Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
100.79 km 13.00 km teren
04:18 h 23.44 km/h:
Maks. pr.:41.45 km/h
Temperatura:8.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2039 kcal
Rower:

Miałam podzielić dzień na dwa wpisy, ale

Wtorek, 3 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 25

Ale mam Movescount, to tam będą informaNcje treningowe, a tu se obtyndolę cały dzień.

Pikne słońce dziś zagrało, co? No to najpierw samozwańczo strzeliłam trening. W sensie, że rowerowy. Ale ciągle samozwańczo. Jak już skończyłam, to zadzwonił Wojtek z opiertolem, że dziś to miała być siłownia. Eno, panie treneirze (jak żyć?), nie było na papierze, a jak nie ma na papierze, to ja zrobię to, co lowciam. Łoweł. Sorry;).

Zadowolonam z siebie i kontenta, bo zrobiłam wszystko, co miałam, lipy nie było, kadencja wysoka była, ciemno przed oczami było. Było też słonecznie (ja-cię-sunę-robal!), ciepło i odrobinę WIEDRZYŹDZIE. Powróciłam z Bielano-Marymontu, gdziem szczelała to moje treiningo i w ramach tak zwanego rozjazdu uczyniłam powrót nadwiślańskim bulwarem. Zresetowałam Suunciaka i se pomyślałam pod Mostem Gdańskim, że luzikowo już zupełnie, już poza trenimgiem, pokręcę se pod Siekierkowski, przebiję się na tę ciemniejszą, praską stronę mocy i człyp, czlyp, człyp terenkiem, czyli moją lawli ściechą doturlam się znów pod Gdański i stąd już GŁOOOOOOODNA sieknę se do domu, uwarzę jakąś pyrę i zasiednę wczesnym wieczorem do piśmienniczych obowiązków.

Tjaaaaa, zaplanuj coś, a na pewno wyjdzie inaczej;) I wcale nie żałuję.
Gdym kończyła resetować pulsaka i już DEPAŁAM (od deptać) w pedały, nadjechały z przeciwka dwie rowerowe jednostki, Ta druga spojrzała na mnie bardziej niż przeciągle i okazał się nią być nie kto inny, jak sam quartez. Noooo tośmy przystanęli na zapoznawcze ploty, gadalim długo i dużo, aż mię dreszcz stygnięcia po nerach przebiegł. Jak quartez zeznał, galopował za kolesiem, który go wcześniej zgalopował, ale jak zobaczył mój obły fejs i pięknego Speca, nie miał wątpliwości;). No cóż, ja istnieję. Serio;).

Rozjechaliśmy się w strony różne – ja zgodnie z zamysłem opisanym powyżej, quartez do Jabłonny (ciołki, które mówią „do JabłonnEJ” niech mi przyjdą i pokażą fotodokumentację, jak wchodzą do wannEJ, zamiast do wannY oraz idą z zalotami do pannEJ, a nie do pannY).

I tak se jadę i plumkam w drugiej strefie, a że pod wiatr, to w końcówce drugiej strefy i strasznie mi tak dobrze. Słońce piękniutko nad Wisełką się chowa, szuterek na terenowej ścieżce sobie szumi pod oponkami, wyskakuję stamtąd i tnę do Żaby, a stamtąd do domu, bo nie żarłam przecie od godzin czterech.

I nie zeżrę jeszcze podczas godziny piątej.

Bo.

Na dróżce rowerowej, wzdłuż Odrowąża, a zatem wzdłuż cmentarza, z daleka majaczy mi wywalony rower. Obok roweru kuca/podnosi się ktoś/, a nieopodal czmycha pies.

- Oho, nieupilnowany wlazł pod koła – se myślę.

Dupatam, a nie wlazł pod koła.

Podjeżdżam i mam pełen obraz. Piesu jest wystrachaną, trzęsącą się znajdą, a właściciel powalonego roweru jest właścicielką, która robi wszystko, żeby psu z tych lęków nie przyszło do łba spierdalać poprzeć wtargnięcie na ulicę. Zatrzymuję się i pytam, czy cuś mogę zrobić i gdy słyszę, że laska chce go jakoś zaadoptować, w każdym razie zgarnąć stamtąd, proponuję jej, że skoczę szybko do chaty i załatwię jej smycz, żeby adoptowanie psa było łatwiejsze. No i śmignęłam. Podczas gdy ja leciałam na górę do sąsiaduńciów po smycz, Pani Mama pakowała mięsko dla psa, czyli tak zwany załącznik motywacyjny. Zgarniam to wszystko i lecę, bo mam schizę, że sierściuch w każdej chwili może spieprzyć. Kiedy pół kilometra przed miejscem, gdzie laska miała z psem na mnie czekać, spotykam tęże laske, która pedałuje w moją stronę, mam ochotę pizgnąć się w łeb. – Ty powolniaku, qyrwa mać – mamroczę do siebie.
Niepotrzebnie.

