Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
54.65 km 0.00 km teren
02:48 h 19.52 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 25 m
Kalorie: 1355 kcal

Jak ja was wszystkich nienawidzę &%^&$%##%*!

Wtorek, 26 lipca 2011 · dodano: 02.08.2011 | Komentarze 19

Wystarczy cztery dni w głuszy pojeździć i potem wrócić do zatłoczonej Warszawy, żeby złapać wkurwensona na całą populację ludzką. Zroweryzowaną, zmotoryzowaną, pieszą również. 5 dni, PIĘĆ DNI niespotykania nikogo na szlaku, związana z tym błogość i we wtorek co? Superkompensacja debilizmu ulicznego, już na „cywilizowanych” trasach.

Aż mię się nie chce rozwijać myśli, bo obiecałam sobie rano, że przeklinać będę tylko w mowie.

Zaś w piśmie będę wyłącznie bluzgać.
Tak to sobie wymarzyłam.


Ale póki co...
Aby się zresetować...

&feature=player_embedded#at=47

Spłakałam się ze śmiechu:D

Dane wyjazdu:
47.76 km 17.00 km teren
02:45 h 17.37 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:666 m
Kalorie: 1219 kcal

Ojcowski Park wita maszyn buntem;)

Poniedziałek, 25 lipca 2011 · dodano: 01.08.2011 | Komentarze 11

No i o.
Żeby czas w pracy tak zapierdalał, jak ten podczas wolnego.

A tu proszę, pięć dni i KUNIEC. Równie spektakularny jak podsumowanie rozprawki na temat wpływu długości dyszla na skręcowywalność konia w prawo.

Jakeśmy se w niedzielę wieczorem z Niewe postanowili, że zanim spożyjemy ostatnie piwo do ostatniego łynia, pakujemy graty, żeby rano były już w postaci zezwalającej na nierobienie z nimi nic innego poza wniesieniem do samochodu, takeśmy plan zrealizowali.

Chyba w całym swoim życiu nie byłam tak konkretna i zorganizowana jak tego jednego wieczora.

No i dzięki temu udało się wybyć z Dżałorek – westchnąwszy na wyjeździe z rozrzewnieniem – o porze planowanej. Rankiem. Prawdziwym rankiem, a nie tym świtem w samo południe (lub później), jak cztery poprzednie dni pod rząd.

Niedowiary, że aż anbeliwebol.

Oczywiście CAŁĄ trasę z Dżałorek do Wierzchowia, pod Ojcowskiem Parkiem Narodowem nakurwiał dla Szatana deszcz. Demotywujący deszcz. Demotywująco-zniechęcający. Mimo niego jechaliśmy jednak na te Wierzchowie z bardzo jasno określonym planem, że SIĘ ZOBACZY NA MIEJSCU.
Czy nam chce się w ogóle jeździć w tej zalewie.

Bo w trakcie dojazdu chciało się nieszczególnie.


Ale gdyśmy zjechali na parking we w tym Wierzchowiu, okazało się, że nam się naprawdę nie chce – zwłaszcza, że deszcz lał nadal, żeby nie powiedzieć: ciągle. Nawet ba! Nie boję się użyć metafory, że deszcz ów lał wciąż.
Zgodnie zatem z logiką tego niechcenia, wystawilim rowery z samochodu, przebralim się w trykoty i taksowani wzrokiem przez miejscowych, wskoczyliśmy na szlak, by przedrzeć się przez Dolinę Będkowską, a potem wbić na szlak wzdłuż malowniczej i zjawiskowej – wg Niewe – Doliny Prądnika. Czyli, by – krótko mówiąc – pojeździć.

I tak. Doliną Będkowską – choć pora roku na to nie wskazuje – jechało się jak po lodzie. Nie znam się na rodzaju gleb (poza tymi wykonanymi przeze mua z któregokolwiek z rowerów), ale tam NIE DAŁO SIĘ przyspieszyć, bo oba koła tańczyły jak na trenażerze (panie rezyseze). Jeszcze bym zrozumiała, gdyby tańczyły takiemu Niewe, który tylną oponę doprowadził do stanu HiperSlick. Ale i mnie rzucało z lewa do prawa i odwrotnie.

- Będzie piknie kuźwa, jak ostatniego dnia rozjebię sobie któryś z gnatów – myślałam optymistycznie. I przeto zrezygnowałam i z zapierniczania i z hamowania. Pomyślałam, że nie będę przeszkadzać memu fullu w radzeniu sobie z przeciwnościami terenu (w tym przypadku ze zlodowaceniem). Ufałam, że sam on wyprowadzi mnie i siebie bez uszczerbku i na mnie i na sobie. Zmrożoną trasą, mrożącą krew wszędzie (nawet w tak zwanej przetoce) dotarliśmy tam, gdzie się dało śmigać. Na asfalt.

Tam odetchnęłam z ulgą. Jak miech kowalski. Znaczy się odetchnęłam jak miech. A z ulgą jak kowalski. Przeciętny, statystyczny Kowalski. Zwykły, szary zjadacz kajzerek z serem typu gouda i pasztetem podlaskim.

Stąd, czyli z tego ulgowego asfaltu plan był jechania na szlak wzdłuż Doliny Prądnika. Plan powstał w głowie Niewe, który pamiętał – apeluję o niebranie na poważnie tego słowa w przypadku Niewe – że jest zajebisty, długi, cętkowany, kręty i PRZEJEZDNY.
Na pewno PRZEJEZDNOŚCIĄ można nazwać pierdyliard zwalonych drzew, wyrobione przez wodę (a raczej, jakby powiedział Goro: WYDRĄŻONE) korytka w czymś, co kiedyś ewentualnie mogłoby szlakiem być i nachylenie łaskawie pozwalające nie tyle pchać rower, co TRZYMAJĄC SIĘ LEWĄ RĘKĄ CZEGOŚ PRZED SOBĄ (żeby się nie zsunąć w dół), WCIĄGAĆ ROWER POZOSTAŁĄ RĘKĄ, CZYLI PRAWĄ.

Uszliśmy (uwspięliśmy się:D) tak kawałek, który konkretnie określę jako „Nie wiem, ile” i znów podjęliśmy dojrzałą (to ja), odpowiedzialną (znów ja) i męską (no bez dżaj, serio przyszedł Wam do głowy Niewe??;)), że:

PRDlimy to, schodzimy i zostajemy Tap Madels.

Zejście natomiast wyglądało tak, że tym razem rowery służyły jako podpieradełka. Bez nich jechałoby się na butach – gdyby się miało technikę – ewentualnie na dupie. Tu już technika nie ma znaczenia. Jak to, czy wielkość pokoju wpływa na wielkość kupowanych do nich drzwi. Tak samo nie gra roli, czy będą to prawe drzwi czy lewe.

Czy lewe.

