację z Możaniuńciem i czmychęliśmy, trzęsąc się jak kogucie kupry na wietrze, na kwatery, przekąpać pachy, omówić wrażenia, nawodnić się i zregenerować, o tak:

Bądź nowych czasów Dżizasem, zamień w piwo kiełbasę! © CheEvara



Po to, by potem, taksą już, ruszyć do Redzikowa na dekorację i degustację. Zakamuflowaną, bo ta sama, nudna, wkurwiająca i żenująca pani z rana poprosiła nas w tonie rozkazu, abyśmy „to piwo schowali, bo jesteśmy w szkole”. Niewe & ja tylko parsknęliśmy pogardliwie na takie dictum. Żebyś ty wiedziała, smutna kobieto, co ja w szkole wyprawiałam. Picie piwa to joga przy tym.

Numerki na koszulkę są nie tylko na koszulkę - udowadnia Dżanek:) © CheEvara



Rowerowego tytułu Harpagana nie zdobył nikt. Dajcie jeszcze bardziej posrane mapy, a potem się dziwcie.

Dla nas impreza skończyła się spacerem, który niektórzy połączyli ze spowiedzią. Każdy ma swoją tru… każdy ma swoją historię do opowiedzenia oraz powody, dla których cały dzień nie odbierał:D

Ponieważ Niewe nie dał mi tego zdjęcia, proszę je sobie wyobrazić. Otóż idą we dwóch: Radek i Dżanek, obaj z komórkami przy uchu i obaj rozmawiają ze swoimi tr… (co ja z tym TR?????:)) dziewczętami („tak, kochanie, dojechałem”, „tak, było spoko”, „nie no co ty, nudy”, „nikt nie pije, nie ma siły po całym dniu”):D



A jutro jadziem nad morze!

Ma ktoś może pożyczyć buty, żebym mogła pojechać nad morze?;)


Dane wyjazdu:
52.00 km 30.00 km teren
03:23 h 15.37 km/h:
Maks. pr.:51.30 km/h
Temperatura:14.0
HR max:154 ( 78%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy:815 m
Kalorie: 2046 kcal

A jeśli chodzi o drugi dzień Odysei, to

Niedziela, 7 października 2012 · dodano: 30.10.2012 | Komentarze 3

Za wiele do powiedzenia nie mam poza tym, że OJACIE.

Ojacie, ojacie, mokre buty, mokre gacie.

Prognozy na drugi dzień nie były rozkosznie zachęcające. Miało lać. Informowała nas o tym m.in. cała frakcja skierniewicka, trzęsąca kuprami podczas rozważania dylematu, w co by się tu ubrać.

Było dokładnie tak, jak pisał o tym Niewe. Najpierw sobie w miarę przyjaźnie siąpiło. Już podczas odprawy. Potem siąpiło z lekkim zniecierpliwieniem. A na punkt, który uznaliśmy, że zdobędziemy jako pierwszy, dotarliśmy już w regularnym deszczu. W tym momencie zrozumieliśmy, dlaczego organizatorzy skasowali punkty dwucyfrowe i przesunęli metę na dwie godziny wcześniej – z 16-tej na 14-tą.

Ponieważ ja tradycyjnie nie pamiętam, który punkt kiedy robiliśmy, oraz nie chce mi się iść po mapę, skrócę tę opowieść do niezbędnego minimum. I zeznam, że czasem nie warto ignorować intuicji, która mówi, że TAK, punkt umieszczono banalnie, przy edukacyjnej ścieżce (tak zachowaliśmy się przy trójce, do której podjeżdżaliśmy od ośmiu stron, będąc tak naprawdę w ironicznym pobliżu).

Dodam też, że to co organizatorzy nazywają zboczem skały, niekoniecznie musi być zboczem tej skały, którą mamy w zasięgu wzroku i warto brnąć w zaparte (nieskromnie dodam, że JA, J-A! ten punkt znajszłam, tuż przed Pawłem Brudło (hue hue hue).

GDZIE JEST PUNKT?! © CheEvara


Wspomnę również o tym, jaki kompot ma w głowie Niewe. Na mocy jego skojarzenia, że to z myślą o wiosce Frywałd kapela U2 śpiewała „With or FRYWAŁDŹJU”, doznałam takiego obsikania majtów ze śmiechu, że żaden deszcz i brak błotników już mi nie przeszkadzał.

No i podzielę się w tajemnicy tym, że to, co Niewe nazwał ULUBIONYM, czyli klimat w okolicy punktu ósmego, kiedyśmy to w tę i NAZAD („nazad” rozumiem jako udawanie się w stronę ZADU, czyli wracanie się??) przechodzili przez strumyk w kosmicznej ulewie, gdzie mi do oczu leciały łzy pomieszane z deszczem pomieszanym z potem z pasków kasku, ja niekoniecznie zapamiętam jako coś zajebistego.

No dobra, fajnie i całkiem śmiesznie się tam wyjebałam w błocie. To było spoks. Spoksem było też zero odczucia zamoczenia stóp, gdyśmy wpadali co chwilę w rzeczkę (tak mieliśmy zalane buty) – to zaliczam do kategorii transcendentne (jak to doświadczenie z zakresu filozofii, gdzie polecono nam pić, jednocześnie sikając, aby poczuć siłę natury, jaka w organizmie drzemie i tkwi). Najbardziej spoks była obecność Niewe, który w zatrważający sposób nie zważa na to, że leci mu na łeb sześćsetny hektolitr deszczu, nie dostrzega przemoczenia całej garderoby, uparcie szuka punktów, podczas gdym ja przekonana jest, że na pewno ktoś ten punkt wziął i se… wziął. I chcę go już olać.
Punkt, nie Niewe.

Po tejże feralnej ósemce musieliśmy zawijać na metę, bo tego dnia trzeba już było wrócić przed lub o czasie – inaczej kaput i dyskwa.

Jakeśmy wrócili, trzeba było prosić ludzi o odpinanie nam kasków, zdejmowanie Garminów – tak zmarznięte mieliśmy ręce.

Utrzymaliśmy boską jak nasze ciała siódmą pozycję w klasyfikacji drużynowej i poszliśmy to uczcić prysznicem z CIEPŁĄ wodą. To JA zaliczam do kategorii „ulubione”;)


Jadą. Ewidentnie czterej jeźdźcy;) © CheEvara





Dane wyjazdu:
77.65 km 45.00 km teren
05:41 h 13.66 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:21.0
HR max:185 ( 94%)
HR avg:158 ( 80%)
Podjazdy:2367 m
Kalorie: 3472 kcal

Nic nie pamiętam już niestety. Z Istebnej kurna

Sobota, 29 września 2012 · dodano: 23.10.2012 | Komentarze 22

Od czego jednak pomocna framuga, w którą można łbem przydzwonić i takim sposobem hipokamp odświeżyć;).

