Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2011

Dystans całkowity:2087.64 km (w terenie 355.25 km; 17.02%)
Czas w ruchu:91:16
Średnia prędkość:22.87 km/h
Maksymalna prędkość:57.50 km/h
Suma podjazdów:993 m
Maks. tętno maksymalne:191 (99 %)
Maks. tętno średnie:171 (89 %)
Suma kalorii:36801 kcal
Liczba aktywności:33
Średnio na aktywność:63.26 km i 2h 45m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
71.58 km 0.00 km teren
03:08 h 22.84 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 996 kcal

Rozjazd:D

Poniedziałek, 13 czerwca 2011 · dodano: 15.06.2011 | Komentarze 9

Oesu, zawsze, ZAWSZE chciałam dać taki tytuł na notkę pomaratonową:D Jest to takie specjalistyczne i fachowe. Nie ma żadnego znaczenia, że – ponieważ wywodzę się z rodziny kolejarzy – rozjazd kojarzy mi się z zwyczajnie lub krzyżowo. I ze zwrotnicą kolejową, która wszelako jest częścią rozjazdu.

Ale dużo BS-owiczów tak wpisuje, więc MAMBĘ OWOCOWĄ MAM I JA! :D

Zgodnie z logiką, jaką wykazuje się nienauczalny typ, czyli mua, pomaratonowy poniedziałek przejechałam na pełny zycher, za nic mając konieczność regenu (kolejne fachowe słówko;)). I jedyne, co zakłócało moją radochę oraz mój spokój oraz rowerowy mir (czyli tak naprawdę po prostu spokój), to tłukąca się jak Żyd po pustym sklepie, luzująca się kaseta. Dobrze, że Rejdżów załadowałam se do taczfołna, to mało co słyszałam. Ale jednak.

Z pracy wyprułam jak z procy (piękne zdanie, prawda?), co zauważył bajker wskoczony mi na koło. I zagaił, wprawiając tym samym w osłupienie:
Nieźle jedziesz, nie bolą cię nogi po wczoraj?
Jakem już pozbierała szczękę spod blatu i powstrzymała się od mojego słowo-kluczowego odzagajnika („Kim ty qrva jesteś??” ewentualnie: „A ty CHTO?”) weszliśmy w całkiem uprzejmą gadkę, wskutek której okazało się, że kolega cyklista mnię z kimś POMYLYŁ, gdyż maratony jeździ dziewuszka całkiem podobna do mnie.

Spieszę ze sprostowaniem, że na pewno nie jest tak ZAJEBISTA jak ja.

Ale. Myślę, że nie ma to znaczenia tak jak spodnie dla Hugh Hefnera.

Dane wyjazdu:
77.28 km 67.64 km teren
03:08 h 24.66 km/h:
Maks. pr.:57.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:188 ( 97%)
HR avg:167 ( 86%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1839 kcal

To nie był kurna mój dzień, czyli Mazovia w Rawie

Niedziela, 12 czerwca 2011 · dodano: 14.06.2011 | Komentarze 65

Ja to jednak jestem leszcz bagienny. Wystarczy, że się nie wyśpię i już mi nic nie idzie, ledwie trzymam się koła mojego dyrka sportowego, płuca wplątują mi się w szpryszki (z czerwonymi nyplami, a nawet nyplyma) i jeszcze przed rozjazdem fitowców mam chęć skosić najbliższe drzewo i wrócić na noszach na metę. A raczej w tym przypadku na start.

Pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie, bo sama to ciasto wymyśliłam:D Sama też uparcie chichrałam się z ekipą trójmiejską, zamiast profesjonalnie zamknąć ócz, paszcz i spać.

Na dodatek rano, zamiast zeżreć również profesjonalne śniadanie, nawtranżalałam się tego ciasta i całą moją formę szczelił uj i to trzy razy. Z półobrotu z podwójnym tulupem.

Totalna amatorka.

Gdybym Wam napisała, jak zachowuje się rano człowiek, który staje na podium obok Radka Rękawka, to byście obsmarkali się ze śmiechu. Maciek Zielonka, gwiazda Naftokoru, wyczołguje się ze śpiwora metodą wylęgu gąsienicowego, przechadza się po mieszkaniu odziany w tenże śpiwór, przy czym wygląda jak Buka, postrach Muminków oraz w tymże śpiworze robi przewrót w tył, czyli tak zwany FIKOŁEK. Zabrakło mi jeszcze wymyku i odmyku na drążku, ale myślę, że wszystko w swoim czasie. Ja rano – mimo ścisku żołądka, czyli klasycznego przedstartowego meganerwa – obśmiałam się jak głupek przy stoisku z serami w Ołszą. Nagrałam filmik, ale uznałam, że skompromituję Maćka dopiero wtedy, jak mi się narazi.

Obawiam się, że nigdy tego filmiku nie zobaczycie;).

Tak rodzą się gwiazdy Naftokoru. Przez wyklucie;) © CheEvara



Człowiek Buka © CheEvara



Do Rawy pojechaliśmy furami dwiema, ja z moim teamem, czyli Michałem i Krzyśkiem, Trójcity tym składem, którym przybyło z północy Polszy na warszawskie Bródno.

