Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

piękna stówka

Dystans całkowity:4505.71 km (w terenie 1089.71 km; 24.19%)
Czas w ruchu:211:15
Średnia prędkość:21.33 km/h
Maksymalna prędkość:61.70 km/h
Suma podjazdów:8430 m
Maks. tętno maksymalne:190 (98 %)
Maks. tętno średnie:169 (88 %)
Suma kalorii:97018 kcal
Liczba aktywności:39
Średnio na aktywność:115.53 km i 5h 25m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
117.15 km 0.00 km teren
04:45 h 24.66 km/h:
Maks. pr.:61.70 km/h
Temperatura:24.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:1623 m
Kalorie: 3325 kcal

Stawiam na stówki. W Świętokrzyskiem!

Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 14.06.2012 | Komentarze 14

Wczoraj było krótko, więc dziś dla odmiany powinno być długo. Czyli tak jak Che lubi to (i klika, że lubi to) najbardziej.

Ponieważ jestem zajebista, dostałam najdłuższy trening do zrobienia. Cztery i pół godziny w pedałach. Biorąc pod uwagę lokalizaNcję, z tego mogłoby wyjść coś zajebistego. Tylko.

Ale żeby było jeszcze bardziej ZAJEBIŹDZIE, miałam przesiąść się na slicki. Nie wiem, jak Wojciu, ale jak ja mam w perspektywien zmianę kapci w Specu, to chce mi się wyć łamane na gryźć łamane na rzucać kurwami. Zagadałam nawet do Hardkorowego Koksa, czy nie mógłby wpadać czasem i mi te opony zmieniać, bo ja takiej siły w RENCACH nie posiadam.

By Cię tak poszturchał Torres albo inny byk, Ty gościu, coś mi te obręcze wsadził!(on sam wie kto!)

I chyba tym – rzyganiem, gryzieniem i rzucaniem – dość obficie emanuję, bo Wojciu sam zmienił mię ogumienie (na moje pytanie, czy mnie już może nienawidzi, powiedział tylko ODEJDŹ STĄD, z czego wnioskuję, że chyba nie jest źle. Albo jest, ale ja będę uporczywie wyciągać pozytywy jak ten ksiądz z „Jabłka Adama”).

Wychodzę ci ja z domku, a tam mnie już obchędażają! © CheEvara


Ja po wszystkim, jak już się Wojciu napracował porównywalnie do majtka na statku, bardzo mądrze rzuciłam rower w najbardziej nasłonecznione miejsce w całym województwie świętokrzyskim, dzięki czemu chwilę przed naszym teamowym ruszeniem na trening usłyszałam donośne PSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS.

I chuj całe bombki wziął i potraktował z dubeltówki.

Tym razem Wojciu zmienił mi dętkie JUŻ BEZ TYCH DWÓCH SŁÓW wcześniej cytowanych. To musi być miłość;)

Badam dętkę i stwierdzam na głos, że jestem poebana © CheEvara


Żeby nie było, że tylko stoję i paCZĘ, trzymam wężyk. Albo wężykowi. © CheEvara


Potem była już tylko krótka odprawa z mapą w roli głównej, przypomnienie, co kto ile i jak ma do przejechania, cyknęliśmy se na koniec zdjęcie, na wypadek gdyby ktoś miał z trasy nie wrócić (a bo to wiadomo, co tym świętokrzyskim, ukrytym w chaszczach, ale dekonspirującym się swym zapachem DYMARKOM szczeli do gło... do kominów??) i ruszylim.

Nie mieliśmy mapy okolic, a tylko mapę Kazachstanu. W sumie zawsze to jakaś mapa;) © CheEvara



Pożegnalne zdjęcie, bo wiedzieliśmy, że gdzieś po krzakach czyhają wygłodniałe DYMARKI © CheEvara




Na etapie z Baszowic do Nowej Słupii testowaliśmy jazdę w peletonie, a potem każdy już mógł sypać swoje z obostrzeniem, że wszelkie podjazdy w strefie CZECIEJ, a dwa główne – na Święty Krzyż i do Świętej Katarzyny - we w czwartej.