Zjechaliśmy/zeszliśmy/sturlaliśmy się/wszystkie te trzy rzeczy naraz z tego wielce przejezdnego szlaku rowerowego i ponownie wylądowawszy na asfalcie (cywylyzacjaaaaaaaaaa!) udaliśmy się grzecznie zeksplorować tenże Oycovsky Park Narodnyj.


Ani to brama, ani Kraków. Ważne, że jest tu Che!;)
Brama tak zwana Krakowska © CheEvara




Moja droga... asfaltowa © CheEvara


Jakież to jest dziwne miejsce! Średnio łatwe do zaakceptowania jest to, że normalnie ludzie mają tam pobudowane hawiry („- Szczała, gdzie mieszkasz? - A wiesz, jestem taki trochę zwariowany, więc w Ojcowskim Parku Narodowym”). Ale nie przyjechaliśmy se tu akceptować. Tylko zdobyć coś, co Niewe określa Kastel of Peskowa Skala i wrócić do samochodu, a w efekcie już do stolicy.

Ów zamek był celem:

Jak to mówi Niewe, Kastel of Peskowa Skala:D © CheEvara



Aaaaaa! Po drodze, lajtowym i przez to NUDNYM asfaltem, przychodziły nam (biorę na siebie winę częściowo, żeby nie był to całkiem AntyNiewowy wpis;)) do głowy różne pomysły wbijania się na szlaki pieszo-rowerowe TERENOWE, ale pierwsze 50 metrów skorzystania z takiej opcji pokazywały dobitnie, jak wielce posrane są to idee. Błoto, ślisko, błoto, kałuże, rozryte, WYDRĄŻONE korytka. Gdybyśmy nie musieli tego dnia wracać do miasta stołecznego Warszawy, to może i byśmy się pobawili z tymi trudami ekskursji. A tu plan opiewał na wsad zadów do samochodu o godzinie 16-tej i tego należało się trzymać. Zatem zdobylim zamek... yyyy, PRZEPRASZAM, kastel, pod niem ustaliliśmy sensowny powrotnej gry plan i jęliśmy rozky-urwiać powrót, dla Szatana rzecz jasna.

I koniec końców (po łacinie: slalom alejką, co z kolei po irańsku oznacza szalej olejku) – sama w to nie wierzę – z Wierzchowia, już po przebraniu się w cywilne rzeczy, wykąpawszy się w wodzie z bidonów – wyjechaliśmy o PLANOWANEJ godzinie.

Źle się czuję z tym, że wszystko poszło tak, jakeśmy to ustalili.


O, a to niech będzie foto podsumowujące te pięć dni chla... yyy... rowerowania! ROWEROWANIA!:)


Dla kogo te podjazdy? Wiadomo!;) © CheEvara



I choć wycieczka ta stała pod znakiem niełączącego licznika (mojego) oraz niekonweniującego Garmina (Niewowego) – czyli zapewne przewyższeń było więcej, tak wersja owa mi się podoba;). I tegoż właśnie buntu maszyn dotyczy wpis ów;).

Dane wyjazdu:
65.45 km 35.00 km teren
04:13 h 15.52 km/h:
Maks. pr.:55.40 km/h
Temperatura:15.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy:944 m
Kalorie: 1651 kcal

Dżałorky po raz czwarty, niestety ostatni:(

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 6

No cóż. Niestety Goro i Rooter wraz ze swoim rodzinnym drobiazgiem wybyli z Dżałorek i zostaliśmy sami. Samiuścy!

A na zewnątrz szumiący potok. I wilki jakieś. I na pewno też po krzakach gdzieś czaił się niemiecki okupant.

Ale najbardziej doskwierać przyczaiła się samotność, że pozwolę sobie tak niegramatycznie zbudować zdanie:).

No bo nie było już przed kim udawać, że przyjechaliśmy tu porowerować. Dodatkowo od rana padał deszcz. I na dokładkę mieliśmy jeszcze piwo. Wszelkie okoliczności były tak demotywujące, że naprawdę, wszystko wskazuje na to, że cudem jakimś wyleźliśmy na rowery. O porywającej, barbarzyńsko wczesnej godzinie 16:15.

Brawo kuźwa Jasiu.

Najgorsze jest jednak to, że summa summarum, nomen omen, sacrum profanum oraz lelum polelum zajebiście mi się ten dzień podobał. Nic na to nie poradzę, że tak naprawdę jestem i leniem i opojem.

Odpoczyn i regeneracja, czyli kwintesencja profi kolarstwa:D © CheEvara


Ale tak. Każdy potrzebuje choć raz nie zapierdalać gdzieś z zegarkiem w ręku. Tak? Od zapierdalania na czas to ja mam życie codzienne, stolicę, pracę i treningi. Mieszanina tego wszystkiego naraz ulewa mi się średnio raz w tygodniu, co owocuje tym, że mam chęć wyjść w tłum z piłą tarczową i zajebać wszystkich, bez względu na to, czy winny czy niewinny. Mądry czy głupi.

I ów niedzielny poranek, gdyśmy z Niewe pamiętali, aby dzień święty święcić (heeeej, szaaaable w dłoooooń!;)) był mi ratunkiem. Nikt nikomu nie zakładał mendy o to, że lenistwo, że nieróbstwo. Wszyscy sączyli sobie spokojnie piwko w kompozycji rowerowej i czekali, aż deszcz raczy sobie, że tak obrazowo rzecz ujmę, pospierdalać, gdzie jego miejsce. Na przykład do Bangladeszu.

I w końcu tenże się udał tamże. Nieważne, że jakieś trzy godziny po tym, jak przebraliśmy się za rowerzystów. Ważne ŻE!:)

No to znowu – standardowo. Trasa na Szczawnicę, stamtąd na Leśnicę, gdzie Niewe realizuje się fotograficznie:

Leśnica w dole, a z przodu podjazd. © CheEvara


stąd podjazd asfaltem do Lesnickiego Sedla:

Wersja widoku bez Niewe © CheEvara




And wersja widoku z Niewe:D © CheEvara


i stamtąd zjazd na stronę słowacką – czyli w stronę przeciwną niż podąża Niewe, bo fota była pozowana..
Na zjeździe nawet nie było tak zimno. Po prostu myślę, że już nigdy nie będzie tak zimno, jak tamtego pamiętnego zjazdu, kiedy rozdarłam się wniebogłosy jak Goździkowa na nieszporach.

Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik i podążyliśmy se – według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie.

I tu już zaczęła się zabawa. Ale zadziwiająco noga podawała (magia regeneracji i odpoczynu), podjeżdżało się konsekwentnie, pogoda nie przeszkadzała – wszystko szło piknie.