Zaparkowaliśmy we w Rawie i zabraliśmy się za ogarnianie rowerów. Przy tejże okazji napatoczyli się parkujący Paweł mtbxc i złośliwy Marcin vel Obcy17, który coś tam pod nosem mamrotał o moim dziecięcym rowerku, zapewne chcąc być śmiesznym. Dziecięcy, czy nie, podium było (jak słusznie zauważył Michał), a Ty, Obcy możesz mi co najwyżej piwo otwierać:P

No i o. Dojechali na miejsce Trójsitjanie, z Faścikiem pojechaliśmy ulżyć pęcherzom, potem zjechaliśmy się ze szcyganem i Zetinho i pomknęliśmy rozgrzać się. Przy tej okazji spotkaliśmy rozkulbaczających się Goro i Niewe, ten pierwszy publicznie obnażył swoje aktywa, drugi fachowo i profesjonalnie oporządził swój rower – jak to przed startem. Wszak nasmarować łańcuch w cztery sekundy potrafi tylko zawodowiec:D

Chłopaki dołączyli do Che-Zetinhowej rozgrzewki, nawet udali się na grupen siken, po czym próbowali mnie zgubić. Nie ma takich mocnych, Dziubaski. Dogoniłam.

Zjechalim w końcu do sektorów, Niewe do piątego, mua, Zetinho i Goro do czwartego, w którym już przebywał szcygan i greq, dołączył do nas mój Dyro, który publicznie zagroził, że jak będę gadać na trasie, to mi koła poprzebija;)

Chyba nie wiedział, że Faścik wywalił dętki i w środku chlupocze se Łaciate czy inne Łowickie.

Zostałam przykukana;) © CheEvara



No i w końcu ruszylim.

Na starcie to ja zawsze taka podkurwiona jestem;) © CheEvara



Goro nie przepuścił okazji do zaakcentowania własnej supremacji i wyprzedzając mnie JESZCZE SIĘ KURNA ZE MNĄ POŻEGNAŁ!:D Nie dałam rady wieźć się od samego początku na kole Arka, mojego Dyra, bo kurna na płaskim to mi nawet ślimak winniczek zwieje. Już mówiłam, żem leszcz bagienny. Na szczęście kawałek podholował mnie greq, który nawet na mnie czekał i który oznajmił mi, że załatwił mi masaż w punkcie reha na mecie, bo jest obeznany w temacie mojego nakurwiającego barku.

W końcu wskoczyliśmy w teren, gdzie mogłam zacząć robić swoje i dogonić Arka. I dogoniłabym, gdyby nie piękny, wręcz encyklopedyczny wyjebing nad kierownicą, gdy jakiś koleś przede mną postanowił nagle zahamować. Ścisnęłam heble tak, że mrugnęłam okiem i już leżałam przed rowerem, lądując oczywiście na czym?? NA NAKURWIAJĄCYM BARKU. Pozbierałam się, ujrzawszy wszystkie nieznane dotąd konstelacje gwiazd, wysyczałam z bólu i od nowa zaczęłam doganiać Prezesa. Gdym mu wreszcie wsiadła na plecy, świstnęło, gruchnęło i oto Niewiarowsko Olgo zmiotła moje ego, a przynajmniej stłoczyła je jak w imadle. Może nie jesteśmy swoimi fankami, a już na pewno nie idolkami, ale nie mogę nie przyznać, że dziewczyna zapierdala jak pocisk, nawet na tych posranych błotnych muldach, po których człowiek najszybciej by się może przeczołgał. A ona? Przepłynęła po tym. Technika się liczy, TECHNIKA. Kimże ja kurna jestem.


A teraz o tym, dlaczego twierdzę, że nie był to mój dzień. O ile normalnie jestem w stanie długo jechać szybko, tak w Rawie ni chooia. Nie wiem, jakim cudem utrzymywałam tempo Arka. Nie wiem, tajemnicą dla mnie jest, dlaczego nie padłam jak długa, bo przynajmniej sześć razy miałam ochotę stworzyć sobie okazję do najgłupszej, nieuzasadnionej wyjebki. Nie udawało mi się kompletnie nic. Tętno miałam jakieś z dupy, skaczące od sasa do lasa, co chwilę chciało mi się jeść, picie mi nie smakowało, no kurka wodna czułam się tak, jakbym miała pierwszorzędnego kaca. To raz. Dwa: trasa z gatunku płaszczaków niszczyła mi psychikę, doprawdy nie wiem, kto kręcił moimi giczołami, bo ja dziś nie przypominam sobie mojej woli walki.

Gdzieś na 50-tym kilometrze uciekłam Dyrkowi Arkowi, znaczy się on twierdzi, że uciekłam i dałam do pieca, moja wersja zaś jest taka, że on celowo zwolnił, żebym poczuła, że mam parę w nogach i że mam siłę na dokonanie pierdolnięcia. To coś, co kręciło moimi nogami do momentu zgubienia Dyra, na szczęście nie zostało w tyle, a nawet pozwoliło zacząć doganiać. We wpisie u ppawła przeczytałam, że ponoć utworzyłam pociąg, któremu nadawałam tempo. Co mnie kapkę dziwi. Bo ja nie tyle, że jechałam po podium, ale zwyczajnie chciałam już dojechać na metę, wjechać z rowerem do punktu reha, żeby amputowali mi ten pieprzony bark. Ostatnie 7 kilometrów, w tym to radosne kilka kilo po ścieżce rowerowej z ukochanej kostki bauma (no na tym odcinku to przegięli, mogli ją choć powybrzuszać tu i tam, żeby to choć w jednej ósmej przypominało mtb;)) jechałam z przygryzioną z bólu warą, łzami w oczodołach i z towarzyszem na kole, który korzystał z mojego tunelu. Razem wjechaliśmy na metę, mam nawet wrażenie, że on trochę zwolnił, ale w wyniki mówią co innego. Że był szybszy o calutką minutę.

Finisz koło w koło z Voyagerem © CheEvara



Ahaaaaaaaaaaaaaaaaaa, wot technika!

