Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

nocna jazda też;)

Dystans całkowity:7982.37 km (w terenie 510.93 km; 6.40%)
Czas w ruchu:368:44
Średnia prędkość:21.65 km/h
Maksymalna prędkość:53.40 km/h
Suma podjazdów:9548 m
Maks. tętno maksymalne:190 (98 %)
Maks. tętno średnie:165 (85 %)
Suma kalorii:176167 kcal
Liczba aktywności:119
Średnio na aktywność:67.08 km i 3h 05m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
46.27 km 0.00 km teren
02:19 h 19.97 km/h:
Maks. pr.:41.45 km/h
Temperatura:3.0
HR max:156 ( 79%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy: m
Kalorie: 916 kcal

PESENDŻER Andreas Wiatr proszony jest o…

Środa, 4 stycznia 2012 · dodano: 04.01.2012 | Komentarze 27

… o pospierdalanie tam, gdzie nie będzie mi przeszkadzał, mnię wnerwiał, mnię irytował i w ogóle nie będzie mnię nic!

Na przykład poleć sobie tam, gdzie jest zima. Mnie pasi to, że będziecie GDZIE indziej niż ja.

Choć – aby być szczerą – dziś, podczas nocnego roweru (teraz każde rowerowanie, które zaczyna się po 17-tej jest nocne) Andreas był spokojny, nie wadził nikomu, DUŁ w plecy… Spozierałam zatem złym okiem, to na prawo, to na lewo, GDZIE jest haczyk? Dokonałam odkrycia, że jest on na bluzie (a bluza na dyskotece, która graaa) oraz tam, gdzie jest krzyż i przemknąwszy moją nocną rundkę, wróciłam sobie do domu.

Miasto jakby wymarłe, ludzie nie lubią, jak im Andreas robi kołtun na głowie. Najwidoczniej.

Wydaje mię się takoż, że ten cały Andreas po prostu zajrzał na siłownię, gdziem dziś pielęgnowała swoją tężyznę fizyczną i widział, co czynię swoim członkom i postanowił więcej mi już nie DOJEBYWAĆ.

Straszną radość sprawiła mi nagle urwana droga dla tych wszystkich ciot w obciskach na wysokości Stadionu Narodowego, jutro przejadę TAMTĘDYK i Wam to udokumentuję, mój taczfonowy aparejt nie radzi sobie najlepiej z nocą. Kolejną uciechę miałam niecały kilometr dalej – tam DDR NAHLE się namalowuje na chodniku i równie NAHLE znika.

A ja widzę już tego ciecia, który to zaordynował. Widzę jego, jego wąs oraz jego seksualny stosunek do wszystkiego: tu się jebnie, tu się pierdolnie… I będzie pan zadowolony! Co? Projekt? Projekt, panie, to se pan zainstaluj w dupie, tu jest rzeczywistość!

Na pewno tak to wygląda. I na pewno gość ma wąsa, na dodatek oblepionego jakimś jebanym gulaszem. Z drugiego dnia Świąt jeszcze.

Łazi to za mną:



No łazi.


Dane wyjazdu:
100.79 km 13.00 km teren
04:18 h 23.44 km/h:
Maks. pr.:41.45 km/h
Temperatura:8.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2039 kcal
Rower:

Miałam podzielić dzień na dwa wpisy, ale

Wtorek, 3 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 25

Ale mam Movescount, to tam będą informaNcje treningowe, a tu se obtyndolę cały dzień.

Pikne słońce dziś zagrało, co? No to najpierw samozwańczo strzeliłam trening. W sensie, że rowerowy. Ale ciągle samozwańczo. Jak już skończyłam, to zadzwonił Wojtek z opiertolem, że dziś to miała być siłownia. Eno, panie treneirze (jak żyć?), nie było na papierze, a jak nie ma na papierze, to ja zrobię to, co lowciam. Łoweł. Sorry;).