Bo kamery monitoringu wypatrzyły sytuację, wysłały na miejsce patrol eko straży miejskiej, a przybyli panowie zgodzili się poczekać, aż Dominika (przyszła właścicielka sierściucha) wróci z dowodem osobistym.

- Ej, ja mam dowód, niech mnie spiszą, po co masz dymać tam, gdzie dymasz, a potem jeszcze wracać! – zawracam ją z drogi.

Panowie sierściucha obmacali, przepikali pod kątem czipa, a że był zupełnie luźny i jakby całkiem niczyj, sprawa potoczyła się gładko. Moje dane spisano, Dominika podała swoje z głowy, pies przestał się telepać, głaskany na zmianę przez cztery osoby, nakarmiony nie tylko przytarganym przeze mnie mięsiwem, ale też chyba podwieczorkiem jednego ze strażników, który udostępnił piesowi swoją kanapkę, zainstalowałyśmy mu smycz i co? Piesu dom znalazł bez konieczności przystanku na Paluchu, gdzie trafiłby, obrożę lub smycz miał.

Pożartowałyśmy ze strażnikami, ja wyraziłam swój szał, że tak to działa, że kamery, że wysłany patrol, że kogoś ten świat jednak obchodzi, pożegnałyśmy się i… ucięłyśmy sobie sympatyczny spacer spod Żaby na Annopol – ja prowadziłam oba rowery, Dominika dała się prowadzić psu, z którego zlazł cały stres i który się rozbrykał na tyle, że emanował szczęściem posiadania pani.

Podczas naszej spacerowej konwersacji wyjszło, że ową przechadzkę robimy na wczesną Białołękę, że Dominika jest moją krajanką (Sandomierz, proszę bardzo), że zapyla w Nocnym Rowerze i że na jutro była umówiona na Paluchu po jakiegoś psa. No to już po żadnego jechać nie musi.

No proszę. Nie wierzę w żadne karmy, ale tutaj ewidentnie zadziałała ta psia karma (jest to jedyna karma, w którą jestem w stanie uwierzyć:D).

Przy Annopolu na Dominikę jednak czekał wydzwoniony wcześniej kumpel ze swoim Berlingo (kumpel też pocina na Specu – proszę, wszystko w rodzinie), do którego zapakowała się i Dominika, i Farciarz (czyli pies, tak dostał na imię, w skrócie FUKS) i Dominiki Gary Fisher.

Jak mi się uda, jutro wbijam na obiecane pierniki i na mizianko z Fuksem;).

Strasznie lubię takie dni, takie spotkania, takie przygody.

Inna sprawa, że ogłoszenie wywiesimy, że taki pies hasał tu i tam. Coś mi się wydaje, że spierdolił komuś podczas sylwestrowego szczelania. Wygląda na zadbanego, zaufanie do ludzi ma, ząbki ładniutkie… A że to to taki długowłosy wilczur, sama bym go zgarnęła;). Choć uważam, że w ręce trafił najlepsze.

My tu gadu-gadu, a dystans taki w ogóle nie z dupy.

Dane wyjazdu:
112.47 km 8.00 km teren
05:11 h 21.70 km/h:
Maks. pr.:34.72 km/h
Temperatura:5.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2012 kcal

No. I pierwsza stówcyna w tym roku WEJSZŁA :D

Poniedziałek, 2 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 10

Lekka, niezobowiązująca, niemęcząca (piszę tak, żeby Wojtek mnie nie zaebał;)).
Wpis możecie uznać za zbiorowy, bo ciągiem tych stu kaemów nie zrobiłam. Rano w napindalającej mokrej mazi lekkie 35 km (po powrocie wyglądałam, jakbym wytarzała się w piaskownicy, bo niedaleko domu to błoto, które się do mnie przykleiło – KTO bowiem ma założone błotniki, prawda – wyschło i został sama pustynia).

Musiałam się zatem OBKĄPAĆ, uprać i przeczekałam deszczową część dnia (a tym samym JASNĄ część dnia) i na drugą turę polazłam po 15-tej. A tu już za jednym zamachem objechałam moją zwykłą warszawską pętlę, przy okazji zawitałam na uroczy, schludny, przyjazny Zachodni Dworzec, gdzie zgarnęłam Panią Mamę, zapakowałam ją do taksy, taksiarzowi postawiłam wyzwanie (małymi literkami: actimela), kto pierwszy na Bródnie i zawinęłam do bazy. Wielce KONTENTA (jest przymiotnik taki dla rodzaju żeńskiego??)

Nagromadzenie tumanów na drogach rowerowych takie, że Chiny ze swoją gęstością zaludnienia mogą się cmoknąć w pierwszą krzyżową.