A – jak mi zeznał – startował z piątego sektora.
Tym głupsza jestem i nie ogarniam tego. Najwidoczniej są na świecie takie rzeczy, które się zoofilom nie śniły.


Na mecie, na którą wjechało się o tak o:
Nie wiem, NIE WIEM, jakim cudem ja się tu uśmiecham:D © CheEvara


czekali na mnie teamowi Michał z Krzyśkiem, dojechał Marek:
Mój towarzysz z maratonów w Chorzelach i Sierpcu;) © CheEvara


przybył Faścik, który skończył wyścig przed czasem, bo ratował APS-owego Darka Laskowskiego, którego z trasy musiała ściągać karetka. Wyglądało na złamanie obojczyka i ogólną rozpierduchę, ale dostaliśmy info od jego córy, że ma „tylko” przestawiony bark. Fascik był zatem niepocieszony, czemu w ogóle się nie dziwię, zapierniczać pół Polski po to, żeby skończyć wyścig na dwudziestym którymś (??) kilometrze i z wyrwaną tylną przerzutą. Za sportowe zachowanie dostał jednakowoż nagrodę fair play.

Faścik wielkim jest;) © CheEvara


Poczekaliśmy na mecie z APSami na Dyra, podczas czego przyuważylim wjeżdżającą na metę... Niewiarowsko Olgo. Opuszczone szelki jej spodenek mówiły same za siebie. Wygrałam o sześć minut z naturą i fizjologią. Prorok jaki ze mnie czy co? Wszak pisałam ostatnio, że moja kupa, a jej kupa to ciągle jednak kupa...
No i kupa.

Obwrzeszczałam jeszcze wjazd na metę Goro i zlukałam w swoim taczfołnie wyniki onlajn.
- DRUGA! - podzieliłam się radosną nowiną z towarzystwem. Tadaaaaam:). Poszliśmy zatem tam, gdzie mogli polewać piwo. Tam spotkałam Niewe (TRADYCJA, i to taka extra;)), któremu udało się zgubić trasę i finalnie – choć dorwał gdzieś w trakcie Gora – przyjechał po nim.

Tu, na terenie miasteczka Mazoviowego w ogóle zaczęłam zjadać swój towarzyski ogon, bo chciałam obskoczyć wszystkich i tak lawirowałam. A to poszłam po piwko (jakież to jest niemożebne skurwysyństwo, że piwa z kija NIE MA już dla tych, co wracają z giga, a jest puszkowe i to CIEPŁE, no ludzie słodcy, tak się kurwa naprawdę nie robi. Niewe puścił nieogarniętym kolesiom zza polewaka moralitet, ale nie zmieniło to faktu, że musieliśmy zadowolić się ciepłym bronkiem), a to próbowałam dorwać gdzieś Candulę (drugie miejsce na Fit), a to szukałam Faścika, podczas czego udało mi się namierzyć Maćka i Andżeja, znalazłam też Kantele z jej Małżowinem oraz z Azaghalem, w którym to towarzystwie zostałam uratowana ZIMNYM, profesjonalnie zimnym piwem (Marta, Królowo Złota!! Dzięki!) i zaraz poszłam podzielić się nim z Niewe, który przecież ma zapalenie oskrzeli i potrzebuje takim lodowiskiem podleczyć układ oddechowy:D.

Dżenereli, żałuję, że nie mogłam się co najmniej rozsiedmić.
Jeśli kogoś zaniedbałam, PLASIAM.


Było podium:

Teraz to ja już nie mam wątpliwości, że ten bidon jest dla Olgi cenniejszy niż złoto;) © CheEvara




Naprawdę COŚ jest na rzeczy z tym bidonem:) © CheEvara



były też gratulacje w zakładach pracy, moja radocha, a teraz na forum Mazovii jest megakwas. Eh, ludzie, ludzie.



Mam nadzieję, że etap płaskich maratonów skończył się w Rawie. Bo naprawdę nie lubię to.

Po powrocie do domu chciałam jeszcze pojeździć, ale przyjęłam do organizmu dwa ketonale, które mnie otępiły, na autopilocie oporządziłam ODCHUDZONY przez Faścika rakieto-rower i umarłam na podłodze, przyjąwszy teorię, że może ten bark mi mówi, że powinnam wziąć rozwód z łóżkiem?

A w ogóle jak przez kilka maratonów garowałam w szóstym sektorze, tak teraz skaczę z maratonu na maraton o jeden wyżej. W szczytnie tniemy (szcygan i Zetinho także) z trójeczki.

Dane wyjazdu:
67.36 km 0.00 km teren
03:08 h 21.50 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:160 ( 83%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 27 m
Kalorie: 989 kcal

To będzie piękny dzień;)

Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 13.06.2011 | Komentarze 25

Bo BAJKSTATSY przyjeżdżajooooom! - pomyślała żech o poranku, gdy ZADNIAŁO (jestem fanką słowa DNIEJE:D Bo na przykład wyraz „świta” - co robi? Świta! – jest taki pospolity. Tak pospolity jak słowo „powstanie”. INSUREKCJA! To jest wyraz z mocą!)) i gdym ócz swój otworzyła na tyle, by skonstatować (trudne słowo), że i dzień pięknym też będzie pod aury względem.

A że mieli zjawić się wieczorową porą: brunet, szatyn, blondyn (czy Faścik jest blondynem, PRZEPRASZAM? Bo pewności nie posiadam) i blondyneczka, czyli dwie gwiazdy Naftokoru, Maciek i ANDŻEJ oraz gwiazda Bez Drużyny, Świnia Wyścigowa – jak sam siebie zowie – Faścik, a także gwiazdeczka Biketires.pl, Candula, uznałam, że należałoby KAPKIE CheEvarowo obchędożyć.