Nie powiem, żebym miała szczególnie waleczny nastrój startowy tegoż poranka. Jakoś od sierpnia już wiem, że z formą jestem na biegunie południowym, spierdaczenie jej nie zajęło mi zbyt dużo czasu, czego nie można będzie powiedzieć o przywróceniu jej;).

Osiemset i pół raza się zastanowię przy najbliższej okazji, zanim pozwolę komu innemu niż Wojciu wyznaczyć sobie zakresy.

Pojechalim sobie na kołach z Misiaczkami na start. Trochę wcześniej, bo ja już tradycyjnie – jak w tym roku – liczyłam na obecność serwisu na miejscu (umiem, naprawdę mam habilitację w dziedzinie psucia hamulców). Do tego zamierzaliśmy wygrać Speca, a żeby do tego doszło, trzeba było swoje odstać w kolejce po świstki. Tenże Spec chyba sprawił, że do Istebnej zjechały iste... tfu! IstNe tłumy. Jeśli na giga startuje 200 osób, to wiedzcie, że coś się dzieje.


Żeby tak po kroku nie pykać, co się jechało, na którym kilometrze, jak i po czym, naskrybię tytułem podsumowania, że pedaliło mi się nawet dobrze. Nie było zdychania jak w Ustroniu, acz i teraz Bartek mi zwiał już na początku (cham, no mówię Wam;)). Szału z prędkością jednakowoż też nie było, dzięki czemu dopiero na 35 chyba kilometrze dogoniła mnie Ola ze Zdrofitu. Dopiero, bo w Ustroniu dopadła mnie na pierwszym podjeździe, co w sumie wolałabym wyprzeć z twarzoczaszki;).

Baaaaaardzo fajniutkim krokiem okazało się też naklejenie na kierę nalepki z profilem trasy. Dzięki temu z magią przestaje graniczyć celowanie w podjazd i wypatrywanie ulgi związanej ze zjazdem.

Około czterdziestego kilometra przestały mnie te wszystkie pagóry bawić. Dolałam se do bukłaka za dużo cieczy, co siadło mi na plecy, kręgosłup, barki i oczy. Te ostatnie zaciskałam z przemożnej boleści. Przestałam myśleć o ściganiu się, zaczęłam planować rozsądne rozciąganie swojego plecowego jestestwa. Mimo to Ochodzitę zrobiłam tak, jak to sobie wymyśliłam, czyli – krótko mówiąc – zawzięcie. Nie powiem, żeby dojazd do niej, główną drogą w Koniakowie, wespół z trąbiącymi samochodami, był wybitnie fajnym pomysłem, zwłaszcza, że niektórzy robili takie manewry jak wyprzedzanie rowerzysty po to, żeby zaraz przed nim skręcić w prawo. TŁUKŁABYM.

Ale rozumiem, że jakoś trzeba było tych ścigantów tam doprowadzić.


Reasumując:
- wyrąbałam się tylko raz, acz dotkliwie, bo zbiłam se lewe kolano i łeb. Nietrudno się domyślić, że zrobiłam to, jadąc 6 km/h.
- ostatnią korzenistą sekcję darowałam sobie z uwagi na swoją głupotę. Zjeżdżać nie umiem, tym bardziej jeśli podpuszczają mnie fotograficzne hieny;)
- chyba jednak bardziej podobał mi się Karpacz, ewidentnie dałam się podpuścić istebniańskiej legendzie;)

Bartek czekał na mnię, tuż przy mecie, razem poleźliśmy po całkiem niestety średni makaron, ustaliliśmy, że mkniemy na chatę przebrać się za ludzi i jak wrócimy, to może akurat zjedzie na metę Misiaczek.

I akurat wtedy (no, niemal) wjechał na metę Misiaczek. Dalej była już tylko dekoracja (kwaśną minę mam nie bez kozery), Misiaczek też była piata, co ewidentnie ją waliło, bo wiedziała, że w generalce jest trzecia. Szkoda tylko, że – i tu nie umiem nie wspomnieć organizacyjnego fakapu – nie została przy dekoracji uwzględniona. Wyczytali tylko pierwsze i drugie miejsce w jej kategorii. Z jakiegoś zdziczałego powodu. Słabizną mi to powiało, sandałem wręcz. Tym bardziej, że jeździ u tego Golony już trochę sezonów. Nie uczmy się od pewnych mazowieckich orgów, co?;)

Fynf Perzonen an dejm podiuym;) © CheEvara



Speca nie wygraliśmy, jak można się domyślić. Ale nie po to jestem piękna, zajebista i bogata, żeby spawać się wygraniem byle roweru;).

Zintegrowaliśmy się po wszystkim z JPbike'm, z Drogbasem – przy pizzy, na którą czekaliśmy 40 minut – a potem poczłapaliśmy w ulewie do Zagronia na imprezę zakończeniową. Trochę inaczej ją sobie wyobrażałam. Posadzenie ludzi w ławkach biesiadnych zawsze będzie implikować tym, że bawić się będą w swoim gronie.

Lany sik pokroju Okocimia z kolei sprawi, że niektórzy zmyją się z bibki odrobinę przed zamianą karocy w szczura;).

I tak fajnie było.
Kategoria >50 km, zawody


Dane wyjazdu:
76.74 km 50.00 km teren
03:32 h 21.72 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:183 ( 93%)
HR avg:161 ( 82%)
Podjazdy:691 m
Kalorie: 2523 kcal

Ja to chyba jednak naprawdę muszę

Niedziela, 23 września 2012 · dodano: 10.10.2012 | Komentarze 12

Muszę. Posiadać przynajmniej dwutygodniowe zaległości we wpisach. Jak się polepszy, to się zaraz popieprzy. Co nadgonię, to robi mi się mały zawał i albo dopada mnie twórcza impotencja albo znów gdzieś jadę i długo nie wracam. Albo te dwie rzeczy naraz.

A najgorzej to jak wyjdę na rower. Wtedy to niemal nie wracam jak ten mąż, co to polazł po fajki i zaginął. Żeby udowodnić, że jaranie szkodzi.

Podejmuję nowe wyzwanie, acz ja już wiem, że gówienko z tego nadganiania z wpisami wyjdzie.

Ponieważ mamy wrzesień, dokładnie przedostatnią niedzielę miesiąca, jedziem na Mazovię do Rawy. Mazowieckiej. Bez entuzjazmu zbytniego (przynajmniej ja, bo mój startowy sezon wygląda jak kupa) i bez szału na punkcie trasy. Jakem se przeczytała wpis z ubiegłorocznego maratonu tamże – a zrobiłam to w sobotę przed startem, wiedziałam, że tyłka mi z zachwytu (ani nawet denka od tego tyłka, też z zachwytu) nie urwie.

I nie urwało.

Dużo asfaltu nie jest tym, co rajcuje Che. Ani kostka. Ani muldy w trawie rozpieprzające system rytmu pedalenia.

Ponieważ nie spodziewałam się szału, nie byłam zanadto wpierniczona. Ani spierniczała. Przejechałam i tyle.