Takim szuterkiem można się piąć! © CheEvara



Podjechane to i zadowolone;) © CheEvara



Ale potem wszystko SPSUŁY chmury. Zabrały widoki, szczyty, góry, sosny i szynszyle górskie pewnie też! Wzięły se wszystko, co można zwykle podziwiać. Wokół nas rozlało się mleko i widać było całe gówno. Jak w butach:)

Ale klimacik mimo to był przezadżebisty!

A dziesięć metrów w górę później było już tak;) © CheEvara


W związku z czem kapkę mnię zatkało:

Eeeeeee, przepraszam bardzo, a gdzie jest dom? © CheEvara


No i dalej nastąpił niestetyż zonk, na który złożyła się późna pora, zapadający zmrok, Niewowy Garmin, który nie miał wczytanej tej trasy i niezbyt solidnie oznaczony szlak. Podjęliśmy odpowiedzialną i dojrzałą decyzję o tym, że nie brniemy na waleta dalej mimo przeciwności losu, flory oraz fauny i że wracamy.

Ciul, że tą samą trasą, czego raczej nie lubię. Zjazd, choć dość rześki, był genialny, czego widać, że się spodziewam już na tej focie:

To do zoba na dole! © CheEvara


Oczywiście, Niewe, jak przystało na dżentelmena poczekał, aż zacznę zjeżdżać, po czym mnie wyprzedził, żeby pousuwać wszelkie niedogodności na trasie, a potem USZCZELIĆ mnie, jak zjeżdżam:

Wyżej ten asfalcik nie wyglądał tak fikuśnie;) © CheEvara


W Velkym Lipniku odbiliśmy, za przeproszeniem w głąb słowackiego lądu, na Haligovce, skąd mieliśmy dobić do Czerwonego Klasztoru i stamtąd już znaną traską naddunajską do Szczawnicy, u granic której zjedliśmy epicki wyprażany syr i spożyliśmy po bronku, zwanym Zlatym Bazantem. Pyszota!

A ponieważ plan na poniedziałek był ambitny, bo zamierzaliśmy pojeździć jeszcze w Ojcowskim Parku Narodowym, a potem wrócić do szarej rzeczywistości, czyli Warszawy, olaliśmy widowiskowy redyk w Jaworkach, kupiliśmy piwo i na bazie jęliśmy realizować plan mycia rowerów, konstruktywnego spakowania się i należnego temu fajnemu dniu napicia się.

Mission accomplished w stu kurna procentach!

Dane wyjazdu:
42.70 km 36.20 km teren
02:58 h 14.39 km/h:
Maks. pr.:43.20 km/h
Temperatura:17.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:126 ( 65%)
Podjazdy:1355 m
Kalorie: 1012 kcal

Dżałorky dzień czeci, czyli grupen bajking:)

Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 21

Tym razem na rowery wystartowali wszyscy:

Kolejno odlicz: G.O.F.A. Beti, Goro, Rooter, Kacper vel. Ogór i Che;) © </div>

Za
Gorem znajduje się mały Antek, za Rooterem BarteQ – synowce. Nie wiem, czy to wina fotografera, że – jak mawia Rooter – Burzy Synów nie widać, czy raczej to wina pozujących. Gżenereli widać Che i MOŻE to być jakaś oznaka profesjonalizmu Niewe.

Taką ekipą pojechaliśmy z Dżałorek przez Szczawnicę do granicy ze Słowacją. Tam musiał nastąpić postój na browar (Topvar) – czego dopuścili się dorośli, oraz musiały zaistnieć zabawy na placu zabaw – co popełniły dziecka. Od razu można było zauważyć, czyim synowcem jest Barteq – latał za jakąś małoletnią blondyneczką. No cóż. Genów nie oszukasz:).

Niewe i mua zostawilim rodzinki i pojechaliśmy zdobyć ponownie Leśnicę i tym razem przemknąć się czerwonym szlakiem po paśmie szczytów górskich. A taka se fanaberia.

To jedziem w górę asfaltem:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202693,20110728,dzien-mial-byc-lajtowy-podjazd-sie-temu-zbuntowal.jpg" title="Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował" width="600" height="450" /><div><q>Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował</q> ©


a widoki zostawialim za sobą o take o:
Jak te głupki wjeżdżamy, zamiast sobie ułatwić © </div>

Niektórzy byli cwani i założyli błotniki, bo woda bryzgała i drzyzgała spod kół:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202695,20110728,znowu-laki-znowu-sekcja-kaluz-znowa-sekcja-trawiasta-i-znowu-zajebiscie.jpg" title="Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)" width="600" height="450" /><div><q>Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)</q> ©



I się wspinamy i se zjeżdżamy. I znowu wspinamy na:

No i tym czerwonym szlakiem gdzieś tam se wjechaliśmy;) © </div>

by oczom naszym ukazał się wiu piękny, że pękają oczy!

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202697,20110728,no-to-juz-sie-mozna-pobawicd.jpg" title="No to już się można pobawić...:D" width="600" height="450" /><div><q>No to już się można pobawić...:D</q> ©


A potem se zjeżdżamy z tego pasemka i w pewnym momencie znowu lądujemy w wąwozie, w którym Goro dnia poprzedniego uświadamiał nas historycznie. Pokonujemy w nim co łatwiejsze odcinki po to, by wyjeżdżając z niego dostać w dupsko. OBOJE. Przednie koło Niewowej Kony zapadło się w niespodziewanym, głębokim błocie i tenże Niewe wykonał piękny, klasyczny wręcz lot nad kierownicą. Gdyby to była Planica i były to loty narciarskie, dostałby najwyższe noty za styl. I za lądowanie odwrotnością telemarka takoż;). Bo wystawił przed się nagdarstki, które zanurzył, padając, we w tym grzęzawisku. ZJAWISKOWO!

Zjeżdżając dosłownie kilka sekund za nim, widziałam ten artystyczny flow i wpadłam kolejny raz w taki brecht, że... rzuciło i mnie. Coś jest w tym wąwozie takiego, że dostaje się tam głupawki. Owocem mojej było wyjebanie się w śmiechu i ze śmiechu:

Jedno OTB i jeden szlif. Sprawiedliwości stało się zadość:) © </div>

Niesprawiedliwe jednakowoż jest to, że nie istnieje, bo nie powstała, bo nie miała jak powstać fota Niewowego przelotu nad Koną, a dowód na moją dupowatość (albo i dobry humor) jest. Abyście wiedzieli, że umiem stawić temu czoła, fotę ową prezentuję:).