Zadowolonam z siebie i kontenta, bo zrobiłam wszystko, co miałam, lipy nie było, kadencja wysoka była, ciemno przed oczami było. Było też słonecznie (ja-cię-sunę-robal!), ciepło i odrobinę WIEDRZYŹDZIE. Powróciłam z Bielano-Marymontu, gdziem szczelała to moje treiningo i w ramach tak zwanego rozjazdu uczyniłam powrót nadwiślańskim bulwarem. Zresetowałam Suunciaka i se pomyślałam pod Mostem Gdańskim, że luzikowo już zupełnie, już poza trenimgiem, pokręcę se pod Siekierkowski, przebiję się na tę ciemniejszą, praską stronę mocy i człyp, czlyp, człyp terenkiem, czyli moją lawli ściechą doturlam się znów pod Gdański i stąd już GŁOOOOOOODNA sieknę se do domu, uwarzę jakąś pyrę i zasiednę wczesnym wieczorem do piśmienniczych obowiązków.

Tjaaaaa, zaplanuj coś, a na pewno wyjdzie inaczej;) I wcale nie żałuję.
Gdym kończyła resetować pulsaka i już DEPAŁAM (od deptać) w pedały, nadjechały z przeciwka dwie rowerowe jednostki, Ta druga spojrzała na mnie bardziej niż przeciągle i okazał się nią być nie kto inny, jak sam quartez. Noooo tośmy przystanęli na zapoznawcze ploty, gadalim długo i dużo, aż mię dreszcz stygnięcia po nerach przebiegł. Jak quartez zeznał, galopował za kolesiem, który go wcześniej zgalopował, ale jak zobaczył mój obły fejs i pięknego Speca, nie miał wątpliwości;). No cóż, ja istnieję. Serio;).

Rozjechaliśmy się w strony różne – ja zgodnie z zamysłem opisanym powyżej, quartez do Jabłonny (ciołki, które mówią „do JabłonnEJ” niech mi przyjdą i pokażą fotodokumentację, jak wchodzą do wannEJ, zamiast do wannY oraz idą z zalotami do pannEJ, a nie do pannY).

I tak se jadę i plumkam w drugiej strefie, a że pod wiatr, to w końcówce drugiej strefy i strasznie mi tak dobrze. Słońce piękniutko nad Wisełką się chowa, szuterek na terenowej ścieżce sobie szumi pod oponkami, wyskakuję stamtąd i tnę do Żaby, a stamtąd do domu, bo nie żarłam przecie od godzin czterech.

I nie zeżrę jeszcze podczas godziny piątej.

Bo.

Na dróżce rowerowej, wzdłuż Odrowąża, a zatem wzdłuż cmentarza, z daleka majaczy mi wywalony rower. Obok roweru kuca/podnosi się ktoś/, a nieopodal czmycha pies.

- Oho, nieupilnowany wlazł pod koła – se myślę.

Dupatam, a nie wlazł pod koła.

Podjeżdżam i mam pełen obraz. Piesu jest wystrachaną, trzęsącą się znajdą, a właściciel powalonego roweru jest właścicielką, która robi wszystko, żeby psu z tych lęków nie przyszło do łba spierdalać poprzeć wtargnięcie na ulicę. Zatrzymuję się i pytam, czy cuś mogę zrobić i gdy słyszę, że laska chce go jakoś zaadoptować, w każdym razie zgarnąć stamtąd, proponuję jej, że skoczę szybko do chaty i załatwię jej smycz, żeby adoptowanie psa było łatwiejsze. No i śmignęłam. Podczas gdy ja leciałam na górę do sąsiaduńciów po smycz, Pani Mama pakowała mięsko dla psa, czyli tak zwany załącznik motywacyjny. Zgarniam to wszystko i lecę, bo mam schizę, że sierściuch w każdej chwili może spieprzyć. Kiedy pół kilometra przed miejscem, gdzie laska miała z psem na mnie czekać, spotykam tęże laske, która pedałuje w moją stronę, mam ochotę pizgnąć się w łeb. – Ty powolniaku, qyrwa mać – mamroczę do siebie.
Niepotrzebnie.

Bo kamery monitoringu wypatrzyły sytuację, wysłały na miejsce patrol eko straży miejskiej, a przybyli panowie zgodzili się poczekać, aż Dominika (przyszła właścicielka sierściucha) wróci z dowodem osobistym.

- Ej, ja mam dowód, niech mnie spiszą, po co masz dymać tam, gdzie dymasz, a potem jeszcze wracać! – zawracam ją z drogi.