O, zawsze zapominam o tym napisać. Mam takiego rowerzystę, co to się z nim mijam w okolicach Ronda Żaba. Bywa, że się mijamy raniuśko i jeszcze tego samego dnia popoludniuśko. Od pewnego czasu kłaniamy się sobie w pas, co – wierzcie mi – jest lekko skomplikowane podczas jazdy. Ale szacunek jest szacunek.
Żeby tylko jeszcze w kasku popylał, nie miałabym uwag;).

Strasznie mi się podoba ta wiosna w styczniu. KUOOOOCHAM wiosnę w styczniu. Pewnie będę inaczej szczekać w kwietniu, jak doebie mrozem rzędu minus CZYDZIESTU. Ale póki co radujmy się i się nie oburzajmy. Jak ktoś chce śniegu, proszę, w USA nawala.


Dane wyjazdu:
84.32 km 0.00 km teren
03:47 h 22.29 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1425 kcal

Cięęęężko się trenuje z gilem:)

Środa, 28 grudnia 2011 · dodano: 30.12.2011 | Komentarze 6

Ale na szczęście mam tylko wkurwiający katar, poczucia cielesnego rozbicia dzielnicowego nie mam, zatem nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej. Nie jest też tak, że nie pójdę na rower. Ani nie jest tak, że nie zrobię treningu. Wojtek (którego wiadomo co ja) rozpisał, się zrobi. Swoją drogą wcześniej myślałam, że jak mi ktoś coś będzie kazał, że jak tylko coś będę MUSIAŁA, to osikam to parabolicznie, powiem NIE-E i będę robić swoje. A ja owszem – robię swoje, ale robię też treningi, które nie, że muszę. KCĘ.

Inaczej rzecz ujmując:
Che zajebiście chce je zrobić.

Inna sprawa, że za jazdą z wysoką kadencją nie przepadam. Wrrrróć. Dotąd nie przepadałam. Teraz mnie to nawet jara. Może dlatego, że każdy trening związany z rowerem mnie jara.

Rozjazd po treningu wyszedł mi niemal taki sam pod względem czasowym jak sam trening;). Kuooooocham rower;)


Szkoda, że podobnym uczuciem nie darzę akcesoriów rowerowych. Ktoś chce rozpierdolony w szale wścieklizny bezprzewodowy licznik Sigmy? Na pewno ktoś chce. Na pewno ktoś chce coś, co sama Che użytkowała. I co ona sama rozp… roztentego.


Dane wyjazdu:
64.64 km 0.00 km teren
03:16 h 19.79 km/h:
Maks. pr.:56.70 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:965 m
Kalorie: 1462 kcal

Śladami dziecięctwa czyli dej tu na Rzeszowszczyźnie

Poniedziałek, 26 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 25

Wczoraj odreagowywałam – po powrocie z pedałowania – stresy wigilijne związane z ratowaniem mojego ulubionego ciasta (na Podkarpaciu mówi się na to PLACEK), które Pani Mama spiertoliła, a które jest tak w sumie jedynym czymś słodkim, co żrę z tak zwaną rozkoszą. Ratowałam też wynalazek zwany łososiem pieczonym z mango i melonem. Cała ta presja sprawiła, że drugo-dnio-świąteczny poranek - po TAKIM WIECZORZE - do najłatwiejszych nie należał. Musiałam odreagować.

I gdyby nie reanimacyjne piwko spożyte jeszcze przed śniadaniem, BŹDZIĄGWIŁABYM SIĘ jeszcze długo.

A tak to JUŻ O dwunastej zaczęłam startować na rower.

To dymam na Dynów – pomyślałam se wielce przyszłościowo. A dlatego tam, że kiedyś mnie – jako gówniarę – Pani Mama zabrała na wycieczkę kolejką wąskotorową z Przeworska właśnie do Dynowa. Kolejka owa stawała co i rusz w polu, można było se sieknąć szybkie ognicho. Pamiętam też przejazd tunelem o długości SZEJSET dwóch metrów i pamiętam także, jak mój kuzyn w euforii uwiesił się na dźwigni hamulca ręcznego;). Nie mogłam nie ruszyć w taką oto podróż sentymentalną.



Po wyjeździe z wiochy tym razem – inaczej niż wczoraj – kieruję się na południe, co skutkuje w-ryj-zefirem. Delikatnie rzecz ujmując, nie była to bryza. Szybko przestałam nawet chcieć starać się jechać w moim treningowym tętnie.

Docieram sobie do Manasterza, który ciąąąąągnie się i ciąąąąąągnie, gdzie ciągle wieeeeje i wieje i gdzie napotykam młodocianych kolędników. Chciałam GNOJOM zrobić zdjęcie, ale sugestywne nadziewanie kawałka ziemi widłami i łakome spojrzenia w moim kierunku sprawiły, że strasznie pociagająca stała się perspektywa dalszej jazdy.