Zjechaliśmy tedy do Czerwonego Klasztoru, ja z rozwalonym kolanem lewym (jak zawsze),
Niewe z krwawiącym kolanem prawym, ubłoconym łokciem, uwalonymi rękawiczkami, gdzie namówieni byliśmy na wspólny z pozostawioną o poranku ekipą familijną powrót.
Tu marny fotografer, czyli ja starał się uchwycić oblepiające Niewego błotne macki. Krwawiące kolano zdołał obmyć w Dunajcu i ja myślę, że właśnie przez to fota straciła na dramatyzmie (i wyrazistości:))

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202699,20110728,w-czerwonym-klasztorze-kazdy-orze-jak-moze.jpg" title="W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)" width="600" height="450" /><div><q>W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)</q> ©


Ponieważ nie spotkalimy się z resztą ekspedycji, podjęliśmy decyzję rozkurwiania tempa dla Szatana i zaczęliśmy gonić towarzystwo, które pewnie już śmigało na Dżałorky. I dogonilim! Zjechawszy się TUGEDA, zrobiliśmy wielki, komisyjny, kolektywny popas w Szczawnicy w tak zwanej Karczmie u Madeja, gdzie Niewe nie przypadł chyba do gustu obsłudze, bo dostał surowy schabik. Cała reszta zaś była względnie ukontentowana. Choć mogło być kurna lepiej.

A już w Dżałorkach nastąpił mały kosmetyczny rewanż (za Szydłowiec) i proszę, mój Szpecyk czeka w kolejce do myjki. A ja co? Trzy butle, sukienunia kupiona w KOTONFILDZIE i pies Megi czyli Magi, który wchodzi w zakręty ryjąc po ziemi swoim słodkim pychem. Albo Ruda Suka, jak mówi o niej Rooter:

Che pije i zabawia Megi czyli Magi, czyli psicę Rootera i Gohy;) © </div>


<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202704,20110728,nie-gryz-mnie-ruda-suko.jpg" title="Nie gryź mnie ruda suko;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie gryź mnie ruda suko;)</q> ©


Choć widok na akt podmywania Szpeca był epicki i nawet przyznam, że satysfakcjonujący:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202701,20110728,nie-ma-to-jak-ubrac-sie-do-roboty-pod-kolor.jpg" title="Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)</q> © </div>

to jednak nastroje siadały. Goro z familią i Rooter z familią (każdy z nich ze swoją) szykowali się w tym czasie do powrotu do stolnicy, pakowali swoje graty. Dla mnie i Niewe nie oznaczało to końca imprezki, ale jakoś tak – że się tak SENTYMENALNIE wyrażę – smutem zaleciało.

Aby sobie humor poprawić, zniszczyliśmy humor innym. Jak w „Świecie według Bundych” – kiedy jeden z nas czuje się gorzej, inni czują się lepiej. Na mocy tego prawidła, Niewe rozhajcował ognisko. Rooter, który krzątał się w tle, ładując do samochodu graty, tylko syczał pod naszym adresem nienawistnie.Chamówę ten Niewe uczynił straszną. Poszłam mu w tak zwany sukurs, dzielnie sącząc piwo numero pięć. Czym zapracowałam sobie na nienawiść Rootera chyba zupełnie słusznie:).

Dane wyjazdu:
48.96 km 40.00 km teren
03:54 h 12.55 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:16.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:1505 m
Kalorie: 2132 kcal

Dżałorki dzień drugi!

Piątek, 22 lipca 2011 · dodano: 28.07.2011 | Komentarze 23

Po mocno rowerowym czwartku i upojnym wieczorze towarzystwo nie wstało zbyt świeże:D Ja i Niewe na krzywy ryj wbiliśmy się na śniadanie, którego rozwinięcie każdego już poranka wyglądało tak samo: reanimacyjne piwo, mycie rowerów połączone z piwem tym razem w wersji pielęgnacyjnej i powiązane ze zbiorowym… sztachaniem się Brunoxem i na koniec jeszcze jedno piwo.
Za symboliczną butelkę Kasztelańskiego udzielałam chłopakom technicznych porad:

Zajebista kompozycja, muszę przyznać;) © CheEvara



Tym razem skład wyprawowy uszczuplił się nam i w trzy osoby: Niewe, Goro i mua pojechaliśmy – wedle przewodniczej woli Kierownika Eskapady, Gora – zdobyć Prehybę (1175 m n.p.m.). Pora była rzeźnicko wczesna, bo ruszyliśmy JUŻ o godzinie trzynastej. Myślę, że właśnie to odstraszyło Rootera. Już na zdjęciu powyższym wykazuje żadne oznaki aktywności. Jakby się chłopak nie wyspał:).

Rowerowy szlak prowadzący ze Szczawnicy na Prehybę (wiem, że po polsku to Przehyba, ale mnie bardziej podoba się zruszczenie) był tak przejezdy jak trasa pamiętnego maratonu w Szydłowcu. Chyba, że ów rowerowy szlak przeznaczony był wyłącznie dla rowerów wyposażonych w czekany i w tak zwane wciągarki. No bo, wybaczcie, moi mili:

Wspinanko na Prehybę. Szkoda, że rowerowy szlak ma mało wspólnego z przejezdnością;) © CheEvara


Na szczyt docieramy bardziej zmęczeni tym wciąganiem rowerów niż rzeczywistym podjazdem. I nawet nie chodzi o to, że nie było mocy w nogach, żeby to podjechać, ale rozpieprzony przez wycinkę drzew szlak rowerowy, dodatkowo urozmaicony klejącym się jak surowe ciasto drożdżowe błotem weryfikował wszystko. Nie wspomnę już o tym, że padający PRZYNAJMNIEJ od naszego przyjazdu deszcz zrobił z kamieni i korzeni ślizgawkę.

Schronisko na Prehybie, nie widać w sumie, że się uchetaliśmy;) © CheEvara


W schronisku pustki. Poza nami i innym rowerzystą, który wjechał na Prehybę asfaltem (pfffffffffff) i który cyknął nam powyższe zdjęcie; oraz poza panią na kuchni nie było nikogo. Na należne nam naleśniki i piwko rzuciliśmy się NIESTETY w kolejności wydania. Czyli Niewe, Goro i ja:D Ale z piwem UPORALIŚMY się w tempie podobnym.

Galeria trzech chlorów, tyrzech kasków oraz trzech piw;) © CheEvara


Nażarci, acz w sumie niedojedzeni – nie wiem, co jest w tych górach, ale ja tam byłam ciągle głodna! - skierowaliśmy bajsikle w stronę Rytra. Teraz czekał nas zjazd. Kamienisto-błotno-korzenny. Dzieło Szatana wręcz. Niewe walczył ze ślizgiem tylnej zjechanej opony, ja – mimo posiadania fulla – z cykorem, a Goro...

GORO WALCZYŁ ZE SWOIMI SKŁONNOŚCIAMI DYDAKTYCZNYMI.