No i przez to zrezygnowałam z wspólnego kręcenia z tomskim (taaaaa, zrobiłabym tę stówkę i do Rawy pojechałabym chyba tylko w roli kibica:D)
Zamiast tego JĘŁAM latać na szmacie.

Bardziej jednak skoncentrowałam się na robieniu żarcia. „Makaron z pestkami”, jak nazwał mój kulinarny wytwór Maciek (a był to zwykły makaron z PESTO, które samam, tymi, o, ręcami ukręciła w pocie czoła! A na zewnątrz wilki jakieś! W deszczu.) CHYBA sprostał przedmaratonowym wymaganiom. Chłodnik, na który mam osobistą jazdę, nie cieszył się zbyt wielkim powodzeniem, bo - jak skonkludował (znowu trudne słowo) ANDŻEJ – musi być chłodno, żeby jeść chłodnik. Ooooook, to może włączę wentylator? Takie nowoczesne ERKONDYSZYN;).

Siedzielim tak se, gadalim, nieswojo się czulim, że TAKIE spotkanie na szczycie bez Kasztelańskiego, niektórzy zaczęli się krzątać pod kątem pójścio-spacia, a ja z Fascikiem uznaliśmy, że zjedlibyśmy coś słodkiego i o godzinie 23:37 zabraliśmy się do robienia CIASTA.
Michał siekał orzechy i migdały, ja miksowałam masę, czyniąc psującym się mikserem niefrasobliwy hałas. Musiało nieść się godnie po kamienicy, że harce kulinarne się na parterze dzieją.

I tak o. Czekoladowo-sportowe se rosło w piekarniku, towarzystwo udawało, że chce spać (śmichy do prawie drugiej w nocy i robienie polewy do ciasta jest żywym przykładem na udawanie chęci spania) i tak zleciał wieczór spędzony w kuchni obstawionej ośmioma rowerami.

Za kilka lat tak się zaroi... zaroweruje maj kitsien!;) © CheEvara


A ciasto wyszło mało słodkie;)

Czego tam w środku nie ma! © CheEvara


Fascik jest piękny i gładki, bo zjada, a raczej zlizuje ostatki;) © CheEvara




Aaaaa, dodam tylko na koniec, że Michał wykupił z mojego osiedlowego sklepu cały zapas Monte i teraz mam spokojną głowę (gdyż jak nie mam Monte w lodówce mam wielce rozedrganą platformę emocjonalną).

Dodam też tylko mimochodem (o tym, że niewarto zabijać mima mimochodem nie będę wspominać), że ten sam Michał skończył odchudzać mój rower – znaczy się, po prawdzie, to na razie mi skończyły się na to fundusze i dlatego odchudzanie na razie odstawiamy – i tenże mój wyścigowy Rockhopperek waży teraz po zmianie kół, hamulców i apgrejdzie napędu, 10,8 kg, DZIE-SIĘĆ I OSIEM KAGIE! TADAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAM. Dwa kilogramy uciekły. Aby być kompatybilną z moim rowerem, sama zgubiłam kilogramolców trzy i nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.

Michał, ja ciagle zamierzam zostać Twoją małżonką!:D


Aaaaaaa, aby był to rowerowy wpis, to dodam, że iż jak jużem posprzątała, zrobiła chłodnik i sałatkie i WOGLE, to se pojechałam na arałnd tripa na fullu, spóźniłam się na piknikoolimpijskie xc, a potem se jeszcze skoczyłam po koks do Decathlonu. Tym razem ten pod domem.
Kategoria >50 km, fullik


Dane wyjazdu:
72.57 km 0.00 km teren
02:53 h 25.17 km/h:
Maks. pr.:55.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:187 ( 97%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 64 m
Kalorie: 1152 kcal

Pół planu wykonane

Piątek, 10 czerwca 2011 · dodano: 13.06.2011 | Komentarze 10

Bo 10 tysi stukło i pukło wreszcie. Wygląda na to, że sięgnięcie w tym roku po dwadzieścia tysiaczków kilometrów jest jak najbardziej możliwe. A nawet mnie nużna.

A owa połóweczka, to 10 tysięcy pękło raczej bez echa, bo już rano, w drodze do pracy, a raczej w WYDŁUŻONEJ drodze do pracy. Nie było oklasków, dywanu czerwonego, dzieci nie sypały mi kwiatków, nie wybito mi monety okolicznościowej, dupa i zwarzone mleko z kożuchem. Prdlę TAKE ROBOTE. A gdzie wizyty w zakładach pracy? Wywiady? Goździki i wuzetka? Drinki i pawie pióra w de?

Proszę się postarać przy dwudziestaku, bo dubla nie będzie;)

Dane wyjazdu:
73.66 km 5.67 km teren
03:02 h 24.28 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1205 kcal