Czekałam na trasie na Niewe (bo lubię czekać na Niewe), który znów spożył ogniowdupne sushi (co oznaczało, że startując z piątego sektora – ja z czwartego – szybko mnie dogoni), ale onże, na skutek różnych perturbacji (jak udostępnienie Dżerremu skuwacza lub też zbieranie ze stanu niemal trupnego Erbajkowego Grześka) przyjechał na metę chwilutkę po mnie.


O tyle jestem fizdą, że przegrałam trzecie miejsce o pół minuty. Jak się staje w sektorze na jego końcu jak ostatni fajans to tak to już po prostu jest.


Napisałabym samobiczująco, że to ewidentna droga przez mękę, ale sobie daruję :) © CheEvara



No ale. Jak śpiewa jedna z naszych piosenkarek:
cie szmy się
z małych rze
czybo suma
szczę ściawnich
zapisa naje est.



Dane wyjazdu:
68.28 km 53.00 km teren
03:12 h 21.34 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:186 ( 94%)
HR avg:156 ( 79%)
Podjazdy: m
Kalorie: 3106 kcal

Zdecydowanie o parę rzeczy niewarto mnie pytać

Niedziela, 9 września 2012 · dodano: 25.09.2012 | Komentarze 3

Zwłaszcza na maratonie i choć tu rzecz będzie o Ciechanowie, to nie jest on jakoś szczególnie kluczowy w tej kwestii.

Jak się mnie zapyta na maratonie w Juracie o to, o co mnie pytano w Ciechanowie, odpowiedź będzie taka sama.

GÓWNO WAS TO INTERERE.

Mianowicie.

Powyższa informacja, co (dokładnie GÓWNO) kogo obchodzi jest w miarę uprzejmą odpowiedzią na pytanie, co ja tak wolno jadę.

A już największe gówno obchodzi to tych, którzy mnie o to pytają, a sami ulegają efektowi mokrej flanelowej szmaty i tuż po dojechaniu mnie, jadącej wolno, zaczynają jechać jak cipska i znikają w tyle.

Niewarto, zaprawdę powiadam Wam, pytać.

To tak akonto przyszłego sezonu.
Informacja jeszcze w miarę uprzejma taka – że się tak powtórzę edukacyjnie i pedagogicznie.


Jeśli zaś chodzi o sam maraton w Ciechanowie, to podobało mię się. Jak trasa, po której nie oczekiwałam za wiele ponad to, co zwykle oferuje Mazowsze. Owszem, piaszczyście, korzeniście, ale i zdarzyły się podjazdy, co oznacza, że komuś się chciało (a nie jak w Toruniu, na który z błogosławieństwem kurwiłam, kiedy to się komuś nie chciało).

Bardzo mnię był pomógł Niewe, który jechał napędzany niby sushi – widziałam, że jadł przed startem, w podróży, ale nie do końca daję wiarę, że jechał tylko na tym;)


Być może zablokowana przednia przerzuta jest tu kluczem do sukcesu, bo wieść gminna niesie, że maraton zrobił z blatu.
Dzięki temuż przeżyłam giga. Na kole Niewe.

O tego:

Niewe napier(tal)a! © CheEvara


Na kole, nie na kole, ale ja przynajmniej...

Ale se jadę, jak inni się trzepią;) © CheEvara

(zdjęcie by Pijący-mleko)

Nawet chwilami wyglądało to, jakbym coś jechała;) © CheEvara

(zdjęcie Kachy Moro;))

I doechaam.


Gdzie były wszelkie fotopstryki, jakeśmy wjeżdżali TUGEZA na metę (co za często się nie wydarza), to nie bardzo mam pomysł, ale uważam, że gdzie by nie byli, chamstwo nam uczynili straszne, nie będąc tam, gdzie powinni być.

No.

Nie powiem, żebym w jakiś spektakularny sposób wracała do gry po połowie sezonu ze zmarnowanymi treningami i źle obliczonymi strefami, ale przynajmniej przejechałam to dżebane giga. Acz siódme miejsce nie jest niczym pięknym. Inna sprawa, że MEGAnki zagościły na dłuższym dystansie, żeby punktów naciułać ku gieneralce, to się to wszystko trochę poprzesuwało. Jednakowoż pocieszeństwo żadne.

A na tomboli wygrałam majty.

Czy w białych spadochronach będzie mi do twarzy?- oto przemyśliwam ważkie kwestie. © CheEvara

(znów zdjęcie Pijącego – dzięęęęki!:)


I mam też koszulkie fer-pleja, tej nowej sieci telefonii komórkowej.

Ciekawe, po ile rumuning w tym fer-pleju... © CheEvara



Strasznie w niej gorąco.


Aaaaa ta zamanowa męka z trzymaniem się dystansu to już naprawdę jest precedens. Na balonie 77 km, finalnie 68. Współczuję tym, którzy usiłują mądrze obliczyć siły na finisz.
Choć w sumie... I tak dobrze, że ta męka nie działa w drugą stronę. Może nie ma co narzekać, bo w sezonie 2013 w kwestii długości dystansów zapanują niedomówienia? Czekam na wyjaśnienie tej zagadki przez Wu jedenaście (11).


Dane wyjazdu:
68.54 km 48.00 km teren
04:05 h 16.79 km/h:
Maks. pr.:56.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max:178 (%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy:919 m
Kalorie: 2209 kcal

Właściwie mam niewiele do powiedzenia w temacie maratonu

Sobota, 4 sierpnia 2012 · dodano: 28.08.2012 | Komentarze 4

A nawet zasadniczo.

Nie było nogi, nie było płuc, nie było niczego. Pergolnęłam ten maraton na czternastym kilometrze tuż po tym, jak na zjeździe puścił mi zacisk przedniego koła, dżebłam o drzewo, skrzywiłam przedni hampl i jak odechciało mi się tych jebanych strusi. Mniej więcej wtedy.

Kawalutek za pierwszym bufetem i strefą zrzutu spotkałam wracającego się Bartka, który wracał z urwaną szpryszką i który niniejszym też pergolnął ten maraton.


Z naszego trio tylko Misiaczek coś pojechała (i nawet stała na pudle).

I gdy Misiaczek sobie jechała maraton, my z Bartkiem podjęliśmy próbę odkucia się i pojechaliśmy sobie na wycieczkIe z Ustronia do Wisły, gdzieniegdzie właśnie trasą maratonu, ale gorycz wkurwu czułam mimo przyjemności tejże ekskursji.

Tak więc tak. Poleciałam w ciula jak Zenon z Garsiją.



Dane wyjazdu:
52.67 km 45.00 km teren
02:55 h 18.06 km/h:
Maks. pr.:51.90 km/h
Temperatura:35.0
HR max:182 ( 92%)
HR avg:159 ( 81%)
Podjazdy:707 m
Kalorie: 2053 kcal

Mazovia-niespodzianka, czyli jeden wielki Sjupraaaaajśl!