Panowie sierściucha obmacali, przepikali pod kątem czipa, a że był zupełnie luźny i jakby całkiem niczyj, sprawa potoczyła się gładko. Moje dane spisano, Dominika podała swoje z głowy, pies przestał się telepać, głaskany na zmianę przez cztery osoby, nakarmiony nie tylko przytarganym przeze mnie mięsiwem, ale też chyba podwieczorkiem jednego ze strażników, który udostępnił piesowi swoją kanapkę, zainstalowałyśmy mu smycz i co? Piesu dom znalazł bez konieczności przystanku na Paluchu, gdzie trafiłby, obrożę lub smycz miał.

Pożartowałyśmy ze strażnikami, ja wyraziłam swój szał, że tak to działa, że kamery, że wysłany patrol, że kogoś ten świat jednak obchodzi, pożegnałyśmy się i… ucięłyśmy sobie sympatyczny spacer spod Żaby na Annopol – ja prowadziłam oba rowery, Dominika dała się prowadzić psu, z którego zlazł cały stres i który się rozbrykał na tyle, że emanował szczęściem posiadania pani.

Podczas naszej spacerowej konwersacji wyjszło, że ową przechadzkę robimy na wczesną Białołękę, że Dominika jest moją krajanką (Sandomierz, proszę bardzo), że zapyla w Nocnym Rowerze i że na jutro była umówiona na Paluchu po jakiegoś psa. No to już po żadnego jechać nie musi.

No proszę. Nie wierzę w żadne karmy, ale tutaj ewidentnie zadziałała ta psia karma (jest to jedyna karma, w którą jestem w stanie uwierzyć:D).

Przy Annopolu na Dominikę jednak czekał wydzwoniony wcześniej kumpel ze swoim Berlingo (kumpel też pocina na Specu – proszę, wszystko w rodzinie), do którego zapakowała się i Dominika, i Farciarz (czyli pies, tak dostał na imię, w skrócie FUKS) i Dominiki Gary Fisher.

Jak mi się uda, jutro wbijam na obiecane pierniki i na mizianko z Fuksem;).

Strasznie lubię takie dni, takie spotkania, takie przygody.

Inna sprawa, że ogłoszenie wywiesimy, że taki pies hasał tu i tam. Coś mi się wydaje, że spierdolił komuś podczas sylwestrowego szczelania. Wygląda na zadbanego, zaufanie do ludzi ma, ząbki ładniutkie… A że to to taki długowłosy wilczur, sama bym go zgarnęła;). Choć uważam, że w ręce trafił najlepsze.

My tu gadu-gadu, a dystans taki w ogóle nie z dupy.

Dane wyjazdu:
112.47 km 8.00 km teren
05:11 h 21.70 km/h:
Maks. pr.:34.72 km/h
Temperatura:5.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2012 kcal

No. I pierwsza stówcyna w tym roku WEJSZŁA :D

Poniedziałek, 2 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 10

Lekka, niezobowiązująca, niemęcząca (piszę tak, żeby Wojtek mnie nie zaebał;)).
Wpis możecie uznać za zbiorowy, bo ciągiem tych stu kaemów nie zrobiłam. Rano w napindalającej mokrej mazi lekkie 35 km (po powrocie wyglądałam, jakbym wytarzała się w piaskownicy, bo niedaleko domu to błoto, które się do mnie przykleiło – KTO bowiem ma założone błotniki, prawda – wyschło i został sama pustynia).

Musiałam się zatem OBKĄPAĆ, uprać i przeczekałam deszczową część dnia (a tym samym JASNĄ część dnia) i na drugą turę polazłam po 15-tej. A tu już za jednym zamachem objechałam moją zwykłą warszawską pętlę, przy okazji zawitałam na uroczy, schludny, przyjazny Zachodni Dworzec, gdzie zgarnęłam Panią Mamę, zapakowałam ją do taksy, taksiarzowi postawiłam wyzwanie (małymi literkami: actimela), kto pierwszy na Bródnie i zawinęłam do bazy. Wielce KONTENTA (jest przymiotnik taki dla rodzaju żeńskiego??)

Nagromadzenie tumanów na drogach rowerowych takie, że Chiny ze swoją gęstością zaludnienia mogą się cmoknąć w pierwszą krzyżową.