O matko i po co mi to było

Czwartek, 9 czerwca 2011 · dodano: 10.06.2011 | Komentarze 19

Wszystko mogę zwalić tradycyjnie na tę sukę pogodę, bo gdyby nie pizgało jak w dwunastu województwach typu kieleckie i do tego nie padała siekająca po twarzy mżawka (od której można dostać blizn porównywalnych do tych, które nabywają ludzie biorący w swoim życiu około miliarda ślubów i dostający za każdym razem tym ryżem po gębie), to bym jeździła i jeździła na tym rowerze. Do północy chociażby.
Ale nieeeeeeeeeeeee.
Zadzwonili znajomi Hiszpanie, abym poznała ich znajomych, a moich jeszcze nieznajomych. I pojechałam poznawać. Finał jest taki, że:
a) będę się smażyć w piekle, ale nie na teflonowych patelniach, neeeeee, ne nenenene. Na takich ze zdartą powłoką, do której będę przywierać. Ogienek będzie se wolno pyrkał, ja będę równie wolno przywierać;
b) powróciłam do domu dziś rano (czyli w piątek) o 5:30, zjadłam Monte i położyłam się spać, przy czym zgodnie z logiką zmęczenia nie mogłam zasnąć do siódmej, a o tej zawsze podrywam zwłoki z poziomu i stawiam je do pionu, ekstra;
c) NIGDY więcej nie napiję się tequili, bo po niej ZAWSZE mi odpierdala, wypiję dwie i choć jestem obrzydliwie trzeźwa, to takie posrane pomysły przychodzą mi do głowy, że nawet w annałach nie powinno się tego zapisywać, aby nie powielać głupoty, której i tak już za dużo na świecie;
d) nie wiem, czy nie wolałabym mieć teraz po prostu kaca – zamiast tego poczucia niewyspania;
e) nareszcie rozumiem, o co chodzi z tym pieprzonym subjuntivo. Najwidoczniej potrzebuję alkoholu, żeby uczyć się języków.

No.

A zanim do tego wszystkiego doszło, to trochę zmarzłam, wracając do domu. Miałam niby spotkać się z tomskim, żeby przewieźć tyłek na jego 29-erze, ale zaproponował w komentarzach dziwną godzinę – jak dla mnie o 120 minut za wcześnie. Tak więc (słowo „Tak” jest tu tylko dlatego, że nie zaczyna się zdania od WIĘC) spotkaliśmy się oczywiście, bo jednak wyszłam około tej godziny, którą Tomek zaproponował, ale oczywiście spotkaliśmy się przypadkowo, bo skoro miałam nie dać rady na 18-tą, to tomski porwał swojego podstawowego bicykla i wybierał się do Powsina pograć w kosza. A spotkaliśmy się gdyż poniewóż i dlategóż, że ja jechałam na Ursynów po klucz do kasety, która permanentnie w Centurionie się luzuje. No i tamże Tomek zlukał mnie na światłach. Dogonił i w efekcie pojechałam z nim do tego Powsina. Chłopaków do gry było parzyście, więc nie proponowałam swojego uczestnictwa, tym bardziej, że też kiedyś byłam Murzynem i ograłabym ich jak przedszkolaków jakichś i to tych w SZUGAR KOŁMA po zeżarciu słodkiej kaszki i chwilę przed leżakowaniem.

Zostawiłam zatem Tomka i jęłam wracać do domu. Tym razem spotkałam ppawla, na drodze powsińskiej, i razem podjęliśmy trud stawiania oporu napierniczającemu wiatrowi. Wiatru też, bo wiał i jeden i drugi.

Wracając Czerniakowską na wysokości stadionu Legii wdałam się w równie sensowną dyskusję ze Strażą Miejską, co ten koleś tu z tym gliniarzem:

&feature=player_embedded

Swoją drogą suma głupoty na świecie jest jednak stała, ewentualnie wzrasta.

Dane wyjazdu:
81.33 km 11.54 km teren
03:33 h 22.91 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:181 ( 94%)
HR avg:147 ( 76%)
Podjazdy: 65 m
Kalorie: 1371 kcal

Czy to jest normalne?

Środa, 8 czerwca 2011 · dodano: 10.06.2011 | Komentarze 33

A mianowicie to, że od niedzielnej wyjebki tuż u wrót stadniny Pa-ta-taj, bark nawala mnie tak, że zużyłam dwa Altacety i całą tubkę Ketonalu i oczywiście mi nie przeszło?

Nie odsyłać mnie do lekarza, bo takie durne pomysły mam sama z siebie, a że są durne, dlatego nie biorę ich pod uwagę. Poza tym napisałam już do Bravo, które wie lepiej i czekam na odpowiedź.

Przy czym boli mnie jak sam skurwysyn.


Fajna dyskusja rozpętała się o tu:


Swoją drogą, sama nie jestem święta. Ale trzymam się zasady: nie dać się zabić i nie wpakować nikogo do pudła za nieumyślne spowodowanie mojego zejścia z łez padołu. Tylko coś mi mówi, że niektórzy (WIĘKSZOŚĆ) chcieliby pójść do paki za zabójstwo ze szczególną premedytacją.


Hmmmm, upał jakby zelżał.
Chyba pojadę na Monciak zjeść Monte.

Bo skoro już uprawiam MONTE bajking...
To może jeszcze założę team rowerowy MONTE Kristo?
Albo lepiej... MONTE Kristo MONTE bajking Team.

Fooooooooooook Yeah!;)



Nom.

Dane wyjazdu:
65.27 km 8.24 km teren
02:36 h 25.10 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:28.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 54 m
Kalorie: 1021 kcal

Dzisiaj będę cały dzień guglać!

Wtorek, 7 czerwca 2011 · dodano: 09.06.2011 | Komentarze 84

Wpis produkuję dziś, we czwartek, choć traktować będzie o wtorku. I w ten to czwartek, czyli dziś, czyli dwa dni po wtorku, Google mają tak zajebcze logo, że se siedzę i se plumkam. Do wieczora pewnie ogarnę wszystkie legendarne riffy Kirka Hammetta.