Chyba uczynię z tego mojego karaczanego roweru i wzrostu ZNAK FIRMOWY! © CheEvara



Pierwsze dymarki i pewnie nawet GOŁOBORZA czekały na nas tam! © CheEvara


Podjazd pod Św. Krzyż zrobiliśmy względnie razem, znaczy się, może niekoniecznie obok siebie, ale w niedalekich odstępach, a jakeśmy już wjechali, ja jakoś mocno nieprzytomnie nie cyknęłam se zdjęcia z panoramą (w stylu „Ja z panoramą na Świętym” czy też „Krzyż i ja w Panoramie”), ale co mym oczom się ukazało należy do mua.

Oraz do miliarda ludzi, którzy tam byli i modlili się pewnie o zdrowie (ci z „Titanica” wiedzą już, że to sprawa drugorzędna, zdrowie im dopisywało, ale szczęście niezbyt), a którzy dostali się tu, na górę, bardzo rekreacyjnie napierdalając samochodem.

Jakby naprawdę nie można było na modły swojej dupy przetransportować jak jaskiniowcy na nogach. Całe dwa kilometry.

Na zjeździe Wojtas rozdzielił ekipę. On i młodzicy wrócili do bazy, a ja z Krzychem pobimbrowaliśmy przez łąki, przez pola na tę swoją wytrzymałość. Tyle, że asfaltami. Cięcie trasy razem dało mi tylko taki obraz, że jak wiozę się na kole, to hovno wychodzi z mojego wyCZymywania i zamiast treningu robię LA KOMPENSASJĄ, a nie o to panu dyrektorowi sportowemu Wojciowi się rozchodziwszy.

Musiałam zatem robić za pilota, przecinać powietrze i torować drogę.
Co zresztą nie uważam za złe, bo nie lubię jechać z tyłu i z opóźnieniem reagować np. na dziury w drodze. Zazwyczaj reaguję już wpadaniem w nie i donośnym SZKURWA.

Więc dobrze wszelako wyszło.

Posiadaliśmy z Krzychem bardzo chujowieńką mapę, której dokładność oscylowała w granicach DO DWÓCH KILOMETRÓW, co tyle samo razy wyniosło nas na manowce i musielim się wracać. Przez to w zadanym czasie zrobiłam tylko półtorej pętli (w tym po raz drugi Święty Krzyż, u podnóża którego Krzysiek odbił do bazy, bo swoje już kończył), zamiast dwóch.


Ale, ale. My się katowaliśmy, a tymczasem w chacie…

Podczas gdy jedni testowali wytrzymałość dup na rowerach, inni chorowali i uczyli się © CheEvara


A jeszcze inni robili w powietrzu tulupy i kręcili aksele! © CheEvara



Tylko że… KTO MIAŁ LEPIEJ? Raczej mua!

Gdyż widoki urywały dupsko, bo pogoda tegoż dnia miała moc rozdziawiania ludzkich paszczy. Opaliłam se odnóża i na nowo odbiłam se okulary na twarzy, acz to akurat nijak ma się do widoków – w sensie tych fajnych i wartych paczenia. Niekiedy panoramy prawie zwalały mnie z siodła, a na zjazdach musiałam się pilnować, żeby lampić się przed się, a nie gdzieś w bok. Piknie, ja Wam powiem.

No i te przewyższenia. Wreszcie czułam, że nie rzeźbię treningu tak o, tylko mam coś z tego jeszcze extra.

Chyba się kuźwa przeprowadzę.

Wróciłam do bazy, po trasie spotykając Michała, który nawiedził jakąś swoją rodzinkę przy okazji. Zrobiłam szybki NAPRAWDĘ NIEZBĘDNY kąping i wreszcie mogłam opierdolić coś innego niż słodkie mordozlepy, którymi ratowałam się po drodze. Pani Ania z naszej mety gotuje tak, że...