Srał was pies. Też.



Coś mi majaczy, że ma też fazę na punkcie kotów, a tu trafiam na wąskotorowego kota. Szedł se w kierunku mym i nie, nie miauczał. On poszczekiwał. Serio. Na tym zdjęciu idzie i szczeka, czego niestety zdjęcie nie odda. Ale jakby co, mogę zademonstrować i podczas ewentualnego widzenia wydam dźwięk paszczą w ramach pokazu.

Tu se o człapie po szynie takie małe rude coś:
Uwierzcie mi na słowo. Ten kot tam jest;) © </div>

W ogóle Podkarpacie kotami stoi. Co chwilę jakiś sierściuch mi przemykał a to w poprzek, a to równolegle. Ten jednak był najbardziej kontaktowy.


No i razem z tymi torami docieram sobie aż do Jawornika Polskiego i usiłuję se przypomnieć, gdzie jest ten cholerny tunel – ponoć jedyny na trasie kolei wąskotorowych w Polsce. Raczej nie mogłam go nie zauważyć – w końcu mnie zdarza się nie dostrzegać JEDYNIE maratonowych oznaczeń na Giga, które są jebutnie czerwone, a przecież tunel jest raczej w kolorze TUNELOWYM.

Zamiast na tunel napotykam znaczek:

[img title="Niebieski szlak. By to trafił, jak, to niektórzy mylą;)" width="600" height="450" author="</div>

Ale. Co następuje!
Do owego tunelu - stwierdzam - jednak dziś nie dotrę, bo raz, że mi pada jakieś mokre (i niestety nie białe) gówno, dwa, że czas mnie bezlitośnie nagli, trzy – stopy zaczynały bawić się ze mną w „pojawiamy się i znikamy, mamy czucie, nie mamy czucia” – summa summarum, sacrum profanum, kuala lumpur decyduję się w Szklarach na olanie Dynowa, od którego dzieli mnie jedynie 9 km, co może nie jest dramatem o 10-tej rano, ale na chwilę przed 14-tą jest względnie I W MOJEJ SYTUACJI ryzykowne.

Teraz wkierwiona czytam, że ów tunel jest właśnie w Szklarach i strasznie mi się chce mieć jakieś towarzystwo tu i teraz, TYLKO PO TO, żeby się na nim wyżyć;).


[img title="Patrzę na ten śnieg, na tych ludzików w oddali i widzę wędrówkę ludów;)" width="600" height="450" author="</div>

No to znów ziu na Łańcu
T (tak ma być!)

Tu jest! Tu jest krzyż!

[img title="Krzyż ci w d... A nie! Wrrrrróćć. Krzyż na drogę. Tak to miało być;)" width="450" height="600" author="CheEvara


W Szklarach jest on, a nie na Krakowskim, tępe katole!;)

Wydawałoby się, że będę miała teraz z górki, ale nieeeee. Znowu podjeżdżam, ale tym razem za to czekać mnie będzie piękniutka nagroda – przed Dylągówką droga zaczyna wić się rozkosznymi serpentynami w dół. Do tego nie jedzie nic („specjalnością kierowców jest tu ścinanie zakrętów, więc uważaj i jakby co – DO ROWU!” – mówił Dyl), zatem odważam się nie heblować. Zresztą na tej wysokości, przy tym lekkim opadzie najlepiej i najrozsądniej pozwolić rowerowi się toczyć. Ślisko było PIERUŃSKO (jak to się mawia na Podkarpaciu).

Ignoruję zjazd na Hyżne, choć dociera do mnie refleksja, że se można z takiej Sieteszy wyskoczyć na rowerze, żeby pośmigać na nartach, choć – jak się dowiedziałam w Hyżnem jest raczej ośla łączka, za to górka niezła jest w Błędowie Tyczyńskiej (ale czad, guglam właśnie Błędową, i co? O górce ani słowa, za to wyskakują mi informacje o agencjach towarzyskich w Błędowie oraz linki do dyskretnekobiety.pl:D).

Jest pięknie;)

Szkurna, zdjęcie z komórki ma się do zdjęcia tak jak zdjęcie wybuchu do samego wybuchu! © CheEvara



Fajne wiu zostawiam w tyle... © CheEvara



Niemniej przyjemnie jest przede mną:) © CheEvara


Dalej fot nie budjet, bo wolałam nagrać całego tracka i nie LECHMANIĆ baterii:).

Coś podejrzanie sprawnie mi idzie ta pętla – myślę se w niejakiej Albigowej, gdzie oto frajerzę się na całego. Mam bowiem tak, że jak nie myślę i nie kombinuję, i nie usiłuję sobie uprościć, wszystko bierze w łeb. Właśnie dlatego maratony na orientację są nie dla mnie, bo tam myśleć i planować trzeba na bieżąco. Dla mnie to nie jest wskazane. Kieruję się instynktem – dobrze. W każdym innym przypadku – kurewsko źle.