O, zawsze zapominam o tym napisać. Mam takiego rowerzystę, co to się z nim mijam w okolicach Ronda Żaba. Bywa, że się mijamy raniuśko i jeszcze tego samego dnia popoludniuśko. Od pewnego czasu kłaniamy się sobie w pas, co – wierzcie mi – jest lekko skomplikowane podczas jazdy. Ale szacunek jest szacunek.
Żeby tylko jeszcze w kasku popylał, nie miałabym uwag;).

Strasznie mi się podoba ta wiosna w styczniu. KUOOOOCHAM wiosnę w styczniu. Pewnie będę inaczej szczekać w kwietniu, jak doebie mrozem rzędu minus CZYDZIESTU. Ale póki co radujmy się i się nie oburzajmy. Jak ktoś chce śniegu, proszę, w USA nawala.


Dane wyjazdu:
84.32 km 0.00 km teren
03:47 h 22.29 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1425 kcal

Cięęęężko się trenuje z gilem:)

Środa, 28 grudnia 2011 · dodano: 30.12.2011 | Komentarze 6

Ale na szczęście mam tylko wkurwiający katar, poczucia cielesnego rozbicia dzielnicowego nie mam, zatem nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej. Nie jest też tak, że nie pójdę na rower. Ani nie jest tak, że nie zrobię treningu. Wojtek (którego wiadomo co ja) rozpisał, się zrobi. Swoją drogą wcześniej myślałam, że jak mi ktoś coś będzie kazał, że jak tylko coś będę MUSIAŁA, to osikam to parabolicznie, powiem NIE-E i będę robić swoje. A ja owszem – robię swoje, ale robię też treningi, które nie, że muszę. KCĘ.

Inaczej rzecz ujmując:
Che zajebiście chce je zrobić.

Inna sprawa, że za jazdą z wysoką kadencją nie przepadam. Wrrrróć. Dotąd nie przepadałam. Teraz mnie to nawet jara. Może dlatego, że każdy trening związany z rowerem mnie jara.

Rozjazd po treningu wyszedł mi niemal taki sam pod względem czasowym jak sam trening;). Kuooooocham rower;)


Szkoda, że podobnym uczuciem nie darzę akcesoriów rowerowych. Ktoś chce rozpierdolony w szale wścieklizny bezprzewodowy licznik Sigmy? Na pewno ktoś chce. Na pewno ktoś chce coś, co sama Che użytkowała. I co ona sama rozp… roztentego.


Dane wyjazdu:
25.61 km 0.00 km teren
01:12 h 21.34 km/h:
Maks. pr.:42.60 km/h
Temperatura:3.0
HR max:166 ( 84%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 562 kcal

Bym se zrobiła wpis o Świętach, ale

Wtorek, 27 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 6

ale nie zrobię, bo chcę wstawić foty, ale nie wstawię, za co podziękujcie mojemu blukonektowi. Oj, żebyście widzieli, z jaką nienawiścią na niego patrzam. Na tego modema-srodema. Jak na adwersarza jakiego. Jak Putin na rakiety.

Na razie hoduję gila do kolan, zdycham z niewydolności płucotchawkowej, co jednakowoż nie oznacza, że na rower sie wsiadam. Wsiadam.

W zasadzie to chyba właśnie załatwiłam się podczas świątecznych ekskursyj, bo o ile u mnie, na dole, śnieg topniał, upał ZELŻYWAŁ, o tyle tam, gdziem się wspinała, mróz CZYMAŁ jak Radzieccy Kaliningrad. I Tajlandia prostytutki. Ale o tym poczytacie, Kochanieńcy, jak JAKIMŚ CUDEM rozpierdolę system.

A dzisiejsza lekcj... yyyy... tfu! notatka dotyczy tego, jak se już dnia powrotnego zaczęłam gilowo umierać zaraz po tym, jak zjechałam do stolicy i jak już wyprowadziłam się ze wszystkiemi mojemi gratami z byłej pracy. Nieocenione ku temu okazały się Karolyna i jej Landryna, w którą to zapakowałyśmy wszystko, com zachomikowała w biurze przez te OSIEM kurwa mać lat pracy.

Niestety DYSKU CEDE, na który nagrały się jakies nastolaty łaknące zrobić karierę w biznesie muzycznym, a śpiewające o tym, że są A, A, A KŁINS OF DE PARKET, EEEEEEEEEEEE, nie znalazłam. Strasznie nad tym boleję, bo zamierzałam zniszczyć Wam tym nagraniem psychę.