CHYBA SIĘ KUŹWA PRZEPROWADZĘ.

Potem trza było już zebrać się w drogę, spakować rowery:


Łowca opon lub też gum;) © CheEvara


powydurniać się:

Dla usprawnienia pakowania rowerów, sztyce trza było se wsadzić w doope;) © CheEvara




Zanim koła wylądowały w busie, Damian zbudował z nich CHYBA batyskaf © CheEvara



i wyczochrać sierściuchy, łącznie z trzema świeżymi na świecie kocurami, pardą, SZKODNIKAMI.

Takimi dwoma, o:

Coś knują SMOLUCHY;) © CheEvara


I jeszcze jednym, który brykał, brykał i aż się wybrykał – do tego stopnia, że zasypiał, próbując tłuc jeszcze swojego brata, smolucha numer jeden. Ładny był całkiem:


A ja tu go jeszcze staram się podjudzać i ożywić;) © CheEvara



Chwilę później spierniczył w kątek i CYWAŁ sobie © CheEvara



Kontrolnie jeszcze łypał, co jest grane. Dymarki nie oszczędzają kotów) © CheEvara



Inna sierść wczoraj taka potulna, dziś zapozowała wdzięki swe wszystkie:

Koty zryte, pies pieprznięty... Chyba się kurna przeprowadzę! © CheEvara



No i tak se nostalgicznie na koniec wrzucę:

Na koniec posłaliśmy CMOKI Baszowicom i pojechalim! © CheEvara


I WYBYLIM.

Jakeśmy przekroczyli Radom, naszym oczom – na szczęście przez szyby – ukazała się ściana deszczu, co tylko spotęgowało niechcenie wracania. W Baszowicach słońce PIEKŁO i o deszczu tego dnia nie pomyślałby największy miejscowy pesymista. A nam w busie przeciekał szyberdach z tego wszystkiego.

Z racji tego, że ja bardzo nieśmiała jestem, przez całą dostołeczną drogę nie zapytałam Wojcia, gdzie mnie wywali i do końca żyłam w przekonaniu, że wysadzi mnie (nie, nie pod ambasadą) tam, skąd mnie pobrał i że mój powrót stamtąd ustanowi nową kategorię w moim życiu, a będzie się zwał Najbardziej Mokrymi Czterema Kilometrami w drodze nach hause. Lękałam się jedynie o elektronikę targaną w plecaku, dupa wyschnie i większej afery nie będzie, ale gadżety mogą się nie podnieść z tego ciosu na trajektorii ich życia.

Sięokazałoże! Nic takiego miejsca mieć nie będzie.

Wujeczek Wojteczek zajechał na Bródno Town i mnię tam zdesantował. No tak, jakbym zalała lapka, to chuj by CZASŁ filmiki, któreśmy wczoraj na objeździe trasy MP nacykali.

Cwany gapa!;)

Fajnie w tym świętokrzyskiem!


Dane wyjazdu:
102.08 km 0.00 km teren
04:25 h 23.11 km/h:
Maks. pr.:39.10 km/h
Temperatura:21.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:295 m
Kalorie: 3218 kcal

No co ja będę ściemniać… ciężko było!

Środa, 6 czerwca 2012 · dodano: 07.06.2012 | Komentarze 6

Ale to tylko z uwagi na to, że kurna, JAK TU WYJEŹDZIĆ cztery godziny? Gdzie? Gdzie po mieście?

Zamiast się zastanowić wcześniej – tylko dlatego, że ja strasznie nie lubię planować – wylazłam z pracy z myślą, że wsiądę i zacznę jechać I JAKOŚ TO BĘDZIE.

I pojechałam. Nawet se pomyślałam o Goruńciu, że gdybym wylazła z robo wcześniej, to może-by-my-się-zjechaly, a tak to będę se musiała poplumkać w totalnej w samotności.