Śniły mi się dziś (czyli z poniedziałku na wtorek) sardynki, cały box sardynek, których nienawidzę, bo nienawidzę małych ości (wiem, że są one w sardynkach zjadalne i gówno mnie to obchodzi), nienawidzę też operacji ukręcania łebka tej sardynce, oraz spluwania płetwą, którą rybka w swej budowie finiszuje (oczywiście, zależnie od osobowości rybki i jej chcenia finiszowania przodem bądź tyłem). I najdziwniejsze w tym śnie było to, że (jak już nadmieniłam) nienawidzę sardynek, ale stałam po te jebane sardynki w 32-osobowej kolejce (wnioskuję z tego, że miałam numerek 33, jak ten Mesjasz, Zbawiciel). Po sardynki, których – żeby była jasność – nienawidzę.

Pocieszające jest, że w każdej sytuacji mózg dąży do względnej równowagi, czego znakiem w moim śnie było Monte. Które nabyłam razem z tymi sardynkami, których – to jest ważne dla zrozumienia tego wpisu – nienawidzę.

Jest to całkiem zajebiście tematyczna notka – idealna do wrzucenia na blog ROWEROWY. Ani słowa o pedałach (no dobra, dwóch minęłam dziś na praskiej ścieżce nadwiślańskiej, prawie jechali obok siebie, trzymając się za ręce), ani o kadencji , ani o chwytach... A nie, o chwytach było – na samym początku.

:D

Dane wyjazdu:
57.82 km 7.47 km teren
02:21 h 24.60 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:28.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 910 kcal

Będzie z jadem, bo lubię z jadem

Poniedziałek, 6 czerwca 2011 · dodano: 08.06.2011 | Komentarze 63

Dostałam szereg informacji, które mnie usprawiedliwią, a nawet obligują do tego, aby w temacie pracy mieć na wszystko totalnie wyjebane. Co też czynić będę od najbliższej środy.

Mam nadzieję, że do tego czasu zewrą się płyty, dojdzie do wybuchów na słońcu, jebnie jakiś reaktor, bo w przeciwnym razie wyjdę na Marszałkowską z siekierą i zajebię kilka zupełnie niewinnych istnień.

A zwłaszcza te zrowerowane upasione lochy, z wywalonymi bebzunami ponad supermodny top, o jakieś siedemnaście razy za mały, ale kurwa z heloł kiti na nadruku.
Żryj więcej i żyj nadzieją, że jazda na rowerze odchudzi twój okolczykowany pampuch.

RZYYYYYYYYYYYYYYYYYYG.

Spotkam taką jedną rano, której galareta trzęsie się nad szortami od Zary i muszę potem przez cztery godziny oglądać zdjęcia seksownych Kolumbijek, żeby jako takie poczucie estetyki mi wróciło.


Nie zapomnę, doprawdy nie zapomnę, jak koleś z mojego roku, Gruzin z pochodzenia, zupełnie NIEŁAMANĄ POLSZCZYZNĄ skomentował wywalony na boki rozlany bebech jakiejś lampucery:
JAKBYM MIAŁ TAKI WALON, TO BYM GO KITRAŁ.

O co się uprasza tu, na tym blogasku.


Uprasza się również trzeszczący Centurionowy suport i to najkurwabardziej o niedrażnienie mnie. Stał se w wieczornym burzo-deszczu taki biedny rower i dostał słonej wody. Ale to chyba jeszcze nie powód, żeby kwiczeć, nie?

Dane wyjazdu:
137.56 km 32.12 km teren
06:56 h 19.84 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:157 ( 81%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 61 m
Kalorie: 2159 kcal

Pikna ta Podkowa, powiadam ja Wam

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 08.06.2011 | Komentarze 30

O tym, że zechciałam się tam wybrać, ostatecznie zdecydowało zdanie w przewodniku: „Podkowa jest miejscowością inteligencką”. Rzeczą oczywistą zatem było moje pojawienie się w niej;).

Oczywiście, jak przystało na mój zryw, wybierałam się tam jak sójka (do sójek jeszcze dojdziemy;)) za morze. A to przeciągałam w nieskończoność poranne niedzielne święto, zwane „jajecznica’s day”, a to spożyłam dwie kawy, w tym – już standardowo – jedną mrożoną, a to okazało się, że chwilę przed zrobieniem sobie żarcia, wstawiłam pranie, w tym pasek do pulsometru (CAŁY pasek, łącznie z częścią bateryjno-diodową) i musiałam poczekać, aż nastanie etap wirowania, żeby można było otworzyć pralkę. No i oczywiście wylałam centralnie na środek kuchni zawartość bukłaka, w który – mam wrażenie – wstępuje życie wyłącznie wtedy, gdy nie posiada jeszcze zakręconego wlewu. I wtedy – niezależnie od tego, gdzie akurat stoi i co rozpuściłam w środku – zawsze się wyjebie i wylać się zdąży wszyściutko.

Aha. Robiąc sobie kawę, rozlałam mleko, a jeszcze przy jajecznicy rozsypałam sól. To niemal zawsze oznacza stosunkowo zjebany dzień.

Wyjście z domu TROSZECZKĘ JAKBY mi się przeciągało.

Wzięłam se mapkie, jedną z wielu, których zresztą jestem fanatyczką (mam nawet mapę Nepalu, odkąd sąsiad rzucił hasło, że wypadałoby pomyśleć o wyjeździe rowerowym tam, o mapie Burkina Faso NIE WSPOMNĘ, choć akurat co do jej pochodzenia w moim domu nie jestem pewna, musiałam kupić jakoś po pijaku) i wybyłam z chaty.