No i o. Wieczorkiem zjebaniusieńka, ale zgodnie z rozkładem pojechałam na siłownię. Wiosełka jakoś wyjątkowo łakomie na mnie spoglądały.

Myślałam, że w stolicy będą większe pustki. Ale ROWERZYZDY nie spotkałam ani pół.


A, A, A KŁINS OF DE PARKET, EEEEEEEEEEEE


Dane wyjazdu:
80.69 km 0.00 km teren
04:14 h 19.06 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1845 kcal

Mówcie, co chcecie, ale mnie święta wkoorwiają

Środa, 21 grudnia 2011 · dodano: 22.12.2011 | Komentarze 8

A jak na złość, wszyscy – nawet na ulicach – mili są do wyrzygania. Wyjeżdżający z podporządkowanych puszczają mnie niemal uroczyście (dziś dwie panie KIEROWNICE obkciukowały mnie z uśmniechem zza swoich ciepłych szybek), upomnieni piesi, że lezą mię po dedeerze, grzecznie przepraszają i schodzą… noż kurwa!

Ja chcę z powrotem moją chamską stolicę!

Nie chcę, żeby było nawet przez chwilę tak fajnie. Bo nie jest prawdą, że człowiek do dobrego przyzwyczaja się szybko. On się przyzwyczaja NATYCHMIAST.
I co, wrócę po Świętach i po takiej odmianie wpadnę w zwykłe szare szambo międzyludzkie? To ja już wolę sobie po prostu w nim siedzieć, nie wychodzić, szoku nie doznawać.

Senkju, senkju, baj.

Dziś miałam zrobić tylko kompensację, czyli delikatniutką godzinkę w pierwszej strefie. Wszystko by się zgadzało (ta pierwsza strefa).
Ale czas się mię LEKKO nie zgodził. A bo najpierw musiałam podjechać do kumpla w Timołbajlu (i nie był to Goro!), potem zahaczyć o byłą pracę, wrócić do domu, a potem na KEN do AirBike uderzyć (i jeszcze wrócić). NO TO SIĘ UZBIERAŁO. Samo tak.


Ale wszystko uczyniłam z nakazaną kadencją i w nakazanym tętnie.
JAK NIE JA.

O, miałam napisać. Spotkałam tomskiego, z któregom WIELCE dumna! Posiadał bowiem rowerowe lampiczki. Świat się kończy, mówię Wammm. Ludzie mili, Tomek oświetlony. Dajcie spokój. O.


Dane wyjazdu:
30.41 km 0.00 km teren
01:21 h 22.53 km/h:
Maks. pr.:33.50 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:157 ( 80%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 505 kcal

No i macie, coście chcieli

Wtorek, 20 grudnia 2011 · dodano: 20.12.2011 | Komentarze 10

I się doczekałam. Nie, żebym strasznie tęskniła, ale jak już zaczęło tak sobie śnieżyć, tak gęsto, miło i leniwie, no przyznam, że klimatycznie, to pobimbrowałam porą wieczorową na rower. A raczej rowerem na siłownię. Pora ku temu beznadziejna, bo na siłce byli dziś wszyscy, a na pewno wszyscy ci, których nie było w centrum handlowym. Byłam jednak chamem ostatnim i cymbałem brzmiącym. Z trudem przychodziło mi niezważanie na nikogo i nieustępowanie, ale dzięki temu wyrobiłam się w czasie i mogłam przybyć na czas, by przelotnie spotkać się z moim od-toruńskim ulubieńcem, Wierzbą, który wraz z dziecięciem swym Polskę przemierzał przedświątecznie, a którego trenażerową oponkę miałam zgarażowaną ja.

Szkoda, że mieliśmy tylko chwilę, bo gada się świetnie i GIEMBY to nam się nie zamykają.


Myślałam, że śnieg mnie wkurwi, ale zasuwało mi się miodnie i cudnie, i tylko parę razy rzuciło mnię chybotliwie. Bardziej od opadu wkurwiają mnie stuki z okolic suportu, które MOGŁYBY zwiastować śmierć łożysk, acz mam nadzieję, że to tylko oznaka syfu w mufie. Z tym se jeszcze poradzę.
Wypiszę Specowi małe skierowanko na czyszczonko, sama je nawet zarespektuję, a zatem sama zalecenia wykonam.
Ale zanim wypiszę, to się nasłucham tego cholernego pukania.