Otóż. Spozieram na mapę w padającym taczfonie i se myślę, że eeeee, nie będę dymać do Łańcuta, wracam się do odbicia na Handzlówkę, stamtąd powinnam dotrzeć do Husowa, a stąd mam już tylko niecałe 10 km do chaty.

Wracam się. Do tego skrętu na Handzlówkę. Przy cmentarzu pytam miejscowego pijaczka o drogę na Husów, a ten mi kurwa mówi, że mam skręcić DO GÓRY przy jakimś grzybku. Cała cudowność tej sytuacji polega na tym, że – wbrew temu, co sobie pomyślałam (iż zapytam zaraz jeszcze kogoś) – spotykam w Handzlówce dokładnie nikogo. I nie ma kogo dopytać o tego grzybka (może to chałopa niejakiego Stacha/Zdzicha/Jaśka Grzybka?).

Jadę zatem główną drogą do końca (w Handzlówce wyciąg narciarski jest także!), tu stwierdzam, że do dupy mnie to PO CIEMKU doprowadzi i decyduję się, że jednak wracam i szukam tego SKRĘTU DO GÓRY. Za niejaką podpowiedź posłużył mi skręcający DO GÓRY samochód, pomknęłam zatem za nim.

O, jaki to był fajny podjazd! Fajny długi podjazd. W leżącym na drodze śniegiem:).

Na tak zwanej krzyżówce, jeszcze przed Husowem, decyduję się skręcić w lewo – a raczej INSTYNKTOWNIE chcę skręcić w lewo – i dobrze robię, bo wypadam na znaną z wczoraj trasę, którą teraz robię w drugą stronę, czyli w dół, a poznaję ją po domu z dziwacznymi PRZYPORAMI, o których miałam powiedzieć Niewemu.

Przez to błądzenie w Handzlówce NIE ZDANŻAM pożegnać się z Panią Mamą, jestem spóźniona o całe 12 minut.

Ale satysfakcja i radocha i zmęczone, łaknące o rozciąganko mięśnie były pewną rekompensatą.

Zajebisty dzień.
OK. W całej swojej niekatolickości lubię Święta. Żarcie lubię umiarkowanie. Rodzinkę, do której jadę uwielbiam. Ale nie znoszę siedzenia. Mogę zasiąść z kawą, spoko. Ale zasiądę i myślę o tym, że zaraz pójdę na rower. Wielce zatem zadowolonam, że kupiłam ten pieprzony torebson na rower i że ten rower ze sobą wzięłam. Jak zawsze z trwogą spoglądam na wagę po świętach nierowerowych, tak teraz satysfakcję mam cholerną. Dwa kilo w dół.

Przed wyjazdem przeglądnęłam BS pod kątem cyklomaniaków mieszkających w tych okolicach. Kilku trafiłam, ale na trasie nie napotkałam nikogo. Pewnie byłoby inaczej kiedy indziej. A ja lubię spotkać kogoś miejscowego, kto by może nie tyle oprowadził, co po prostu udzielił wskazówek.

No i brak normalnego aparatu – taczfonowy aparat raczej nie radzi sobie o zmroku – oraz mapy analogowej to nauczka na przyszłość;).


Raz, dwa, trzy, próba wstawienia mapy:


https://maps.google.com/maps/ms?msid=217243462649017022615.0004b540b35998d93ae28&msa=0&ll=49.951883,22.337608&spn=0.117963,0.338173






A w ogóle to był dzień, kiedy można ówczesnego solenizanta zapytać: „Co robisz Szczepanie?”, a przy odrobinie zabawy, m.in. z interpunkcją pytanie zawarłoby też odpowiedź na nie;)
Co robisz? Szczę, panie :D
Kategoria >50 km, krajoznawczo


Dane wyjazdu:
53.55 km 0.00 km teren
02:32 h 21.14 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1267 kcal

To się zwydolnościowałam

Czwartek, 22 grudnia 2011 · dodano: 22.12.2011 | Komentarze 14

Jestem cienka jak wężowe jelito.

A Che bez mocy jest jak…

[tu przyjdzie Niewe i wpisze jak kto bez czego i co bez kogo].

Ale raczej sama sobie jestem winna. Wczorajsza kompensacja, a raczej „kompensacja”, dzisiejsza jej kontynuacja (dajcie spokój, ja jestem po prostu debil i nie umiem jechać w pierwszej strefie), no i te jePane roboty od siódmej rano u mnie qyrwa za ścianą. Wysypiam się jak na kolonii w szkole średniej. Godzina snu i styka.

Se mierzę rano spoczynkowe i mam je takie, jakbym już siedziała na rowerze.