Na żółtym szlaku DYDAKTYCZNYM można było NAUCZYĆ SIĘ techniki © CheEvara


Bo, kochani moi. Idziemy se w dół. Jak wskazuje obrazek. Bo się nie da zjechać. Idzie najpierw Goro, potem ja, na końcu Niewe, kóry strzela nam kompromitujące zdjęcia, jak sprowadzamy te rowery, zamiast na nich zjechać. Idziemy se takim wydrążonym tunelikiem, wypełnionym: kamieniami, korzeniami oraz błotem, a pośrodku tego wszystkiego leci se korytko. W którym – jakby się wpadło na pełnej prędkości, czyli na tak zwanej koorvie – już na pierwszym kamieniu można by wykonać klasyczne OTB. Ewidentnie Goro jest zafascynowany obłością kamieni. Bo odwraca się do nas i tonem przemowy profesora z ambony wygłasza nam tekst:

SPÓJRZCIE, JAK TU POPRZEZ WIEKI WODA DRĄŻY SKAŁY

Nie mija sekunda, a ja na to dostaję takiej głupawki, że ledwo jestem w stanie utrzymać fulla. Rżę jak kobyłka Piłsudskiego. Za mną w przeraźliwy brecht wpada Niewe. Komizm sytuacji dociera do samego autora, który – naprawdę niewiele brakowało – zara zacznie nam pokazywać wykresy, jak to POPRZEZ WIEKI woda drąży te skały.

Jak już się obśmialiśmy jak te dzikie norki Izydorki, jęliśmy kontynuować schodzenie, czasem zbieganie, czasem zjazd na butach. W sumie, moglibyście zapytać, po co nam tam były rowery. A one przydały się do...
podpierania!
Jak te kijki do NORKI ŁOKI.

Nastąpił postój na oddanie naturze, to co naturze lub też naturalne. Czyli przetworzone prehybskie piwo . Znów Goro okazał się werbalnym sponsorem tej imprezki, bo wypowiedziawszy słowa:

TO TERAZ DRĄŻYŁ BĘDĘ JA

oddalił się w celu wiadomym.

Potem udało się wskoczyć na rowery, by choć poudawać sprawnych technicznie kolarzy górskich, jak o ta pani, o:

A jednak zjeżdżam:D © CheEvara


i asfaltem dotarliśmy do Piwnicznej, po drodze próbując GAZOWANEJ Piwniczanki:

Nie dość, że gazowana, to jeszcze waliła dżajkiem © CheEvara


I pojechaliśmy na obiad. Obżarliśmy się jak nie powiem jakie zwierzęta z kontaktem elektrycznym na giembie, a że sam obiad nam nie wystarczył, dobiliśmy się hambuksami. To żarcie doszczętnie zniszczyło nasze cechy motoryczne. A tu jeszcze trza było zdobyć Przełęcz Obidza.

O królu złoty, jak ja żałowałam tego obiadu. O Dżizasie na Niebiesiech, jak mi nie szło! Jakkolwiek nie próbowałabym sobie wmawiać, że widoki będą zajebiste:, tak na moją watę w nogach nie było rady. Zdobycie Obidzy okazało się znacznie trudniejsze niż podejście pod Prehybę. Sztywny podjazd przechodził w ścianę, ściana w sztywny podjazd. I tak aż do samego znaku:

Wjechano! © CheEvara


Pozowane czy nie? Oto jest pytanie;) © CheEvara
.

Stąd do bazy było już nie tylko blisko, ale i z górki. Wystarczyło minąć bacówkę:

Postój przez stado baranów:D © CheEvara


i taki spęd

Będzie filmik z tego, jak próbuję przebić się przez te łowiecki;) © CheEvara


i strumyk:

Jeszcze tylko szybkie mycie rowerów © CheEvara


Wiem, że rozmazane, ale przez to bardziej dynamiczne. Poza tym zalałam se buty:D © CheEvara


Dzień zajebiaszczy, zatem wrażeniami należało podzielić się PRZY WIADOMO CZYM zresztą ekipy.


Chciałam tylko zwrócić uwagę, że miało być ognicho, pieczone ziemniaki, ale Rooter zlał nasze poranne prośby i zadu po zakupy nie ruszył:D

Więc było TYLKO piwko:)

Dane wyjazdu:
66.00 km 60.00 km teren
04:19 h 15.29 km/h:
Maks. pr.:54.80 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1244 m
Kalorie: kcal

Dzałorki ŁELKAM TU!

Czwartek, 21 lipca 2011 · dodano: 27.07.2011 | Komentarze 17

Łi ar nał in Dżałorky!

Tytuł daję taki, a nie inszy, dlatego bo ponieważ kaprys mam taki i PISZAM TU I TEDY ku przerażeniu, niestrawności, turbulencjom wdupnym tych, którzy przyłażą i narzekają tylko.

Poza tym nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz?

Ano nic.

Środowego wieczora dotarliśmy z Takim Jednym do Beskidu Sądeckiego, a dokładnie do Szczawnicy, gdzie została zakupiona KRZYNKA Kasztelańskiego nie dla ciot (czyli wersja bez pasteryzacji), a już całe DWAJŚCIA minut później zwieźliśmy swe psychopatyczne jestestwa do Jaworek, gdzie stacjonował Goro i jego przyległości rodzinne oraz Rooter w sytuacji podobnej. Dziś myślę, że obaj (wraz z przyległościami rodzinnymi) żałują chwili w której nas zaprosili do Dżałorek. Czyli mnie, pijaka oraz Niewe. Też nieusztywniającego alkoholem kołnierzy.

Czekano na nas z ogniskiem i alkoholem. Czyli z należnymi honorami.

Wiem, to chamskie, ale pominę litościwie ów wieczór środowy, bo ze sportem i kolarstwem wiele wspólnego nie miał. Może jedynie butelki pustoszały w tempie finiszowania Cadela Evansa na wiadomym TdF. Nazajutrzne, poranno-czwartkowe skutki były nietrudne do przewidzenia – dupy posadziliśmy na rowery wczesnym POŁUDNIEM. Ekipa w składzie: Goro (Kierownik Wycieczki), Niewe (Zastępca Kierownika, który dysponuje narzędziem zwanym nawigacją), Rooter (nie wiem, jaką funkcję miał pełnić, ale białe obręcze jego Meridy jasno implikowały, że imć Roo miał pełnić rolę lansiarza) i ja, Gwiazda Bikestatsa, czyli Che; wyruszyła na eksplorację wcale nie pedalskich wzniesień.

Jak się potem okaże, Che daje im radę średnio ciulowo. Marnieńko.

Ale przynajmniej pod względem spożycia fason trzymałam.

Jak już zebraliśmy swoje rozleniwione rzycie na rowery, Goro zatargał nas na tak zwany Śmietnik, długi, acz niekoniecznie sztywny podjazd. Nie wiem, dlaczego zwie się to Śmietnik, wytłumaczenia należy szukać u Kierownika na blogasku. Chyba, że nie wytłumaczy. To wtedy wszyscy nie będziemy wiedzieć.
Niewemu noga podawała, mnie blokowały rozregulowujące się Avidy Elixiry (żeby je tak chudy byk zagarnął pod siebie i wydymał!), Goro dzielnie doganiał, a Rooter… No cóż. Rooter – no już nie będę taka wredna – kręcił swoje. Był z nami jeszcze starszy synowiec Gora, Kacper, ale dał nam fory i, rzuciwszy, że z leszczami nie kręci, zawinął do chaty:).