Zgłośniłam zatem ja muzę, zaklęłam szpetnie, zgłośniłam jeszcze raz i nawinęłam do domu.


Frajdę z tej pierwszej zimowej jazdy miałam pierwszorzędną, BYĆ MOŻE za sprawą tego, że to była jazda NA ROWERZE, a ta mnie jara w okolicznościach każdych:).

No i dziś te wszystkie LAMPICZKI nowoświatowo-starówkowe MIĘ się w tej białej scenerii podobali.

Ukrywać jednak nie będę, że zimę wolę w tym wydaniu, jakie mieliśmy w ciągu dnia. Lekutki mrozik, pełne słońce. Lajkit.


Mocno rozważam kupienie jeszcze w tym roku całego napędu do ściganta. Ceny w dwa tysiące dwienatcat mają być bardziej niż chore.Ja tu widzę niezły burdel i kosztową schizofrenię, siostry. Wyście zwariowały, boście chłopa dawno nie miały!Wyglądacie mi na mocno poczeszczałe. Lub nie. Sama nie wiem.

Aaaaaa! Długo nie pisałam, ale nic się nie zmieniło. KUOOOOOCHAM Wojtka Marcjoniaka!:)


Dane wyjazdu:
57.20 km 0.00 km teren
02:16 h 25.24 km/h:
Maks. pr.:47.40 km/h
Temperatura:3.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 996 kcal

Nocne Polaków rozmowy

Środa, 14 grudnia 2011 · dodano: 14.12.2011 | Komentarze 11

Żesz ja pierdaczam.
Taka prawda, że jak pada, to leje. I że jak już się coś jebie, to epicko.


Jedyne, na co udało się mię zdobyć dziś, to el treningo baj Wojtek Marcjoniak, którego – rzecz jasna – KUOOOOOCHAM. Udało mię się zdobyć nań porą dopiero wieczorową, kiedy to już cud niepamięci się po tym pięknym słońcu święcił.
Ale uczyniłam, co mię zalecono, spotkałam też przy tejże okazji chrabu, który tym razem nie przepuścił (okazji) i choć ciął w stronę inną niż moja, zawrócił, dogonił i się zintrodusował. Chłop żywemu nie przepuści.

BARDZO MIĘ PRZYJEMNIE!


Spotkałam też mojego Pana Prezesa Najulubieńszego, a raczej to on mnię zoczył, śmigając Wizłozdradą. Wstrzymał swe mechaniczne kucyki i w ten sposób wyrwał mnię z trybu treningowego. Bo oczywiście zatrzymałam się na plotki. Taki to ja jestem kyrwa profesjonalista.


Ale dżeneralnie jestem zadowolona.

Boooooooooooooolą mnie nogi!! I to akurat też lubię.


Dane wyjazdu:
71.26 km 6.60 km teren
03:41 h 19.35 km/h:
Maks. pr.:42.40 km/h
Temperatura:2.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:128 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1303 kcal

Katecheza o tym, jak nie być taką fizdą jak Che

Środa, 7 grudnia 2011 · dodano: 09.12.2011 | Komentarze 11

Chciałam Państwu cuś opowiedzieć. Przy okazji pastwiąc się nad sobą samą, czego wstęp do tej noteczki w ogóle nie zapowiada. Słuchajcie zatem, bo zaprawdę powiadam Wam.

Che jest idealna, o czym oczywiście wiemy wszyscy, ale podkreślę to z całą mocą. Ale Che jest idealna tylko wtedy, gdy otoczenie i okoliczności spełniają następujące warunki:
- wokół Che nie dzieje się atmosfera centrum handlowego,
- Che nigdzie się nie spieszy,
- Che nie wychodzi z pracy o porach zbliżonych do ludzkich, bo jak wychodzi, to gubi się jak, nie przymierzając, ciotka w Czechach,
- wiele – jak zakupy sprzętowo-rowerowe – idzie po Che myśli,
I the last one:
- Che MYŚLI

Dziś wszystko to oraz koniunkcja Saturna do Media Markt - koniunkcja w opozycji do Uranu (złóż), bo to ważne – sprawiły, że Che zdała egzamin na największą pierdołę. Która, jak wiadomo, w konkursie na największą pierdołę zajęłaby drugie miejsce, bo taka z niej pierdoła.