I tak pełna już wkierwienia na siebie pojechałam do Aplauzu na Bemowo, gdzie Olimpiakos rozstawił się ze swoim badawczym sprzętem. Z ważenia i analizy składu ciała jestem zadowolona. Z wygenerowanej mocy w ogóle nie. Umarłam sobie tak po prostu.

Wstawiłabym fotę, ale wiecie, ten jebany blukonekt także na święta nie chce mi zrobić fajnie. Abyście mieli obraz – już półtorej godziny ładuje mi się fota z maila. Jestem w szoku, jak ta technika postępuje.

Półtorej godziny już se tak postępuje.

Wrzucę chyba wszystkie wpisy o tym pieprzonym blukonekcie na wykopa. A stamtąd do kogoś na szerokim stołku w Madżenta Sieci. Niech choć wiedzą, jak bardzo czarny PR im robię. I niech kuźwa coś z tym zrobią.


Znowu dziś wszyscy współużytkownicy dróg publicznych był mili. Nie mogę tego przeżyć.


Aaaaaahhhh. Jakby komuś NIEOPATRZNIE przyszło do głowy puścić mi SMS-a świątecznego z jebaną-przesłaną-dalej durną rymowanką, niech się ten ktoś nie zdziwi, jak oddzwonię i zupełnie nieświątecznie poślę go w chuj. Wystarczy mi, że na FB muszę trolli co jakiś czas potraktować soczystym mięchem. Edukacyjnie, oczywiście.

A poza tym LOVE:)


P.S. Nic nie mówię, ale CIĄGLE kuoooooocham Wojtka Marcjoniaka. Jak na mnie, to strasznie długo już to trwa:).
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
80.69 km 0.00 km teren
04:14 h 19.06 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1845 kcal

Mówcie, co chcecie, ale mnie święta wkoorwiają

Środa, 21 grudnia 2011 · dodano: 22.12.2011 | Komentarze 8

A jak na złość, wszyscy – nawet na ulicach – mili są do wyrzygania. Wyjeżdżający z podporządkowanych puszczają mnie niemal uroczyście (dziś dwie panie KIEROWNICE obkciukowały mnie z uśmniechem zza swoich ciepłych szybek), upomnieni piesi, że lezą mię po dedeerze, grzecznie przepraszają i schodzą… noż kurwa!

Ja chcę z powrotem moją chamską stolicę!

Nie chcę, żeby było nawet przez chwilę tak fajnie. Bo nie jest prawdą, że człowiek do dobrego przyzwyczaja się szybko. On się przyzwyczaja NATYCHMIAST.
I co, wrócę po Świętach i po takiej odmianie wpadnę w zwykłe szare szambo międzyludzkie? To ja już wolę sobie po prostu w nim siedzieć, nie wychodzić, szoku nie doznawać.

Senkju, senkju, baj.

Dziś miałam zrobić tylko kompensację, czyli delikatniutką godzinkę w pierwszej strefie. Wszystko by się zgadzało (ta pierwsza strefa).
Ale czas się mię LEKKO nie zgodził. A bo najpierw musiałam podjechać do kumpla w Timołbajlu (i nie był to Goro!), potem zahaczyć o byłą pracę, wrócić do domu, a potem na KEN do AirBike uderzyć (i jeszcze wrócić). NO TO SIĘ UZBIERAŁO. Samo tak.


Ale wszystko uczyniłam z nakazaną kadencją i w nakazanym tętnie.
JAK NIE JA.

O, miałam napisać. Spotkałam tomskiego, z któregom WIELCE dumna! Posiadał bowiem rowerowe lampiczki. Świat się kończy, mówię Wammm. Ludzie mili, Tomek oświetlony. Dajcie spokój. O.


Dane wyjazdu:
51.50 km 0.00 km teren
02:19 h 22.23 km/h:
Maks. pr.:37.40 km/h
Temperatura:3.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:127 ( 64%)
Podjazdy: m
Kalorie: 956 kcal

Łapy mię zmarźli, ale pięć dych ciagiem zrobilim

Poniedziałek, 19 grudnia 2011 · dodano: 20.12.2011 | Komentarze 6

Tymi oto ręcami i nogyma, a w krzakach wilki i djed maroz jakieś.

W ciągu dnia czasu na rower za bardzo nie mam – a żeby było śmieszniej, MAM URLOP. I pewnie właśnie dlatego zatyrlalam tak, że czas na bajsikl znajduję ino wieczorem. Gdybym była złośliwa, napisałabym, że zrobiłam sobie TAKI MÓJ STANDARD i na tym zakończyłabym pisanie. Ale przecież złośliwość to OSTATNIA rzecz, o jaką mogę być choćby podejrzewana. JA TAKA NIE JESTEM.

Inna sprawa, że jestem nie w nastroju.