Niedziela, 29 lipca 2012 · dodano: 22.08.2012 | Komentarze 4

Niewe u siebie napisał, że do tegoż maratonu przygotował się inaczej.
Ja troszkę nazwałabym to PRZYGOTOWANIEM SIĘ W OGÓLE, ale niechaj mu będzie;).

Mua zaś do tego wyścigu przygotowałam się w ogóle.
Bo mianowicie wczorajszo-wieczorny rowerów ogarning pozwolił ustalić, że w hamulcu mym przednim nie mam... hamulca (bo ma oczy) po prostu. Ani klocków. A tłoczki gdzieś tam samopas samograj samo.... samosąd, kurna w sumie.

Niewe był mnię poratował swoimi XT, a ja w tym czasie doglądałam rosnącego (za przeproszeniem) w piekarniku (za przeproszeniem) ciasta kolarskiego. Role życiowe nam się powoli krystalizują;).


Pojechalim do tego Sjuprajśla. Wziąwszy Radka z nami na miejsce Obcego, który do dziś (a mamy drugą, a zatem zaawansowaną połowę sierpnia) nie potwierdził, że z nami jednak jedzie. I tak nie wiemy, za każdym nadchodzącym weekendem, czy jechać do tego Supraśla, no bo głupio, nie? Obiecalim, że go zabierzemy, to czekamy).

Enyłej.

KlimatyzNcja w samochodzie to ZUO. Przez duże Zy, duże U oraz duże O. Jedziemy se całą drogę w chłodku po to, żeby na miejscu, po WYSIĄŚCIU powiedzieć (chórem, wszyscy razem w jednym tempie):
O, kurwa.

Nie pomogły bukłaki napełnione w domu, a do Sjuprajśla transportowane w lodówce samochodowej. Ciasto kolarskie było pycha i w ogóle, ale w tym skwarze to równie dobrze można było się bilobilem natrzeć w okolicach pęcinek. Efekt podobny.

35 stopni może mnie cmoknąć w okolice pierwszej krzyżowej.

Jak z tamtego roku zapamiętałam, że trasa wiodła głównie po lasach, tak już przed rozjazdem z fitowców zresztą musiałam sobie to odpamiętać.

Jazda w gorącym kisielu nagrzewanym na bieżąco serdecznie mnie pierdoli.

Z przyzwoitości nie skręciłam na fit, bo... NO BO WIADOMO.

Nawet myślałam, żeby to moje przegrzanie organizmu osrać i giga mimo wszystko przejechać, ale gdy na ostatnim bufecie przed decydującym rozjazdem dystansów polałam swój łeb PODGOTOWANĄ wodą, a do picia został już tylko nadpsuty Powerade i to ten najchujowieńszy, niebieski, osrałam osranie przegrzania organizmu.

Na imprezach, gdzie by mi za podium hymn zagrali, to ja mogę się tak upadlać.

A u Zamany wolę skręcić na mega, wrócić do miasteczka zawodów i pójść na piwo (ZIMNE, KURRRRWA, ZIMNE!), po czym napisać do Niewe esemesa. Co z tym esemesem Niewe zrobił, napisał u siebie.


A ja wyprowadzam się do Skandynawii.

Mam nadzieję, że tam nie ma ciepłych, niebieskich pałerejdów.



Dane wyjazdu:
86.45 km 60.00 km teren
06:19 h 13.69 km/h:
Maks. pr.:53.60 km/h
Temperatura:26.0
HR max:181 ( 92%)
HR avg:156 ( 79%)
Podjazdy:2492 m
Kalorie: 3780 kcal

A Śląskie Stronie oferuje po... Golonie;)

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 31.07.2012 | Komentarze 6

Dawno, dawno temu, dokładnie jakieś trzy tygodnie temu pewna BARONOWA Bikestatsa, czyli Che jechała se maraton w wydaniu Giga u pewnego pana, co to fajnego Giga zrobić nie boi się.

O tym, że jechała przypominają jej zdjęcia, które ma, puchar, z którego piwo da się pić, jakiś tam bon do Speca i chyba tylko to.

Bo co i jak nie pamiętam więcej.

Cuś mi majaczy, że było super.

Również ekstra było to, że wyjątkowo odcięło mnie tylko raz. JAK NIE CHE. Najwidoczniej jestem mniejszym leszCHEm – z biegiem czasu.

Bardzo udanie było pod względem towarzyskim – zarówno przed startem dzięki Misiaczkom, paru osobom z Gomoli, czy też teamowi Goggle'a, jak i w trakcie, bo kawałek trasy robiłam z chłopakiem z teamu Mercedesa, który mieszkał w tej samej bazie co Misiaczki i mua, no po wszystkim, bo wpadłam w szpony własnej sławy i zaczepiał mnię kto żyw.

No i tombola.

Ja nic nie mówię, ale kurwa!
Stoję obok Misiaczków i losowanie odbywa się tak, że napierw po nagrodę leci jeden Misiaczek, a chwilę potem drugi. Następnie podchodzi do mnie chłopak, którego na ostatnim bufecie poratowałam dętką i mi dziękuje i ustala ze mną, jak się zrewanżować i w ilościach ile browarów. I co? Zaraz Spiker Dżerry i jego wyczytuje po gifty.

Gdzie tu zatem jest sprawiedliwość, że oni cuś złowili (ewidentnie dzięki mojemu czarowi-czaru), a ja nie?? Gdzie mylycja, ja się pytam??

Liczę na rehabilitaNcję!

No.

To, jak maraton wyglądał, bardzo ładnie opisali chłopaki z Goggle'a. Niniejszym linkuję. Mnię podobało się wszystko, nawet upierdliwy PODCHOD (bo mało kto to podjeżdżał) singlem wśród krzaków borówek wzdłuż polsko-czeskiej granicy. Mogłam sobie tam bardzo dozwolenie pokurwić:).

Tak opisali to Gogglowcy:
klosiu
JPbike
josip
Marc
z3waza

Jarekdrogbas i jacgol, których zapoznałam, za wiele nie skrobnęli, ale ich też z tego miejsca pozdrawiam (siedzę na koniu, a więc z konia:D).

Cała ekipa jest bardzo w porząsiu z uwagi na wielce udaną z nimi i z ich inicjatywy integrację. Kiedyś się odstawię!:)


Zdjęciów parę zapodaję. Bo mam;)


Na początku było wchodzone. A nawet i wleczone:) © CheEvara



Jedzie DZIK!;) © CheEvara



Nuuuuda;) © CheEvara



Dzik zadowolony, że skończył;) © CheEvara



Dzika obstąpili... WILCY!;) © CheEvara



Wiem, strój upie...paprzony jak stół Durczoka, ale wozu technicznego jeszcze się nie dorobiłam:) © CheEvara



Wpisik lakoniczny jak nie mój, ale żaden ogarnięty ghost writer, który by za mnie zaległe wpisy ogarnął jeszcze się do mua nie zgłosił. Ciągle istnieje zatem wakat!:D
Kategoria >50 km, zawody


Dane wyjazdu:
79.03 km 68.00 km teren
07:29 h 10.56 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:3016 m
Kalorie: 4597 kcal

Karpacz kontra Che. W sensie, że maraton tam. I Che też tam:)

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 35

Ołkiej.