W zasadzie to tak. Powinnam zaczekać przynajmniej na wpisy Niewe, bo miał GiePeeSa i nie tyle jest w posiadaniu profilu trasy, co śladu trasy. A ja już nie pamiętam, gdzie jeździliśmy pierwszego dnia. Kolejne wypady też już mi się pierdylą.
O gównianym liczniku Sigmy (DTS), który co i rusz sygnał gubił, nawet nie będę tu pisać, bo od samego składania przeze mnie liter spłonie samoczynnie, pomiot szatański.

Ale będę brnąć. Najwyżej się zedytuje:).

Wjechaliśmy na ten tak zwany Śmietnik – po 10 kilometrowym podjeździe.

Od lewej: zła Che, spragniony imć Rooter i Kierownik Goro © CheEvara


Tu ugaszono pragnienie, wysłano SMS o treści „Zjeżdżamy” (w oryginale „Rozkurwiamy zjazd dla Szatana”) i zmieniono wektor, acz zachowano KERUNEK.

Ale o ile podjazd przebiegał jeszcze w słońcu, o tyle sytuacja na szczycie, a konkretnie dwie sekundy po nim, zmieniła się diametralnie. Lunął deszcz. A raczej DESZCZ. Krople deszczu uderzały o wszystkie me członki w sposób bolesny. Zjeżdżaliśmy (w oryginale: „Rozkur... dla Szatana i tak dalej...”) w dramatycznej ulewie. Pierwszy kilometr zjazdu dał przypływ w butach. Następny podarował w nich falę powodziową i w ogóle dość zacne nawilżenie.

Na odpływ z butów i wyższych partii kolarskiej garderoby nie zanosiło się, bo wcale nie przestało napierniczać z nieba, gdy zjechaliśmy do bazy. Nastąpiła wręcz superkompensacja opadu. Goro i Rooter zdecydowali, że zostają INDAHAUS, a dwa debile, czyli reszta składu ekspedycyjnego, czyli Niewe i Che, wpadła do chaty, zmienić rzeczy na odrobinę suchsze (lubię niepoprawne stopniowanie przymiotników:D) i wybyła zmłócić podjazd na Durbaszkę (934 m n.p.m). Wielce błotnisty podjazd. A jak nie błotnisty, to mokro-kamienisty. Były też odcinki potoków z kamieniami na dnie, kamieni nad błotem, błota nad potokami, no... różne takie wariacje. Trafiliśmy nawet na sekcję kałuż ukrytych w trawie. Eh, prawie jak w Szydłowcu:). Prawie, bo mieliśmy też do czynienia z atakiem chmur i mgieł:

Już nie pamiętam, czy one nadchodzą czy ulatują, jak te balony. Ulatują. © CheEvara


Które wstępowały i zstępowały. Zwłaszcza na paśmie łąk po stronie słowackiej, gdy wybieraliśmy się już w dół do Leśnicy. O tu o się zbieramy:

Naszym pararodakom Słowakom pokazujemy jizyk:D © CheEvara


No i te chmury i mgły przychodziły i odchodziły. Dywersja ze strony naszych sąsiadów jak nic. Najboleśniej przekonał się o tym Niewe, którego pizgnął prąd z elektrycznego SŁOWACKIEGO pastucha przy jednym z pastwisk, przez które trzeba było się przedrzeć w poszukiwaniu hiperniezawodnie oznaczonego żółtego szlaku.

Tu zaraz Niewe dostanie wpierdula elektrycznego © CheEvara


Już z daleka widać, że tym krowom źle z wymio... yyyyy... z oczu! TYM KROWOM ŹLE Z OCZU PATRZY! Czwarta od lewej podejrzanie sięga niuchem do trawy, gdzie NA PEWNO ukryty był przełącznik sterujący prądem płynącym w tak zwanym DRUCIE. I tym prądem poczęstowano, zupełnie nieprzyjaźnie, po słowacku, Pana Niewe.

Owocem słowackiej dywersji było też błoto.

Nad jego ilością czuwał na pewno sam Szatan. Który rozkoorviał błoto dla Szatana. |
Zasadniczo.
No ma poczucie humoru.

Co ja mogę więcej dodać. Woda chlupotała nam w butach, tak zwane rowy, czyli wkładki w spodniach wypełniała woda takoż, moja teamowa bluza oblepiona była błotem, piach zgrzytał w zębach, a spod-trawowa maź przejęła władzę nad okularami, przez które – jak w butach – gówno było widać.
Ale dzielnie zjechałam. A przynajmniej zaczęłam:

Sekcja kałuż przykryta trawą:D © CheEvara


A potem trzeba było znów gdzieś podjechać:

Statystycznie było cały czas płasko, skoro trochę pod górę i trochę też w dół;) © CheEvara


Nie myślcie sobie jednak, że Niewe wjechał tu pierwszy i dlatego robi mi kompromitujące foto. Ta fota, jak wiele innych, na których ja na przykład schodzę zamiast zjechać, jest pozowana, uzgodniona (przynajmniej jednogłośnie:D) i nie ma w sobie nic ze spontaniczności. Zatem zdjęcie powyżej przedstawia sytuację, w której przyjechałam na górkę PIERWSZA, poczekałam na Niewe (jak w Szydłowcu CZTERDZIEŚCI MINUT) i nakazałam mu (na innym blogu znajdziecie wersję, że ubłagałam) zrobić mi zdjęcie, jak to ja dzielnie i żwawo podjeżdżam.

I TEGO KURDE BĘDĘ SIĘ TRZYMAĆ! Jak Niki Lauda zakrętów, a urzędnik stołka. I Turcy Konstantynopola. Tyle że ci ostatni to trzymali się do pewnego czasu.

W Lesnicy u przesympatycznego pana z budki z piwem (Smadny Mnich) oraz z mapami, wypiliśmy ożywczego Browera i dowiedzieliśmy się, że aby zeżreć wyprażany syr trza zjechać w dół. ASFALTEM.

O matko jedyna, przy minus dwudziestu w Polsce nie było mi tak zimno jak tu, na tym zjeździe. Nie wiem jak Niewe, bo wypruł do przodu, ale ja DARŁAM RYJA z zimna. Mokre trykoty, prawie 5 dych na gubiącej sygnał DZIWCE SIGMIE i panujące w powietrzu nędzne może 18 stopni – kombinacja tych trzech wszeteczeństw (zajebiste słowo) jest w stanie zniszczyć Che.
Na tyle, że w knajpie Holica zamówiłam GORĄCĄ KAWĘ, a nie piwo.

A syr był taki sobie.