Najwsampierw ZMOKŁAM. Dziwnie wydarza się tak, że nie siąpi dopóki nie wynurzam nosa z chaty. Jak tylko we tak zwanych ODRZWIACH po stronie zewnętrznej zacznie wystawać koło, potem reszta roweru i reszta Che, z nieba następuje opad. Ustaje mniej więcej trzy, no może pięć metrów przed moim miejscem docelowym.

Tak już jest, z tym się nie dyskutuje, tak jak nie dyskutuje się z tym, że mamy prawe i lewe oko.


ZMOKŁAM, gdyż jechałam, a jechałam do biura, gdziem miała podjąć przesyłkę, a w niej niu amor, o modelu konkretnym. W zasadzie tylko po to bimbrowałam, MOKNĄC do pracy. Gdym odebrała już przesyłkę, okazało się, że: a) produkt się zgadza, bo zamówiłam amor i przyjechał amor, b) gadżet w postaci manetki JEST, c) amor jest podejrzanie inny, ale to ciągle amor, d) amor jest amor, ale model się KYRYWA nie zgadza.

Spełniliśmy zatem punkt czwarty naszego kryterium.

Daley.
Wyjszłam, pierdolnąwszy pięścią w stół, z pracy, zła, ale wstępnie umówiona. Umówiona na KENie w AirBike, a potem wstępnie umówiona na wstępne umówienie się z Niewe na telefon, a nawet i na jazdę. Łatwo się zatem domyślić, że omówimy teraz punkt drugi. Czyli Che się spieszy.

Che przestaje też myśleć i zamiast osrać dziś tak zwane sprawunki, bo się spieszy, Che wybiera się na sprawunki. Udaje się do centrum handlowego, czego normalnie nie robi (chyba, że w programie tygodnia jest osiąganie ZEN poprzez spacery z bazooką w najbardziej zaludnionych arteriach miasta), ale udaje się, bo w tejże galerii jest sklep Salomon, a w nim gadżety Suunto. Idzie tam. Nawiązując sympatyczną pogawędkę ze sprzedawcą, jak się okazuje – również rowerzystą, ale uziemionym przez skurwysyńskiego taksówkarza, który w planie na osiągnięcie ZEN miał niegdyś rozjebać jakiegoś rowerzystę, Che dokonuje udanie zakupów i myśli se:

A! Skoro tu już jestem, to jeszcze słuchafony se kupię, bo te, które mam rozje…yyyyy… te, które mam przeszły upgrade do wersji dla osób niesłyszących na jedno ucho, a zatem zostały profesjonalnie wyciszone w jednej słuchawce.

Pojszłam zatem do sklepu z żelazkami i słuchafonami, kupiłam słuchawki i
wkurwiona na przedświąteczny ludzki zajob CZEM PRĘDZEJ się wybrałam do wyjścia.
Przy rowerze – już po założeniu wszystkich liczników, pulsaków, świateł, odpięciu roweru, okazało się, iż moje rękawiczki też przeszły upgrade, tyle że do wersji dla osób jednoręcznych.

Gdzieś KYRYVA posiałam jedną.
A zatem przyczepiam na nowo rower, odpinam wszystkie liczniki, pulsaki, światełka, bombki choinkowe, łańcuchy, girlandy i SZPICE i wracam. W sklepie ze słuchafonami pani nic nie wie o rękawiczce, natomiast w ramach rekompensaty wydaje mi… SŁUCHAWKI, za które przyzwoicie chwilę wcześniej zapłaciłam, a które dobrotliwie zostawiłam.

Przed oczami zwizualizowałam sobie Che, która mierzy do mnie z bazooki i cedzi przez zęby: TY PAŁO.

Z kretyńskim, krzywym uśmiechem zgarniam słuchawki i idę do Salomona. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie cokolwiek o rękawiczce, na pewno nie pracuje w Salomonie.
Ni Ma.