Piszem.
Wcale nie w telegraficznym skrócie. Podobno pół Polski czeka na mój wpis z Karpacza – mam o tym świeże info – zatem skrybam i gryzmolę, bo wiem, że zagryzając pazury w oczekiwaniu na tę notę, zmuszeni byliście przez cały weekend czytać mój blog raz jeszcze. Czynność powtórzyć, czynność powtórzyć.

Na wstępie fakty mocno uprzedzę – ja jestem Karpaczem absolutnie zachwycona i zupełnie NIE PANIAM tego jojczenia na forum, że za trudno, że przesadzone, że za dużo. Jakbym chciała łatwo, czy też za mało, to bym wybyła na którąś trasę Mazovii.

Chciałam dostać w rzyć i uważam MISZYN za AKOMPLISZT.
Rozumiemy się?

To jadziem.

Przez noc wiele z hamulcem się nie zadziało. Ani Buka, ani Czarna Wołga, ani nawet Stefan Niesiołowski nie zdziałali nic w zakresach naprawczych. Nadal nie wiedziałam, czy w ogóle startuję. Przy eleganckim śniadaniu (przemistrzowskie farfalle ze szpinakiem, mmmmm, mhhhh, hmmmmm::)), które wciągałam jakby bez przekonania, zastanawiałam się, czy ja od paru dni na daremno nie futruję tych węglowodanów. No bo jak nie wystartuję, to mi tylko dupa urośnie od tych klusek/klusków!

Niby wczoraj Faścik twierdził – przeciwnie do Bartka – że na pewno w miasteczku maratonowym będzie serwis i stoisko Velo, gdzie przynajmniej kupię klocuchy, ale ja nie lubię sprzecznych zeznań i nie mogłam sobie na ich podstawie ulżyć w napięciu (na przykład strzelając kontrolnie grzywką o porcelit) i na pewniaka jechać do bazy golonkowej, że niby se stamtąd ruszę zaopatrzona w klocki, wyregulowana, w jakiś sposób pewna, że dupę na zjazdach ocalę obiema tarczami.

Niniejszym postanowiliśmy z Krzyśkiem (megowcem, też Airbike) i Bartkiem, moją gigową podporą przybyć do Karpacza rozsądnie wcześniej, żeby – w razie komplikacji – pomizdrzyć się do chłopaków z serwisu. Może wydłubią klocki ze swoich rowerów, albo – nie wiem – wytną z kory brzozy… No w każdym razie, chcieliśmy asekurancko przybyć na miejsce i mieć czasoprzestrzeń do ewentualnych improwizacji.

A gdy jechalim na miejsce, z naszej bazy w Podgórzynie do Karpacza, zadzwonił do Bartka Formicki chętny wspomóc JEDNĄ TAKĄ SIEROTĘ BEZ FAŁD NA MÓZGU.
Dopiero odczytał wczorajszego błagalnego esesmana i nie tylko wysłał na mój numer wiadomość o treści POMAGAM, ale okazał i troskę, i litość.

To musiał być dobry znak, noooooooooooo. Formickiemu powiedzielim, że spróbujemy rzeczy kupić na miejscu, a on zaoferował się – że w razie gdyby nie – on nam te klocki do miasteczka podrzuci.

Niemal zachlipałam wzruszona! Czyli w prawdziwej dupie nie utknęłam JESZCZE!
I są jeszcze szlachetni ludzie na tym pełnym kłamstw świecie polityki, grubego gangsterskiego biznesu i ramonesek.

Na miejscu, pełna HERZKLEKOTU o moją najbliższą startową przyszłość i otoczona chłopakami-teamowcami polazłam do stoiska Velo, które było i które dupę klockami mi uratowało. Mieli. No to my ziu z powrotem do samochodu, do rowerów, gdzie Bartek zabrał się za ratowanie moich jajek, które Wojciu by niechybnie obrzępolił, gdybym właśnie z takiego powodu jak nieprzygotowanie sprzętowe nie wystartowała.

Nie w klockach jednak tak naprawdę był ambaras, a w tłoczkach – tym razem i zdecydowaliśmy się na całego skorzystać z Velowców. Bo Bartkowi witki opadły.

RATUJCIE, PANY! – wydobyłam z siebie przy serwisie i serwis wziął się do ratowania. W akompaniamencie mojego mielenia jęzorem, które miało zatuszować, jak bardzo jestem ZNERWICOWANA.

W tak zwanym międzyczasie podjechała do nas dwuosobowa delegacja Gomoli, wiol18a i Dawid (poprawcie mnie, plis:) i to było – pod względem towarzyskim super. Acz nie zmylicie mnie, rude liski, liczyliście na to, że awaria wyeliminuje mnie z wyścigu. Ha!
NEWAH!

Modliłam się o ten serwis, a potem się panu oświadczyłam:D © CheEvara

Upewniłam się też, czy jest żonaty, bo wolę wiedzieć, że taka żona to mnie polubi, ewentualnie pokocha:D.

Hamulce po niecałym kwadransie uzyskały stan pierwotny, a raczej należyty i mogłam spokojnie pogłaskać się w kroczu – jajek nie namierzyłam, szwów z przyszycia też nie… Może nie będzie co mi urwać?

Potem udaliśmy się na kontrolny, nerwowy sik, w drodze do którego wyczaiłam w czubie sektorowym JPbike’a i klosia. Pod adresem tego ostatniego nic dobrego nie pomyślałam – najwidoczniej nie chciał rywalizacji jak w Wałbrzychu, spękał!;) – i na ostatni moment wbiliśmy się z Bartkiem i Rafałem (też Airbike, też giga) w ostatnie rzędy gigowców.

I ruszyliśmy przez Karpacz od razu pod górę. Doping miejscowych, turystów oraz startujących pół godziny później megowców niósł się szeroko wzdłuż ulicy i był – przyznam najszczerzej i najserdeczniej – kapitalny. Zapamiętałam wrzeszczącego Michała z BikeTires oraz Michała z WKK, któremu zdarza się w Wawie prowadzić treningi na Kabatach – ten ostatni kawałek asfaltu ze mną podjechał, BREDZĄC coś o tym, że ja zarzekałam się, iż na Karpacz na pewno się nie porwę. No dalibóg, jeślim to mówiła, to na pewno w malignie:).

Niestety relancję piszę ponad tydzień później, więc zapomnijcie, żeby tu było reportersko wiernie i szczegółowo:).