Na szczęście nie szarpie mnie już ani łydol, ani udol, ani pośladol, z radością czekam zatem na kolejny treningowy zapierdol.
Śladu po zakwasowej, niedzielnej rozpaczy nie ma już.

W sklepie Wkręconych.pl na Targówku atmosfera zajebcza. I mimo kłopotów technicznych związanych ze świeżym otwarciem, a zatem mimo tego, że kupiłam dokładnie nic, ja już tam mam swoich ulubieńców.

Itako.

Czy ktoś mógłby przełamać tę chorą barierę technologiczną i być wynalazcą bateryjek pulsakowo-licznikowych w wersji AKUMULATOR? Przecież szkurwa dopiero, co kupiłam trzydzieści sztuk i już zużyłam. Taniej by mnie chyba wyszło, gdybym je żarła.


Dane wyjazdu:
109.86 km 75.00 km teren
05:11 h 21.19 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:3.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2417 kcal

„Gdyby” to najczęstsze słowo polskie

Niedziela, 18 grudnia 2011 · dodano: 19.12.2011 | Komentarze 19

Jak śpiewa Kazik eNŻet.
Coś w tym jest.

Bo wczoraj był wielce fajny dzień, ale byłby fajniejszy, gdyby…

Albo nie. Zacznę od tego, co było zajebiaszcze.

Perspektywa jazdy ILE SIĘ DA. Była zajebiaszcza.

Perspektywa spędzenia rowerowego dnia z Goro i Niewe.

Stęskniłam się za takimi spędami. I taka perspektywa była zajebiaszcza.

Kolejny grudniowy dzień bez deszczu, białego szitu, a nawet ze słońcem. Zajebiaszczy kolejny grudniowy dzień.

Kolejny dzień na rowerze ustawionym przez Wojtka – ZAJEBONGO.

Plan był prosty. Niewe, Goro & Che (zawsze chciałam podlinkować samą się:D) jadziem klasyk, czy jak to niektórzy bikestatsowicze określają standard (lub też standart, a nawet zwiększony standard z psem). Jadziem klasyk Niewowsko-Gorowski, bo ja uczestniczyłam w tymże po raz pierwszy. Klasyk mówił o pętli od Wiktorowa na Nowy Dwór Mazowiecki, skąd zawijamy przez Dębe, Nieporęt na Bemowo. No to ziu.

Zbiórka nastąpiła we Wiktorowie, jakem rzekła. Mieliśmy z Niewe plan zdemotywowania Goro, który nacierał w naszą stronę (znowu trzeba było na niego czekać:D) od siebie z chaty. Chcieliśmy go upić już na starcie, ale pozwolił wtłoczyć w siebie (ale za to bez większego namawiania go) TYLKO jednego Kasztelana. Który to w ogóle nie osłabił jego możliwości. Strasznie to dziwne. Goro i jedno piweczko.


Ruszyliśmy w mańkie z wmordewiatrem atakującym nasze pięknotkowe twarze. Mnie i tak było wszystko już kurna jedno, bo ledwiem wystartowała, a już wiedziałam, że będę umierać łamane na zdychać. Takie to ja miałam zakwasy posiłowniano-pobiegowe. O ile jeszcze – jak mnie zwykle łyda szarpie – mogę mocniej depnąć, słabiej pociągnąć, ale w efekcie mogę JAKOŚ w ogóle jechać, tak tym razem bolało mnie każde ścięgienko. Co zresztą było widać w naszym TRINITY-peletonie. Chłopaki tasują się między sobą z przodu, ja niemal z rykiem snuję się z tyłu.

Ewentualna ciulowa średnia Goro & Niewe jest ewidentnie moją winą.

Do eNDeeMu mieliśmy bezlitosny huragan we w twarz. Na wale spychało nas na boki. Se myślałam, że kurna zginę taaaaammm. ZGINĘĘĘ.

Aleeee nieeeee. Jakoś dojechalim.

In Da City zrobiliśmy krótki pitstop na banana-szama i wiedząc, że czeka nas teraz wiatr w zad ochoczo ruszyliśmy KONTYNUUJĄC DALEJ (jak to się mawia) naszą uroczą wycieczkę, drogie dzieci.

Jak będziecie chcieli dowiedzieć się, JAK GORO ŻYCZY 'MIŁEGO DNIA', zapytajcie, opowiem;).