We wycieczce uczestniczyli oni:
Ale mi BAJCEPS wyszedł na tej focie!;) © CheEvara



Rozkopy w Salomei (budowa eS ósemki) tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto było ruszyć fulla, a nie Centiego. Ale i na Specu straciłam cierpliwość i końcu odbiłam na Michałowice, stamtąd lokalkami pocięłam na Pęcice i do Suchego Lasu. Przed którym wjeżdżam se na rondo, a tam DEDYKACJA!

Celowo nie obróciłam, bo tak jest bardziej epicko © CheEvara


„Maluszki”.
Urocze, nie?
Ale pan Karol musi być straszną gułą-safandułą, skoro zgubił TAKE PAMIĄTKE.
Ty bucu!

[Swoją drogą, ciekawe, czy to ten sam Pan Karol, co przyszedł do pierwszej edycji Mam talent, żeby zagrać na liściu.]


W Suchym Lesie uciekłam w teren, na niebieski szlak krajoznawczy im. Jarosława Iwaszkiewicza. Po sześciu kaemach odbiłam zaś na czerwony w stronę Starzeniówki:

Łeeeee, myślałam, że lepiej będzie widać te pro-quadowo-fullowe hopki © CheEvara


A zanim się idzie mieszkać, to się wchodzi przez taką O bramę:
Szanowna pani brama do rezydencyi Zosin © CheEvara



Pod rezydencyją stał se zaś luksusowy wóz, w którym odchodziły figle-migle:
A w tej lymuzynie Jasiu Kasię grzmocił. Serio! © CheEvara


A w zasadzie było już po, bo zjarana na mahoń czerstwa blondyna poprawiała se oko, a koleś kitrał COŚ w gaciach.

Ani chybi PYTONA.


A kto mię oświeci, co oznacza to zielone?
Co oznacza taka podkówka? © CheEvara


Chyba, że oznacza, że tędy do stadniny, gdzie konie słyszą i spuszczają łby:
Koń, jaki jest, każdy widzi. A ten jest nawet ładny. © CheEvara


Bo i dojechałam do Kań i właśnie stadniny o wdzięcznej nazwie „Pa-ta-taj”. Tu też zaliczyłam zjawiskową, bo publiczną glebę (jej skutkiem jest orteza na nadgarstku i nawalający jak lumbago jakieś bark). Otrzymałam nawet oklaski, chwilę po tym, jak rzuciłam „KURRRRRWAŻ!”, zarywszy w piachu.

W końcum dotarłam i do Podkowy. Gdzie na wejściu czekał mnie zawał, bo natknęłam się na głupiego psa, który

Sobie robił podśmiechujki © CheEvara


No trzy razy ten durny Psikutas bez es na końcu wbiegał niemal prosto pod maskę samochodu! Aż z moich usty dobył się wrzask: „CHUJU!”

I chuj się posłuchał.

Ani chybi niespełniony komik. Ale na pewno i jednocześnie skończony debil.

Zabytkową Aleją Lipową dotarłam do ulicy głównej, oczywiście imienia DżejPi Dwa. Pierwsze, com napotkała, to taki o banerek - w weekend nie na wiele się zda, bo jest ZATVORENE, ale w tygodniu... Nie zginiesz, przyjacielu w piaście i bracie w obejmie!;)

Śmiało można zaliczyć Podkowę do miejsc godnych;) © CheEvara


Także przy głównej ulycy znajduje się o taka drewutnia, najstarszy budynek w Podkowie. Jak przystało na zabytek, dziś handluje się w nim bzdetami, gazetami i karmą dla psów:
Dziś z mydłem i powidłem oraz kartoflami © CheEvara


Warto pokręcić się ulicą Lilpopa, właściciela chaszczy na gruncie których wyrosła Podkowa. Bo po pierwsze:

Aida z roku 1900, kiedyś domek myśliwski Stanisława Lilpopa, później własność małżeństwa Iwaszkiewiczów:
Aida © CheEvara


Ponoć najsłynniejszym meblem Aidy była czerwona kanapa, na której sypiali I Karol Szymanowski I Antoni Słonimski. Podobno nie razem i nie podczas tych samych nocy. Ale kto ich tam wie;).
Koleś, który wynurzył się zza ogrodzenia, gdy ja filowałam, żeby cyknąć fotę z przyczajki oświecił mnie, że teraz jest to własność rodziny Klatów, ale nie oznacza to, że nie można sobie wejść na teren. Kiedyś organizowali na terenie Aidy zabawę zwaną „Labiryntem Filozoficznym”.


Pod drugie, jak ktoś chce uciec od asfaltu ma se Park Miejski, do którego najprościej trafić idąc do końca ulicą Lilpopa. Szczerze mówiąc, parku to nie przypomina, bo to raczej 14-hektarowy las, chaszcze i zarośla:
Ale tabliczkę dumną ma:
Park Miejski to dzis raczej dziki las © CheEvara


To nie wszystkie krzaczory w PL.

Jest też rezerwat „Parów Sójek”:
Pa-RÓW to jak Pa-ZŁOTKO?;) © CheEvara


Gdzie wracamy do sójek, o których pisałam na początku. Przez tenże rezerwat ciągnie się malowniczy niebieski szlak, który przecina drogę 719 i prowadzi aż do Brwinowa.