Ale niiiieeeeeeeeeeeeeeeeeeee! Bo se stoję na KRIŻOWATCE Wolska/Prymasa, czekam na światełka, żadne tam jasnozielone, tylko zielone (odcień Żar Tropików), gdy WTEM – tadaaaaaam – podjeżdża do mnię Goruńciu Tralaluńciu!

Mam moc! Niniejszym myślę sobie o trzymiesięcznym urlopie, podczas którego dojadę na kołach do Hiszpanii i se stamtąd wrócę.
ALBO I NIE WRÓCĘ.

I jeszcze se pomyślę, o czym tu pomyśleć, skoro tak mi się udaje wymyśleć:).

Goruńciu przejechał ze mną kawałek, bardzo wstępnie ustawiliśmy się na zawtra, acz nieśmiało przeczuwałam, że może nie tyle będę miała dość roweru, bo to nigdy nie nastąpi, ale będzie mnie bolał zwyczajnie, normalnie zad i z mojego wybycia o brzasku z domu nastąpią dumne NICI.

Rozstaliśmy się (na pewno wewnętrznie chlipiąc z żalu) i ja wybyłam na Bielany, na moje NAJUKOCHAŃSZE sprinty.

TROSZEŃKĘ przeszkadzały mi w nich wyrobione bloki, czyli wypadające z pedałów laczki. W ogóle mnie to nie wkurwiało. Ani trochę. Starałam się być tą całą, sławną pierdoloną oazą spokoju. I sprincić, dużo sprincić.

A po wszystkim już musiałam zastosować Możańciową zasadę jazdy po miachu: CAŁY CZAS PROSTO, A JAK CZERWONE, TO W PRAWO. Dzięki temu nie umarłam z nudów, utrzymałam se tętno i wniknęłam ja w tak kapitalne uliczki, że założę się, iż oelka wie na ich temat wszystko i że obiecałam se KIEDYŚ tu zajechać pocykać na przykład foty.

KIEDYŚ to w tym przypadku taki określnik czasu, który nigdy nie nadejdzie. Bardzo konweniuje z nim moja autorska piosenka o Centurionowym widelcu, która brzmi
KIEDYŚ CIĘ WYMIENIĘĘĘE, WYMIENIĘ CIĘ

Owo KIEDYŚ się zrealizuje, najpewniej wtedy, jak rzucę pracę i treningi. Na oko WTEDY.

Pozostałe moje konstatacje z tegoż dnia są takie, iż…
Słavciu z Dereniowej miał rację, mówiąc, że na Centka trzeba klepać specjalny termin, bo „przecież jak się wezmę za widelec, to zaraz piasty trzeba będzie robić”. Może piasty niekoniecznie, ale przełożenia wchodzą jak kurwa mać chcą. Dzięki temu moje UKOCHANE przyspieszenia wkurwiały mnie jeszcze bardziej.

No ale.
Bardzo fajnie jest pogapić się na ludzi, jedna na przykład pani ćwiczyła se na przystanku przy Centrum Olimpijskim krok walczyka, inna trenowała jakąś przemowę, wyznanie jakby. I nie, nie była wariatką. Normalna, zdrowa, nasza polska (pije mleko, doi krowy, słucha Szopena) dziewucha.

Od ludzi to wręcz się zaroiło na mieście, Starówka pęka w szwach, od południowców zwłaszcza. W okolicach Bristolu tłoczą się z kolei Rosjanki, tak wypacykowane, że trudno je pomylić z innymi Słowiankami.
Euro sreuro!

I nie to, że nie wierzę w naszych, ale coś mi mówi, że te wszystkie biało-czerwone kondony na lusterkach samochodów znikną w okolicach ostatniego meczu fazy grupowej;).

I o.