Śmigamy, śmigamy i śmigamy, gdy nad kanałkiem, za Nieporętem już, ja zaczynam czuć, że dupa jestem, a nie kolarz i żreć mi się chceeeee. Przyssało mnie (mnię), przyssało Niewe (Niewę), Goro (Gorę) napierniczał z przodu, ale pewnie dlatego, że i on był przyssany. Jedyne, co WYJSZŁO naprzeciw naszym gastronomicznym potrzebom był MacDonalds. Na twardziela wciągnęłam lodzika (te akurat w Maku mają pierwszorzędne), chłopaki –uśmiechburgery, czyli czizburgery i tak – powiedzmy, że zdrowo – posileni skierowaliśmy się na Bemowo, gdzie nasza szalona wyprawa miała się zakończyć. Gora wzywały obowiązki rodzinne, Niewe i ja mieliśmy spocząć jeszcze kontrolnie w Bemolu, no bo nieprzyzwoicie byłoby tak bez pożegnania rozjechać się w swoje strony.

Przepiliśmy w Bemolu wszystko, cośmy ze sobą zabrali. Ja do domu zwiozłam złotówkę, Niewe również. To też byśmy przepili, gdyby pani w Bemolu dawała na krechę. Twarda jednak była.

Zajebisty rowerowy dzień, pięć godzin W SIEDLE.

Wiecie Wy co? Bolało mnie wszystko, bolało cholernie, ale zamiast zjechać do domu, to pojechałam jeszcze na to Bemowo. Raz że chciałam dokręcić do stówki, dwa – stęskniłam się i za Niewe (Niewuńcio-Tralaluncio), i za Gorem (Goruńcio Tralaluńciem). I chciałam im jeszcze potowarzyszyć.

W domu po rozciąganiu spokojnie sobie umarłam przy książeczce i pod Monte;).

A z tym GDYBY… Zakwasy zabrały mi dziś całą rowerową radość, napyrtalający w fejs WICHR (no bo były wichry namiętności, a nie wichery namiętności) też. Ale i tak było zajebiście. Sztuka wyciągania pozytywów (z kapelusza na przykład).


Dane wyjazdu:
52.14 km 4.30 km teren
02:12 h 23.70 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:3.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 935 kcal

Dalibóg, wiosna. Niechaj trwa ona, ta wiosna

Czwartek, 15 grudnia 2011 · dodano: 15.12.2011 | Komentarze 10

No ja wiem, obiecałam apdejt z BG Fita, obiecałam Wam, obiecałam Wojtkowi, ale z tym cholernym blusronektem to ja se mogę. Za przeproszeniem fujarą gruchy obijać. Ledwie wpis się chce zamiĘścić, a co dopiero skany z wideorejestrowania Che, jak se najpierw jedzie krzywo, a potem po wszelkich manipulaNcjach z rowerem, jedzie se już JAK TRZA.

Chyba pierwszy na moim wyżyciu się na Timołbajlu ucierpi MadżentaMan, Goro. Jeszcze nie wiem, co mu zrobię i dlaczego jemu, skoro nie zajmuje się tą działką, ALE NOSI TO CHOLERNE LOGO NA SUCIE! I właśnie dlatego mu się dostanie.

A dziś co. Dziś wstąpiłam na zaprzyjaźnioną siłownię, gdzie od dawna pielęgnuję swoją tężyznę fizyczną. Byłam tam na szczęście rano, zatem większość lanserów była gdzie indziej, bo ci przyłażą, jak są największe tłumy – żeby się poprężyć i postękać. Ja za siłownią ogólnie nie przepadam, ale zniosę ją, jeśli nikt mi nie będzie wtranżalał się w obwód. Bo najbardziej mnie wkyrwia, jak siądzie mię na przykład na WIEŚLE dziunia i okupuje to WIESŁO też podczas odpoczywania.

Jakież ja wtedy rozpruwanie jej flaków sobie wizualizuję…! Lepiej mi od razu, bo wizualizaNcja to ważna sprawa.


Szczęśliwie dziś nie wtyndalał mię się w kompetencje nikt.

A po południu, choć było już ciemno jak w dupie, jakby to już było wieczorkiem, pomknęłam sobie lekusieńko do Jabłonny na spotkanie z panem treneirem Andrzejem Piątkiem, które Wojtek zorganizował dla swoich podopiecznych. Mnie takie rzeczy jarają, bo raz, że to spooooora ranga i można liczyć na opowieściowe smaczki, a dwa to… co legenda i guru, to legenda i guru.

Z panem Andrzejem wymieniliśmy parę kontrolnych zdań, a raczej tyle zdążyliśmy, poza tym ja na więcej jestem nieśmiała (a i tak raczej mnie nie podkupi Wojtkowi:D), zatem liczę na WIENCY!


Szałowa ta pogoda jest.

A. Muszę jeszcze zabić tych budowlańców, którzy mię na MOIM WOLNYM nakyrwiają za ścianą młotem i wiertarą od siódmey rano.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
54.60 km 0.00 km teren
02:19 h 23.57 km/h:
Maks. pr.:49.40 km/h
Temperatura:8.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1071 kcal

Wkoorv

Wtorek, 13 grudnia 2011 · dodano: 14.12.2011 | Komentarze 1

Serio.

Rzekłam