No i jedziemy sobie, acz tam nie wjeżdżamy… wyjątkowo:

Hej tam w górze! © CheEvara


O ile podjeżdżamy w zasadzie od samego początku, o tyle stawka naprawdę rozciąga się w okolicach 10-tego kilometra, kiedy zaczyna się wspinaczka na Okraj. Według tego, co pisali chłopaki układający trasę, załatwienie wjazdu tam niemal ocierało się o cud – ze względu na to, że mieliśmy niniejszym naruszyć dziewiczość Karkonoskiego Parku Narodowego. Cieszyłam zatem ócz, jednocześnie błagając swoje nogi o więcej pary. Przestałam to jednak robić, gdy usłyszałam szuranie megowców, doganiających nas w tempie… no, imponującym.

Klasą samą w sobie okazało się wyprzedzanie wszystkich „czerwonych” przez Marka Konwę – zrobił to tak elegancko i dyskretnie, że jechałam z hapą rozdziawioną, acz roześmianą. Przeżyłam bowiem szok jakościowy, bo chwilę wcześniej cięło wściekle kilku PROŁSÓW, drąc ryje, żeby im na szerokiej drodze zrobić lewą wolną.
Jak nie umiesz zmieniać toru jazdy, to siedź w domu – myślałam se przy tym.

A potem tylko właśnie usłyszałam szum gum, z prawej strony mignęła mi INO fioletowa koszulka i tyle cichutkiego Konwę widziano. Było to piękne:). Tak to się robi!:)

Asierozgadaaam!
Mała przerwa na foteczki:

No to na początek się nawet jechało;) © CheEvara


Tu taka widokówka teamowa. Myląca;) © CheEvara


A ja – o ile w głowie tłukłam sobie, że w zasadzie najważniejsze będzie po prostu ten maraton bezawaryjnie ukończyć i w ogóle ukończyć, o tyle wypatrywałam też na trasie dziewczyn, które będę mogła powoli łykać. Już na samym początku, jeszcze przed zdobyciem Okraju udało mi się dojechać Kasię Laskowską – na fajnym kamieniŹDZie-korzeniZDym singlu. Albo jej tam jakiś manewr nie wyszedł, albo coś zrobiła z rowerem, bo się tam zatrzymała. Liczyłam, że będziemy się trochę tasować na trasie, bo według tego, co mówił mi Bartek, jeździłybyśmy w podobnym tempie.

Ale póki co Kaśkę miałam za sobą.
Chwilę później na zjeździe przepuściła mnie wspomniana wcześniej wiol18a, która nie mogła wpiąć się w pedały po małym spacerze w dół błotno-potoczkowym zejściem. W jej przypadku też liczyłam na rywalizację.


Nawet za chwilę na zjazdach będę łykać parę dziewczyn © CheEvara


Jak już dogonili nas NIEBIESCY, zrobilo się przyciasno na zjazdach © CheEvara


O zjeździe z Okraju można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był pójściem na maratonową łatwiznę. To była jedna z pierwszych sekcji rtv, o tyle trudna, że zjeżdżana/schodzona w towarzystwie megowców, w związku z czym było ciasno. Oraz, że środkiem, po kamieniach płynęła se woda, więc łatwo było facjatę sobie przeszlifować. Tu wolałam zdrepcić, żeby raz, że się nie zabić, a dwa nie wjechać komuś w rów. No i żeby nie blokować twardszych.

Przeglądałam foty i natknęłam się na taką sytuancję (nie wiem, z którego miejsca to)
:
A tego Pana kto poznaje?;) © CheEvara


Wstawiam je złośliwie, owo zdjęcie, dokładnie za to, że mnie Faścik o poranku olał. Miał przybyć na start gigowców, nie przybył. Znaczy, olał, nie?:D Tak więc wstawiam.

W każdym razie.

Po tym dość trudnym zjeździe, na którym nie dało się odpocząć ani trochę, trzeba było znów tyrać podjazdy.

A tu taki widoczek, że pod górkę:) © CheEvara


A potem znów staczać się we w dół:

To dokument dla niewierzących w moje wyścigowe niecykanie się © CheEvara


Statystycznie zatem był to całkiem płaski maraton:).


Najbardziej ze wszystkiego psychikę orał mi Garmin. A na nim przejechany dystans. Czułam się urypana, a jak spojrzałam na licznik, to po trzech godzinach nie byłam nawet w połowie dystansu. Tak. Miałam średnią 11 km/h. Z takim czasem zapowiadała się mała, ZALEDWIE ośmiogodzinna wycieczka.

I żeby było mi już zupełnie wesoło, w okolicach 40-kilometra – dla odmiany po wczoraj – klamka tylnego hamulca STWARDNIAŁA, co oznaczało, że posiadam go na tyle, żeby tarcza sobie spokojnie i sukcesywnie jedynie pocierać klocki. Te jej w ogóle nie ściskały, więc moje zęby same zadzwoniły o siebie ze strachu. Dupa mi na zjazdach latała. Su-per, naprawdę.

Przecież się jednak nie wycofam, nie? Nie po to było tyle zachodu rano, żeby teraz robić de-en-efy, tak? Jak nie zjadę, to zbiegnę, i łomatko, no jakoś to musi być.

Nic to.

Bez żadnego podlizu przyznam, że gdyby nie Bartek, byłabym w dupie ciemnej. O ile do połowy jechaliśmy względnie równo, to potem mogłam tylko liczyć na jego litość. Nie przeliczyłam się – co mi zwiał na podjeździe, to na dole czekał na mnie. Się ma giry zrobione po Trophy, to i się nagina;).

Jako, że chronologia mi się rypie, foty mogą być nie po kolei. Niemniej jednak bardzo dobrze pamiętam, jak w okolicach piątej godziny zaczęły rypać mnie plecy. To już było mało frywolne, bo na pozdjazdach musiałam robić postoje i rozciągać te jebane lędźwie. I tak wydarzyło się to później niż we Wałbrzychu, wtedy plecy objawiły się już w trzeciej godzinie i całą drogę wizualizowałam sobie wannę wypełnioną lodem szczelnie okrywającym mój zbolały korpusik.

Tu może plecy bolały mnie krócej, ale stosownie też mocniej. DRA-MAT.

Podjazd (to chyba była Chomontowa Droga), któryśmy wczoraj z Bartkiem robili, a który ja zapamiętałam jako w miarę krótki, a na pewno kończący się w okolicy budy robotniczej WYTOPIŁ ze mnie absolutnie wszystkie siły i zaorał mi morale glebogryzem głębokim. Tam Bartek mi uciekł, a mnie pokonała własna psychika. Jak dojechałam do tej budy i pokonałam tamtejszy zakręt i okazało się, że podjazd właściwy się tu zaczyna na dobre, autentycznie ZASZLOCHAŁAM z braku sił.
NA CHUJ CI TO BYŁO! – pytałam sama siebie. I poprawiłam tę retorykę bezsilnym rykiem.

I naprawdę, choć wiedziałam po wczoraj, że zjazd stamtąd będzie techniczny (najpierw prosty i asfaltowy, potem wnikający w teren) i będzie prowadził po kolejnej sekcji Grundigów, nie mogłam się go doczekać. Chyba nawet zła na siebie za kiepską formę na podjeździe, zjechałam se te mikrofalówki i pralki na tyle, na ile pozwolił jedyny działający hampel. Ale zjechałam, nie stuptałam.
No i o.