Na mój numer blukonektowy przychodzą bardzo fajne smsy:
1) Madzia prosze pogadaj z ewelina bo chce mnie olac a wiem ze w tym pomaga jej sroka i inne kolezanki przeciesz ona mnie kocha i ja ja tez prosze pogadaj znia
I chyba dużo lepszy:
2) Powiedz mi szczerze od kogo kurwa ewelina ma roze

Też dociekam. Od kogo ta kurwa ewelina może mieć różę? Macie jakieś pomysły?


Dane wyjazdu:
102.94 km 6.44 km teren
04:19 h 23.85 km/h:
Maks. pr.:41.08 km/h
Temperatura:19.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:317 m
Kalorie: 3344 kcal

A więc Che jest w grze

Wtorek, 5 czerwca 2012 · dodano: 06.06.2012 | Komentarze 14

Czyli skończyliśmy snuć się jak cioty, jak miękkie wacki, jak pielgrzymka na Jele... yyy... JASNĄ! Na Jasną Górę, jak przelew z wypłatą, jak ja na imprezę na miacho.

Dystansowo i wysiłkowo było grejt. Wysiłkowo nawet było tak, że se w końcówce już troszeńkę umierałam, ale ponieważ też całkiem dawno temu se po rowerze umierałam, to się tym zdychaniem napawałam.

Póki co z roboty do domu pociskam terenową ście nad Wisłą, jest to jeszcze w miarę wykonalne. O ból białka oka przyprawiają mnie ohydne budy Coca-Coli i Carlsberga wystawione na wysokości naszego narodowego koszyka. Zapowiada to szereg kolejnych miejskich UPIĘKSZEŃ, po spojrzeniu na które zwiewać będę do kibla lub też w krzaki, skąd dobiegnie Was wydobywana przeze mnie ścieżka dźwiękowa z filmu Godzilla kontra Hedora. Czyli womit będzie ścielił się gęsto.


Ja wiem, że w efekcie i tak wszyscy będą tak najebani, że nawet nie będą pamietać niczego poza nalewakiem do piwa, ale mnie taki syf razi.

Z jednej strony plastik nad Wisłą, z drugiej strony MALUJĄ TRAWĘ na stadionie.

I żeby nie było, że ja nie lubię futbolu. LUBIĘ. Ale to, co robi wokół niego Warszawa trochę przypomina mi łatanie dupy smalcem i zakrywanie pudrem wielkiego ropnego pryszcza.

Ale.

Pyknęłam se wieczorkiem trening, w czym (w jednej czwartej) towarzyszył mię obcy17, który rower ma (nie sprzedał), jeździ (choć jaki ktoś jeździ i wpisów nie robi, to znaczy, że jednak nie jeździ – na zasadzie pics or didn't happend;)), szczelył ze mną kilka podjazdów i se pojechał (czyli jeździ). A ja zostałam i dalej cięłam te GÓRKIE w trupa.

Acz mimo że w trupa i że co i rusz miałam przed óczmi śmiertelne koncentryczne kręgi, to JAK PRZED LADĄ Z SERAMI debil cieszyłam się, że jeżdżę.

I tak jednak w kwestii formy mam jaskrę analną i nie widzę po prostu mojej dupy w niej. W formie, nie w jaskrze.

A ten PAN z wczoraj chyba jednak do ICMu WESZED.
Rześkość jakby zelżała. A ja go od naci od buraka!
Cipa żem.

Nowe Gossip jest takie, że albo ja się nie znam, albo za mało darcia Ditto w tym wszystkim. Jak posłucham 700 razy, to może mi się spodoba. Jak Mamoniowi.

&ob=av2e





Dane wyjazdu:
101.40 km 80.00 km teren
04:39 h 21.81 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 91%)
HR avg:158 ( 80%)
Podjazdy:1003 m
Kalorie: 3295 kcal

Może bym o Łolsztynie słów parę, bo noc mnie zastanie! [Mazovia na Warmii]

Niedziela, 6 maja 2012 · dodano: 15.05.2012 | Komentarze 14

Humor mię się już był naprawił, tym bardziej, że pisząc to, wtranżalam arbuz, a ten dla mnie stanowi piękny stymulator dobrego flow. Być może dlatego, że przypomina mi którąś moją urodzinową imprezę i to, jakeśmy z towarzystwem przybyłym ów arbuz wydrążyli, nalali tam wódki i... narąbali się inną, a ten arbuz se samotnie w lodówce wytwarzał własne kolonie żyjątek.