Proszę zwrócić uwagę na niebywałą kumulację kryteriów: Che nie myśli, Che w centrum handlowym, Che się spieszy. Mimo że wyszła o ludzkiej porze. Czyli Che również się gubi.

Rzucam dorodną kurwą macią i idę do roweru. Odpinam rower, zakładam wszystko to, com zdjęła – chętni, bym wyliczyła ponownie, niech w komentarzach wpiszą miasta – odziałam lewą rękę w ostałą rękawicę, uznałam, że nie mam prawej i schowałam jej kikut w rękaw kurtki i pojechałam na KEN.

Tam wszystko powiodło się. No może poza kwestią myślenia, bo anim nie zaprotestowała, gdy zaproponowano mi BIAŁE rękawiczki. Zapłaciłam, zgarnęłam i pojechałam je ujebać odbryzgami z kałuż, bo przecież cały dzień siąpiło mokre gówno.

Być może dlatego to uczyniłam, gdyż się spieszyłam, acz chyba raczej dlatego, że jestem PAŁĄ.

A potem pojechałam pojeździć z Niewe. I przekonać się o odwiecznych prawach natury, że wszystko, co mokre, kiedyś w końcu zamarznie. Zwłaszcza jeśli pokrywa drogę.


A jeszcze wracając do rękawiczki, żeby było śmieszniej, trzy tygodnie temu, podczas treningu w Jabłonnie zgadałam się z innym dżeneralkowiczem mazoviowym, który też otrzymał żelowe zimowe rękawiczki, że zamienimy się rozmiarami. Ja miałam za duże, on miał za małe. Spisaliśmy protokół wymiany i straszniem zadowolona taką transakcją śmigała se aż to dziś.
To se KYRYVA użyłam.


Dane wyjazdu:
83.40 km 31.00 km teren
04:39 h 17.94 km/h:
Maks. pr.:46.60 km/h
Temperatura:
HR max:179 ( 93%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy:384 m
Kalorie: 2046 kcal

Trening, trening, kuooooocham trening!

Sobota, 26 listopada 2011 · dodano: 28.11.2011 | Komentarze 17

I cały tydzień czekam na tę przejachę na rundzie w Jabłonnie. Im bliżej, tym ja bardziej strzygę uszami, a rower tarczami.

Oczywiście, wracam z tej rundy ze świadomością, ile mam jeszcze do nauczenia się i opanowania i jaką jestem dupą techniczną i że technika to wcale nie jest taka lipa, ale wracam tak nagrzana energią, że aż mnie trzęsie.

Raz, że rundka jest genialna, dwa – że mam fan nawet z moich błędów, trzy, że bawi mnie upokorzenie, na jakie się narażam.

Dziś też się wypierdaczyłam ze trzy razy – na sztywnym podjeździe. Oczywiście gloryfikując moją własną zajebistość, powiem, że to przez złe ustawienie Rockhoppa, a tak naprawdę przyznam (w tak zwanym nawiasie, czyli domyśle, czyli między słowami), że przez mój brak pojęcia.

Mam tam też taki zjazd, który wolę atakować z rozpędu, bo jak zaczynam się nad nim zastanawiać, to zjeżdżam jak ostatnia fizda (i pała).
Dziś Wojtek zorganizował udział w treningu też Wojtasa z totalbikes.pl i tenże udział wszyscy uznali za pomocny, bo na przykład z jednego takiego prostego zjazdu zrobił zadżebczy slalomowy drift. Krejzol, serio.

Z przejazdu rundą tydzień temu mam już filmik, Wojtek, zgrywając mi go na penadrajwena, orzekł, że jeżdżę jak PIJANY KRÓLIK. Czemu akurat królik?? No ale trzeźwa byłam też. Hm.

Jak oglądam owo nagranie, to Pani Mama ma ze mnie polewę, bo oglądając go, ryję ze śmiechu i wchodzę w zakręty. Tak. Siedzę przed kompem i to wtedy wchodzę w zakręty. Absolutny czad.

A ponieważ za tydzień treningu nie ma, ale to dobrze, bo ja wtedy siekam szkolenie spinningowe, jutro jadę na rundę egejn.
Mimo, że jestem pałą i dupą.

Strasznie szelmowski ten uśmieszek mi wyszedł;) © CheEvara



Jakby ktoś pytał, to jestem na jachcie.