Trzeba było wracać. Bo jak się wygląda o tak:

Mam nadzieję, że prezes APSu nie dostrzeże błota na logo:) © CheEvara


to ani nie jest ani ciepło, ani sucho.
ALE ZAWSZE NA CZAS.

Do Dżałorek wrócilim traską wzdłuż Dunajca, przez Czerwony Klasztor.

Płynie sobie DUNAJC, nurt tej rzeki kręty, gdzież temu DUNAJCU do pięknej Parsęty?:) © CheEvara


A na bazie,w Dżałorkach czekała KRZYNKA Kasztelańskiego. I podziw w oczach towarzyszących Goru i Rooteru dam, że taki mały karakan jak ja, spożywa tyle, ile spożyła.

Będę twardo wierzyć w to, że to podziw był.

No dobra, może i podziw graniczący z osłupieniem, które graniczy ze zgrozą, które sąsiaduje z...
niesmakiem?:D
Sama już nie wiem:)

Ciąg dalszy BĘDZIE!:)

Aaaaaa mapki będą, jak Dobry Pan Niewe mnię je udostępni.


I wtedy też poprawię czas i średnią, bo się okazało, że pulsak nie zapisał mi sesyi z tego dnia. FOK.
Kategoria >50 km, krajoznawczo


Dane wyjazdu:
25.61 km 0.00 km teren
01:08 h 22.60 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:175 ( 91%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 20 m
Kalorie: 454 kcal

W góry do Gora!:)

Środa, 20 lipca 2011 · dodano: 20.07.2011 | Komentarze 15

Hahaaaaaaaaaaaaaa. Jadziem po pracy! Dziś tudej! Jadzie mua i TAKI JEDEN, co ślini się do jakiejś tam sklepowej w Zaborowie. Jeszcze bym to zrozumiała, gdyby ta sklepowa obwieściła na odwrocie kartki z napisem

O z takim o napisem:) © CheEvara


że daje od tyłu. Ale nic mi o tym nie wiadomo.

No ale nie o tym;).

Ponieważ jestem wredna, a Niewe złośliwy, jedziemy zniszczyć urlop Gorowi, zakłócić jego spokój, pozbawić go radości życia, wnieść w jego dobę nieco chaosu.

Ja zabieram fullika, a Niewe swoją CZYŚCIUTKĄ – nie powiem za czyją sprawą i dzięki komu – Konę.

Choć dzisiejszej, całonocnej burzy niemal udało się zmienić moje plany dotyczące wyboru roweru, którym chcę te Gorowe góry zjeździć. Bo logiczne jest, że najbardziej ku temu nadaje się fullik, tak? Ale zasadę mam taką, że jak nie muszę, to fulla nie brudzę. A brudzę tylko wtedy, gdy deszcz mnie niespodziewnie złapie w drodze.
A dziś rano co? Ta głośna dziwka, wespół z irytująco mokrym deszczem, dzięki którym spałam może trzy godziny w sumie, jakoś niechętnie robili odwrót w kierunku zwanym matematycznie 3,14zdu. I ja już doprawdy chciałam wziąć Centuriona. W te góry.

Ale nieeeeeeeeeeeeeee.

Calutki dopracowy dystans przemierzyłam bezczelnie chodnikami i DeDeeRami. No dobra, starałam się. Nie oznacza to, że FSR jest czysty i w takim stanie, do jakiego go doprowadziłam wczoraj wieczorem. Ale tragedii nie ma.
Szału też nie, niestety.

Zastanawiam się jednakowoż, czy patent o taki o, który mijaliśmy z Niewe w drodze z Szydłowca:

A my głąby rowery wozimy na samochodzie;) © CheEvara


a raczej może nie patent, a wieziony sprzęt, byłby bardziej odpowiedni w te góry. Bo skoro mamy porę deszczową, to co stoi na przeszkodzie mieć też porę śniegową? W końcu logiczne – mówię „polskie lato”, myślę „gówniana pogoda”.

NIE ZDZIWIŁABYM SIĘ.

Niech mnie ktoś teleportuje – może być i nawet z Gorem i Niewe, TRUDNO!;) - razem z tymi polskimi górami w jakiś klimatycznie bardziej sprzyjający PLEJS, co?

Dane wyjazdu:
63.51 km 0.00 km teren
02:36 h 24.43 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 1059 kcal

Zwariuję, kurde, zwariuję!

Wtorek, 19 lipca 2011 · dodano: 20.07.2011 | Komentarze 5

Przynajmniej dla mnie taka różnica nie istnieje. Prawem serii, Murphy'ego, zamówień publicznych, jazdy lub też Archimedesa uwalone mam trzy suporty. W obu Specach i w Cenku. Przy czym w tym ostatnim najbardziej. Musiałam wywalić zatem z empetruchy całe REGIE, bo niestety szczelanie z okolic mufy było na tyle upierdliwe, że słyszałam je aż nadto. Zamiast REGIE wgrałam na nowo Rejdżów, Soundgarden i najbardziej rzeźnickie kawałki Alice In Chains, żeby tylko nie dosłyszeć.

Poleciałam na konsultację do chłopaków na Dereniową i na wtorek mają mi zamówić trzy komplety pancernych suportów. Żadne SZITMANO, bo okazuje się, że wystarczy przejechać dwa tysiące (jak w każdym ze Speców), żeby łożyska w Hollowtechu poszły sobie na ciemną stronę mocy.


Może właśnie dlatego, ktoś, kto wiedział, że cierpię i szlag mnie trafia, zapdejtował wyznanie Obcego. Myślę, że to nawet mógłby być sam Obcy:)

Ja już nie wiem, jak to interpretować;) © CheEvara


:D


Po pracy zjechałam się z kumplem, który:
a) opił mnie z całej wody z dwóch bidonów
b) wykorzystał mnie i moją pompkę z manometrem
c) zeżarł w moim towarzystwie Grycanowy sorbet z mango

Przy czym, tylko przy tym ostatnim nie poczułam się bezczelnie wykorzystana. Mango-sorbet ZADŻEBONGO!;)

Dane wyjazdu:
103.65 km 0.00 km teren
04:08 h 25.08 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:145 ( 75%)
Podjazdy: 51 m
Kalorie: 1949 kcal

Druga stówcyna pod tak zwany rząd, a co!

Poniedziałek, 18 lipca 2011 · dodano: 20.07.2011 | Komentarze 3

Nie ma lipy ani opierdalania się, jak mawia Hardokorowy Koksu. A jak nie ma, to się robi tak, żeby do pracy mieć jakieś 50 kilometrów, a z pracy kilometrów 50 jakieś. No tak wyszło, nic na to nie poradzę.

A po pracy, to nawet towarzysko się zrealizowałam, bo wyciągnęłam na rower zaniedbaną w niedzielę Karolinę. „Ale mnie zmasakrowałaś” - wydyszała, jak już odstawiłam ją do domu. Taaaaaa, 30 lekkich kilometrów.