Dupa tam prawda, bo przecie w wódce nie ma prawa zaostnieć żadna kultura, także bakterii;)

A tą wódką w tym arbuzie nawarzyłam się ja sama dzień później, jak nic w ramach poprawin.

Ale do portu, do portu, marynarzu.

To będzie historia o tym, jak jedzie się giga może po dwóch godzinach JĄKANEGO snu.
Jąkanego, bo co ócz zmrużyłam, to zaraz ODEMKŁAM.

Im bardziej człowiek czuje, że POWINIEN się wyspać, tym bardziej ma oczy jak te u tarsjusza.

Nie, myślę jednak, że moje gały były kapkę większe © CheEvara



Im bardziej wiedziałam, że zaraz muszę podnosić zad z wyra, tym większe baila baila robił mój mózg.
Stanowczo za bardzo podjarałam się dniem poprzednim i mną te... no... EMOŁSZEN, pozytywne WAJBREJSZEN miotały jak szatan jakiś.

Fajny jest ten stan, taki haj trochę, ALE NIE KURWA PRZED MARATONEM, noooo.

Budzik – zwany o poranku różnie, zazwyczaj ,,Kurwa, juuuuż?” - wyrwał mnie z półsnu o – teraz oszczegam, żebyście nie pizgli czołem o spację – 3:45.

TRZE-CIEJ SZTERZIEŹDZI BIĘDŹ.

Czyli tak trochę na drugą piekarnianą zmianę.

Wszystkom miała spakowane już z wieczora (wstaję rano, CZECIA czterdzieści pięć, latem to już widno. Śniadania nie jem, bo jadłam na kolację. I tak dalej), to teraz tylko wdziałam obcisk, zeżarłam cuś (ciężko nazwać to śniadaniem. O czwartej nad ranem, to żre się, zazwyczaj na mieście, szukając szczęścia na imprezach i próbując ułożyć sobie życie na jedną noc) i ledwie kumając oraz ledwie na oczy PACZĄC, pobimbrowałam pod Ołszo na Modlińskiej, gdzie miałam przekonać się, czy słusznie zawodnicy Airbike LKS Lotos Dżabłonna robią zakłady na FB dzień wcześniej o to, ILE WOJTEK SIĘ DZIŚ SPÓŹNI.

Nie wiem, o co to całe helloł, bo dla mnie był punktualnie.

Więc może se to przemyślcie, MŁOKOSY;)

Zapakowaliśmy mojego ściganta i wymieniając się wrażeniami z wczoraj, pojechaliśmy po resztę ekipy – cała nasza teamowa szarańcza jechała WE CZY AUTA – pod GCKiSem w Jabło.

To, jaki skład wykształcił się w ERBASIE (AirBus), sprawiło, że trasa tam i trasa stamtąd... Nie wiem, nie ma to chyba nazwy:). Staram się za to nie odpowiadać, ale zasadniczo to współtworzyłam ten kyrc (bo cyrk to może to był w drodze DO Olsztyna, z powrotem wszystko stranęło do góry kolanami.
I to, jaki Wojtek jest zryty... Matko jedyna, kto mnie trenuje!:)

Niektórzy mieli w podróży uczyć się do matury z matmy (Robert), inni próbować pospać (ja). Nic z tego się nie udało.
Nie oznacza to jednak, że humory mieliśmy złe;).

Ponieważ Airbike się – można powiedzieć, że za przeproszeniem – wystawia w miasteczku Mazovii, bylim już na miejscu o rzeźnickiej godzinie. O ósmej.