Z drugiej pętli pamiętam jeszcze tylko innego gigowca, który jechał z nami niemal do końca, ustępował mi jedynie na zjazdach, które ja – zawzięłam się – robiłam z siodła. Nawet przyszło mi do głowy, że ludzie z rodzinami tyle czasu nie spędzają, co my ze sobą na wyścigu.

Dalej mam już tylko przebłyski.
Takie, że na samym końcu dojechała nas Krycha z Gomoli, informując przy okazji, że Kaśka Laskowska się wycofała. Samą Kryśkę łyknęłam jeszcze przed Okrajem, więc po prostu mnie przytkało, jak ją zobaczyłam spokojnie nas wyprzedzającą.

Bardzo niefajne jest też wypicie absolutnie wszystkiego 15 kilometrów przed metą. Tu jednak na szczęście zupełnie inaczej niż na Mazovii można jeszcze liczyć na bufet. Ostatni był 5 kilometrów przed metą i dupsko moje uratowane zostało. Zatankowałam bukłak do pełna, choć wiedziałam, że tego już na pewno nie wyżłopię. Ale psycha swoje robi. Wiadomo, że kto nie pije, ten nie jedzie – jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wkurzało mnie zaś siedemnaste i dalsze pytanie/a o to, czy w tym plecaku to ja targam laptopa. Nie, kurwa, ja po prostu targam to, na co wolę nie liczyć u innych. Nie mam ochoty błagać o dętkę, pompkę na trasie, serio, nie mam chęci. A trzylitrowy bukłak nie zmieści się w półlitrowym Camelbacku. Swój rozmiar ma, a z nim jego opakowanie.
I tak o.

O godzinie 17-tej, na którą zaplanowano dekoraNcję – ja jeszcze byłam na trasie i naprawdę nie łudziłam się, że coś tam mogłam zwojować. PRZEMILCZMY:).

Ostatnie agrafki, do których oczywiście wiódł podjazd, zjechałam z podparciami, nie chciałam już zdawać się na moje uchetane członki oraz ciężko kapującą mózgownicę, poza tym w temacie tylnego hamulca nie zaszły jakieś oszałamiające zmiany. Woziło mnie niezmiennie, więc szarżę zostawiłam sobie na kiedy indziej. Tak samo potraktowałam końcową łąkę zakończoną hopą, już naprawdę nie miałam chęci rozorać sobie ryja.

Na metę wjechaliśmy z Bartkiem solidarnie razem i zaprawdę powiadam Wam, duuuuuuuuuuuuuużo chłopakowi zawdzięczam. Pewnie bym odpadła po piątej godzinie, dzięki plecom, paleniu w płucach, nogach i w ogóle. W głowie w sumie też.

Czas mój ŻAŁOSNY, ale se tak czytam, ile osób się wycofało, to zasadniczo cieszę się, że w ogóle ukończyłam, że krzywdy sobie nie zrobiłam, poza paroma otarciami, wielkim siniorem na udzie (se wbiłam weń… klamkę hamulca) i małymi pizgnięciami w łydkę, pedałem w kostkę, czy łokciem w kolano, tudzież oko.

O ile w czwartek, kiedym jechała tym moim fullem do Bartka pod jego pracę, miałam olbrzymie obawy, jak ja na tym będę w ogóle jechać w tych górach, skoro se zakodowałam, że fullina to taka zabawka, a nie wyścigówka, o tyle już na jednym z pierwszych podjazdów po kamulach nie miałam złudzeń. Wzięłam absolutnie jedyny i właściwy rower. Przydał się na przykład do zjechania tego czegoś:

Ja schody zjechałam po schodach:) Bart chyba na mnie czeka © CheEvara


czy:

To już chiba końcóweczka:) © CheEvara


Łoj. Moim skromnym zdaniem, było zajebiście. Jedyne, co mnie wkarwiało, to… niestety, ale w cholerę śmieci na trasie. A już wpadłam w zachwyt w Wałbrzychu, że można nie syfić. Niepojęte jest dla mnie, jak świnią ludzie zwłaszcza przy takim zagęszczeniu bufetów. Naprawdę można skitrać te puste tubki pod nogawką i dowieźć do śmietnika.
Żałuję, że nikt na moich oczach nie szczelił śmieciem na trasę, z radością bym doniosła na takiego małego fiutka.

Na koniec jeszcze dwie migaweczki (zdjęcia ekipy BikeLife urywają tyłki!):

Sorry, Barti, MUSIAŁAM!:D © CheEvara


BŁOTNIŹDZIE, co?;) © CheEvara


Byli też tacy, którzy wyglądali po maratonie kiepsko:

A Krzychu urządził się tak! © CheEvara


Oraz znany Wam JPbike, który wyglądał TAK (pożyczyłąm fotę!;)):

Ładnych szlifów się nabawiłem :) © JPbike



Po wszystkim, czyli jakeśmy wtrząchnęli z Bartkiem w miasteczku maratonowym makaron – ciągle uważam, że ten Mazoviowy w tym roku lepszy – podjechaliśmy do knajpy, gdzieśmy wczoraj spożyli pysznego Rohozeca, zamówiliśmy go jeszcze raz, a do tego całkiem zacną pizzę. No i przyznam, że nigdzie człowiek nie pozostanie anonimowy. Wielkopolska ekipa BikeStatsa też tam wcinała , a zanim do tego doszło, rozpoznała Che siedzącą tyłem do nich wysiadających z samochodu. A dokładnie chyba klosiu rozpoznał:).


Niemniej poproszę o wpisanie mię się tu, bo – PLASIAM WIELCE – z nowych dla mua nicków zarejestrowałam jacgola i niestety nikogo WIENCY. Ale tak mam, że jestem zakręcona jak słoik pikli i nie ogarniam, a zwłaszcza po czasie nie ogarniam.
Wybaczcie też, że nie doszło do prawdziwie serdecznej integracji, ale musielim tego wieczora spylać.

Niemniej jednak piweczko z JPbike CZASNĘŁAM, bo wziął i się dosiadł między innymi na okazanie swoich ran;).
No.

Nie znam osobiście Grześka Golonki i chłopaków, którzy robili tę trasę w Karpaczu, ale w sumie nie ma to znaczenia. Było tam dokładnie tak, jak mi się wydawało, że będzie. Wręcz śniło mi się to. I tak chciałam, żeby było.
7 i pół godziny jazdy prezentuje mi mój Garmin.
A dwa lata temu szczelałam niemal w tym czasie całonocny maraton Red Bulla. Po pętlach. Szaleństwo, co? Tylko, że wtedy zrobiłam ponad dwieście kilometrów:).

Cieszem siem, że ten Karpaczinho ukończyłam.