Ahhhhhh. Tym znawcom, którzy upierają się, że NIE DA SIĘ odróżnić, które łożysko nawala, spieszę donieść o czytaniu ze zrozumieniem i z użyciem ośrodka dedukcji. Aby Wam ułatwić jego działanie, donoszę serdecznie, że jeszcze się nie zdarzyło, żeby w serwisie okazało się, że rozwaliłam łożysko inne niż lewe. ZATEM paniajcie to, przyjmijcie do wiadomości, zanim we mnie uruchomi się klasyczny, polski hejt.

Identycznie wkurwia mnie, jak włazi mi tu ktoś i komentuje, że tego za dużo, przekleństw za dużo, a to wersalików za dużo, a to spolszczeń za dużo. Szkarwa mać! Abonamentu nikt Wam nie każe tu kupować, obecność nie jest obowiązkowa. Czy ja Wam włażę na bloga i jęczę, że to mi nie pasi, a tamto nie pasi tym bardziej??

No.

Myślałam, że przynajmniej tu nie trza nikogo wychowywać.

Czekam, aż wlezie tu ktoś, kto zechce sprzedać działkę na Księżycu i kupić 10 sztuk opon z kevlarem, ale z kewlarem tylko po bokach.



No.

Dane wyjazdu:
111.52 km 74.61 km teren
05:47 h 19.28 km/h:
Maks. pr.:46.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:114 m
Kalorie: 2211 kcal

Szwending łiwałt cel

Niedziela, 17 lipca 2011 · dodano: 19.07.2011 | Komentarze 14

Dobra, cel był. Rozjeździć naprzykrzający się głosowo suport, a raczej łożysko lewe (będę się przy tym upierać, ku podziwowi/podziwu/ciekawości/powątpiewaniu Puchatego). Kolejny cel był taki, żeby nie siedzieć na dupie, jak chciał mój wróg, Pan Lekki Kac. I jeszcze jeden cel był: stówka. Mało brakowało, a przez te skrzypienia i cykania, nie zrobiłabym nawet połowy tego, bo nerw SZCZELAŁ mnie.

Paczta, niby ŁIWAŁT, a jednak celów się namnożyło!!! Jak mrówków lub też koszatnic.

Aparejt zabrałam, ale nie chciało mi się robić zdjęć. Uszczeliłam jedynie domy (działki?) wzdłuż traski na wale do Nowego Dworu, a to dlatego IŻ ŻE są typowo mazowieckie, wiecie, takie dostosowane pod pogodę, opady śniegu, czyli mają skośne, spadziste dachy. Ci w górach pewnie zerżnęli patenty architektoniczne właśnie od Mazowszan.

Dżenereli traskę zaczęłam spod domu (no kurka wodna, nie może być!), czyli z el barrio, que se llama Bródno, stąd obrałam kierunek oraz wektor na Kanałek Żerański, TĘDYK do Zegrza Południowego, gdzie zrobiłam przystanek Brower, który jednak nie dał mię za wiele radości, bo a) sama pić nie lubię, b) nie był to Kasztelan, c) jedno piwo = wkurw. Także tego.

Napatrzyłam się na wieśniaków nadzegrzańskich z nabitymi barami i klatą, ale i wielkimi bebzunami, obowiązkowo w białych DZIANINOWYCH spodniach i czarnych dżaponkach (wydawało mi się, że ten TRYND już przeminął, ale najwidoczniej trzeba odwiedzić Zegrze, żeby zapdejtować wiedzę swą o modzie, szeroko rozumianej;)). Oraz nasłuchałam się opowieści jakiegoś kolesia, który ewidentnie zanudzał swoje towarzystwo opowieściami NA SUCHO typu „jak ustawić maszt”, „jak zrzucić grot”, „jak wyciągnąć cumę rufową”. Dlaczego myślę, że zanudzał? Wiele można było wywnioskować z nerwowego studiowania stadiów wzrostu własnych paznokci osób panu nudziarzowi towarzyszących. Założę się, że każdy z nas zna jakąś osobę, która musi dowartościować się pierdoleniem (tonem beznamiętnym, należnym zapowiadaniu opóźnionego pociągu z Tłuszcza do Radzymina) o tym, w czym w sumie jest dobra, ale sprzedać tej pasji ni uja nie umie.

Ja bym z tym gościem na łódkie nie wsiadła. Na wódkie też bym nie poszła. Chyba, że zaopatrzona w garotę, którą zadusiłabym już po kwadransie obcowania. Dżizzz.

Nawet ja, osoba CZECIA, tak zwana postronna, już miałam dosyć tego moralizatorskiego pieprzenia „i pamiętajcie, że aby coś tam, gdy cuma splącze się na polerze, inaczej coś tam”, więc wstałam i wyszłam, bo chamstwa nie zniesłam. No i o. Z Zegrza PŁD se uderzyłam szlakiem w kolorze blu na Poddębe i daley wałem na NDM. Traska zadżebista, bo ludziów prawie w ogóle. Tu, zaliczyłam bronka namber dwa, po czym przebiłam się na drugą stronę Vistuli i uciekłam w krzaczory do Kampinosu, zielonym do Czeczotek, asfaltówką do Wierszy i stąd czerwonym do Dziekanowa, upieprzając się, rower i buty na wylanym odcinku przy Długim Bagnie.

Patrzałam potem na Szpeca i bagno, zaiste, doprawdy, było długie. Możecie spokojnie temu dowierzać.

No i o.

Głód złapał mnie niemożebny, obrałam zatem kierunek na CheEvarowo, gdzie miałam wcielić w życie plan usmażenia naleśników, a gdzie, będąc już na miejscu, odechciało mię się. I to nagle mię się odechciało, raptowanie, dokładnie w momencie, jak tylko otworzyłam lodówkię, a tam w objęcia czułe wziął mnię Svyturys, litewskie piwko przywiezione przez kumpla z pracy oraz Czerna Hora, czeski browczyk zwieziony też przez kumpla, ale innego i nie z pracy.

No dalibóg, wzięlibyście się do smażenia jakichś tam PLOCKÓW, jak można klapnąć przy rowerze i myjąc go z bagiennych okruchów, sączyć sobie piwko?
Jeśli tak, to wiedzcie, że Was nie szanuję:D

I ssijcie pały bożkom swoim.

Ahhhhhh. Szpece ze stajni Speszjalajzda może i zdolni i zajebiści, ale za MOŻLIWOŚĆ dostania się imbusem do śrub, które CZYMAJĄ mostek z kierownicą powinno się nimi (tymi szpecami, nie śrubami) obwiesić drzewa, najlepiey jakieś smutne topole albo wierzby. Rzecz jasna, płaczące.

Com się oprzeklinała, to jajebe.