W Podkowie nazwy ulic dzielą się na ptasie, zwierzęce, dendrologiczne i botaniczne. W dzielnicy z tymi pierwszymi (np. ulice: Sępów, Gołębia, Słowicza) mieszka ponoć Daniel Olbrychski,

A dzięki temu TODUTKOWI wiadomo, że jest się na ulicy Bażanciej:
Bażancik;) © CheEvara



Do Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, czyli do Stawiska trudno nie trafić:
W niedzielę czynne tylko do 15-tej. Mua się spóźniła. © CheEvara


Trochę padły mi akumulatory (jajcówka i kawa oraz baton w Pęcicach przestały stykać), więc skierowałam swoje koła w stronę dzielnicy dendrologicznej, na ulicę Modrzwiową, gdzie kawiarnia Moi Mili, prowadzona przez Milenę Łakomską (sama nazywa się „bufetową, stylistką i artystką”, zanęcała zapachami. Poza tym w przewodniku napisali, żeby wstąpić, to wstąpiłam. I zaparkowałam:
Kocham kontrasty © CheEvara


I posadziłam zad na tarasiku:
Przycupnęłam na werandzie © CheEvara


Gdzie przyjęłam do organizmu mrożonKIE:
Zestaw obowiązkoy tyle, że bez wuzetki © CheEvara


Gdzie też dowiedziałam się, że jest tu hot spot, nie ustaliłam zaś, czy hot dog też;)
Miejsce przyjazne zwierzątkom © CheEvara


Gdzie (celowe powtórzenie) urzekł mnie o stolik, o:
Tak jest bardziej epicko © CheEvara


I lampionik:
lubić taki klimacik - ładny szyldzik, ładna lampiczka, brzydkie kabelki;) © CheEvara


I ściana jak w Andaluzji:

Trochę klimatem południowohiszpańskich domów mi to leci © CheEvara


Wciągnęłam jeszcze batona i ruszyłam zadek na ulicę Iwaszkiewicza, gdziem doznała objawienia:

Co to jest?
BRAMA
Ahaaaaaaaaaaaa © CheEvara


Dobrze, że napisali, bo bym pomyślała, że to szafa typu Komandor.

Zawinęłam jeszcze na trejnstejszyn:
Taki uzdrowiskowy ten dworzec © CheEvara



Mówią, że pociągi w Polsce przyspieszą do 300 km/h, a ja myślę, że nie ma takiej korby i takiego korbowego, co by szlaban zdążył opuścić:D

Pendolino. Coś jak PENdziwiatr?;) © CheEvara



i skierowałam fulla w stronę Otrębusów.
Podkowa fajna jest, ale czy ja wiem, czy bym chciała posiadać taką hacjendę, jak willa Krychów na ten przykład?
Sprzedałabym w 3,14zdu i pojechała do Australii. Z rowerem oczywiście. Myślę, że nawet styknęłoby na to, żeby w zasadzie większość trasy przejechać na Centku. Na chuj by mi były te mury? Weź ogrzej. Weź posprzątaj. Okna wypucuj! Dalibóg. Zawżdy. Nie-e.

Klimacik jest i owszem, muszę któregoś razu tam wrócić, bo chcę jeszcze zaliczyć pobliski Turczynek, Milanówek i położone na południe od Podkowy OPYPY. Dokładnie tak – tylko ze względu na bajerancką nazwę.

Tym razem – przez poranne grzebanie się – nie wystarczyło czasu. Poza tym straszne ssanie załączyło mi się na chłodnik.

Takie ssanie, że w drodze do domu uczyniłam tylko jeden przystanek w tak zwanym międzyczasie:
Pod kolor jest PAZNOKĆ © CheEvara


I w końcu chata.

Gdziem dokonała dzieła zwanego chłodnikiem, podjęła sąsiada, wróconego z rowerowania w Norwegii (cham!!!) i skąd wyszłam jeszcze na dwie godziny na nocny szum gum po stolicy.



A bark mnie tak napieprza, że zamiast wcierać tego bengeja, zacznę go żreć chyba. Albo i w kroplówce przyjmę.

Mogłabym też w sumie zaśpiewać: „A cię, barku, pozostawię na brzeeeeeguuuu…”. Ale na CZEŹWO nie śpiewam.

Dane wyjazdu:
88.57 km 19.21 km teren
04:30 h 19.68 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:159 ( 82%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 47 m
Kalorie: 1758 kcal

Alrededor de Varsovia*

Sobota, 4 czerwca 2011 · dodano: 07.06.2011 | Komentarze 30

Miało być inaczej, miałam wstać wcześnie, pojechać na siłownię, wyżyć się, wrócić do domu, zrzucić upocony PULOWER, a zatem udowodnić, że coś sobą reprezentuję. I to od samego rańca reprezentuję. Zamiast tego pokazałam, że jestem dupa wołowa, bo wstałam późno, z wieeelką atencją spożyłam śniadanie, potem dwie kawy w tym jedną mrożoną, następnie wyczyściłam Szpeca i Centka i dopiero koło 14 posadziłam dupsko na tym pierwszym. W tym skwarze. Zupełnie nie wiem, czemu się tak kwęka, że niby gorąco. Ale ewidentnie sporo tych kwękających jest, a na pewno są w tej mniejszej większości, bo względne rowerowe pustki panowały w stolicy. Dzięki temu objechałam ją sobie bez jakiegoś specjalnego kurwienia na wszystkie możliwe lebiody. Jeśli upał ma sprawić, że te ciumy złożą swe lanserskie figury nad wodą (jak dla mnie, mogą sobie tam zmoczyć te puste łby i nie wyjmować tychże przez 8 minut), to ja poproszę o jakieś 50 stopni. W cieniu baobabu.

Bo ja upał very very yes yes. Poważam i darzę uczuciem wprost z osierdzia.

Miałam po powrocie do domu zrobić chłodnik, ale jakoś nie ułożyły mi się w jednej linii współrzędne z botwiną. Zamiast tego spożyłam zupełnie zimne piwo. Czyli zamiast chłodnika wyszedł mi ZIMNIK.
Też lubię.


* czyli dookoła Warszawki;)
Kategoria >50 km, fullik