Mój rzyg na Mazovię jest niestety coraz większy. [/b]

Dane wyjazdu:
54.14 km 48.00 km teren
02:32 h 21.37 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:178 ( 90%)
HR avg:155 ( 79%)
Podjazdy:431 m
Kalorie: 1546 kcal

Lublin-srublin! Mazovia tam, TAMÓJ!

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 25.06.2012 | Komentarze 16

No dobra, gawiedź se życzy, to ja piszę.
Niechaj i tak się dzieje.

Acz mazoviowy Lublin wali mnie we wszystkie dostępne otwory (z naciskiem na nosowe), a teraz, kiedym zaliczyła Karpacz u GG, wali mnie w dwójnasób. Również w trójząb.

Mógłby to być fajny wpis, bo dzień zaczął się od skaczącego po mnie małego szkodnika – tak na maraton jeszcze nie wstawałam;) – a mowa o owocu żywota Niewego (nie wiem, czy Jezus, czy też je ZUS).

Równie fajna była trasa TAM, acz dotarliśmy na styk, czego nie lubię, a parę rzeczy jeszcze zostało do odhaczenia przed startem.

Mogłoby to wszystko wyglądać inaczej, gdyby nie chuj w oko i kawałek szkła. A ja myślałam, że najbardziej przesrane ma na przykład ptak z lękiem wysokości. No ewentualnie ryba, która boi się wody.

Ale nie, tego dnia padło na mnię.

I tak se teraz patrzam na nagle dwie fotki z tego maratonu i chyba patrzam na nie jak wół na masarza. Tak jakoś nieprzychylnie.

Co zaliczam na plus to akcenty towarzyskie, bom i zapoznała osobiście marcina0604 – ja bym pewnie nie rozpoznała, ale o rzecz w drugą stronę martwić się nie musiałam;), pogadałam z całe wieki niewidzianym greqiem (z którym startowaliśmy z jednego sektorka-tralalorka) – ściganie ściganiem, ale ja mimo całej swojej aspołeczności (mniej lub bardziej uaktywnionej) lubię w tych spędach właśnie to.

No to lu:
A ponoć nieważne, jak się zaczyna:D © CheEvara


Start miałam niezły, wreszcie usiadłam tym szybszym na koło, a jak odpadłam, to znaleźli się następni wybawiciele – jak greq czy Możaniuńciu, z którym wymieniliśmy się jeszcze przed startem oczywiście workiem szpil, podszytych oczywiście miłością i sentymentem. Michał ładnie mnie przeprowadził przez pierwszy dość błotnisty teren, ale chyba kosztowało mnie to za dużo, bo poczułam wypłukanie z żył wszystkiego, co mogłoby dać moc ( oraz… awgatapała!). Troszeńkę osłabłam jak koń w rzeźnym transporcie.

Zignorowałam owo lekutko gorsze samopoczucie, wciągnęłam batonsa i pognałam dalej. Po to, żeby na jakimś – nie wiem – chyba trzydziestym kilometrze poczuć miękkość pod dupą.

Oszkurwa! Tego, snejka znaczy, to na maratonie chyba jeszcze nie przerabiałam.
Zabulgotałam gniewnie jak ksiądz Skarga na obrazie Matejki i ze słońcem napierdalającym mi w kask wzięłam się za robotę. Skierowanko na dętkowanko.

Jak na mnie, POJSZŁO mi całkiem sprawnie. Skorzystałam z okazji tegoż pitlejna, wciągnęłam jeszcze żela i wystartowałam znowu.

Po czym jak mną nie wstrząśnie dorodny womit! Zjechałam w poziomki – wstyd by był, gdyby okoliczności były bardziej miłosne, jak na przykład chruśniak może – i niestety zrzygałam się jak dziecko po kursie na karuzeli.

Nagrzany żel go w dupę mać.

Troszeńkę wyjałowiona ruszyłam dalej, ale w sumie tylko po to, żeby się dowiedzieć, że oto nastał dla mnie dzień maratonu ladnszafto-znawczego.

Bez paliwa i Lambórdżini, tamagoczi, czy inna syrenka Bosto nie pozapierdala.

Niniejszym wyprzedziła mnie cała damska reprezentacja giga.

Wzniosłam się na imponujące – nawet jak na mnie – wyżyny wkurwienia i postanowiłam MIMO WSZYSTKO nieco przycisnąć. Ale powietrze mi z koła ULATAŁO i jedyne, co mogłam zrobić, to gloryfikować swoją zarzyganą zajebistość. Też mimo wszystko.

Bo nie wiem, czy to przez ten żel, czy przez co, może polipy na dupie Kim Dzong Konga Ila, telepało mną jak kiedyś, gdym jako gówniara definitywnie przedawkowała słońce. Gile w nosie prawie mi zamarzały.
Było słabo.

A potem się snuję, wkarviona i zła i w ogóle © CheEvara


Ci, którzy mnie wyprzedzali i pytali, co tak kiepsko, niech się cieszą, że nie miałam zbyt wielkiej koncentracji ku temu, by ich zjebać, albo choć przynajmniej oświadczyć, że doradzam oddalenie się, a jak nie, to szykujcie szyję, oberżnę łby tępym kozikiem i wszystko to zaleję spirytem!
Nie pomagasz, to się nie odzywaj. Tama mała moja kapryśna prośba.

Mnie pozostało jedynie kontrolować sekcję ptaszaną, konkretnie pawie (udar, kurwa, czy co??), dodymać ŁOPONKĘ i jakoś doturlać się do rozjazdu mega/giga, po czym wyjątkowo skorzystać z tego pierwszego.

PRZYNAJMNIEJ TO NIE BYŁ FIT.

Potem już snułam się do celu, rozważając skrupulatnie, jak żyć, jak rzyć, jak rzygać.
Panie premierze i suko Sabo.

Adam, który mi towarzyszył jakiś odcinek – też mu chyba coś dolegało – miał okazję jechać z zieloną na ryju Che i dostąpić zaszczytu usłyszenia, że zmierzam w krzaki, na pit stop na rzyganko.
Może i nieelegancko, ale co miałam powiedzieć, że zaraz będzie soundtrack z filmu Godzilla kontra Hedora?

Tak czy inaczej. Zjechałam na metę, poczłapałam do biura zawodów wycofać start i poszłam umrzeć z zimna do stanowiska teamowego.

Jakąś szokującą chwilę później przybył pod Airbike GIGOWY Niewe, który nieźle nawywijał w świecie ścigantów, przynajmniej do momentu naprostowania wyników:).
Ale co się niektórzy zapienili z zazdrości, to ich (i mój z tego ubaw).

Teamowo w sumie wyszło ciulowo, tylko dwa pudła (Aśka chora, Danielo potrącony przez jakieś kurestwo w blachosmrodzie, ja w dupie), ale jednak jakoś to logo zaistniało tu i tam.

Jak se przypomnę, to w ubiegłym roku w Szczytnie miałam coś podobnego, tyle że wtedy jeszcze dałam radę stanąć na pudle na mega.

Taki chuj teraz.

No i? Warto było upominać się o tę smutną jak pizda notkę?:P