Wydaje mi się, że nie ma takiego granitu, takiego marmuru, który byłby wart odnotowania tak doniosłego wydarzenia. Ja jestem TAK WCZEŚNIE przed startem! Olaboga lolipop!

Następnym razem CZA zabrać dętki na sprzedaż, złoty biznesik byśmy uczynili © CheEvara


To był czas na wygłupy (Robert zyskał na kierownicy swojego ścigacza DZWONEK – w Wojtka wstąpiło istne szataniątko i tylko szukał, co by tu spsocić), także czas na jedzonko, a nie zwyczajowe szybkie żarcie połączone z pospiesznym połykaniem powietrza, bo zaraz już trza lecieć w sektory, a jeszczo to, a jeszcze tamto, a jeszcze tiry na sektory, różne take, take.

Fotki z miną Roberta, jak zobaczył dzwonek na swojej kierze, niestety nie mam, mam jednak coś takiego:

Najpierw ten dzwonek wylądował na kierze teamowe tytana fita :D © CheEvara


I to też jest robota Wojtka!;)

Mogłam w sumie w tym czasie próbować pospać, ale trochę bałam się, że wstanę z domalowanymi wąsami na twarzy. Co najmniej.

Tak wszystkim odwalało.

Miałyśmy się z Kurką razem rozgrzać, ale mi spindoliła gdzieś © CheEvara


Się konsekwentnie wychładzało, słońce zdezerterowało, a ja się miotałam, JAK tu się odziać, żeby było profeszjonal (czy założyć łyul, czy katn, czy może silk. Ewa Minge twierdzi, że ma być naczural end ekolodżi, to starałam się sprostać trendom) I na rozgrzewkę wdziałam bluzę z katn, czyli z kotonu. Z syntetik katn, takiego sportowego (se państwo poszukają na jutubie, jak nasza projektanka spika po ingliszu – bez tego ten akapit będzie dla Was niezrozumiały.)

To jadę na rozgrzałkę sama, samiuśka! W te wilki i w ten deszcz jakiś! © CheEvara



Się ugotowałam w tej bluzie obrzydliwie. Mimo że rozgrzewę zrobilim z napotkanym przypadkowo Zetinho normalną, bez szału, szaleństw, bez pierwiastka zwariowanej Kasi Dowbor. Normalna przejacha połączona z wymianą wieści, co u niego, co u mnie.

Choć może powinnam się zagotować, gdy Zeti szczał w krzaki:D

Nic to. Wróciłam do Wojtka (któremu ciągle te oczka wesoło knuły, co by tu jeszcze ten tego), spotkałam chłopaków (Niewe, Gora, Radzia, gdzieś tam mnie przyhaczył mtbxc, tak jak i cons) i atmosfera ścigania zagęściła się.

Towarzyszył mi też, jak zwykle skromnie i dyskretnie oraz jak zwykle gdzieś w tle, mój niezawodny, nadworny fotograf, dzięki któremu mam parę – całkiem nawet zacnych fot (a nie jak z Chorzeli nagle dwa!):)

Mua postanowiła się do wyścigu rozebrać. Oddałam bluzę Wojciowi i wlazłam se do mojego sektora, numero quatro, w którym się kiszę i z którego wyleźć nie mogę i który bym już chętnie zostawiła.

Także dlatego, że w Olsztynie przed startem spadł na niego deszcz. Podobno na inne sektory też, ale nie mogę stwierdzić, stałam w czwartym, wiem o czwartym. Że tam na niego padało. Tak więc chętnie zamienię sektor czwarty, na nie wiem, może trzeci?

[Niewe opowiadał mi po maratonie, że całkiem ekstremalnie jest jechać z jedenastego, jeszcze to przemyślę:D]

Ale do brzegu, do kei! W moim sektorze towarzyszył mi w nim Sajmon z Legionu, którego Che lubić bardzo, bardzo. Na starcie wypierniczył tak, że nawet smug wody spod jego bieżnika nie zaznałam. Uznał, że tym razem fituje, bo dystans giga mu przyjemnościowo NIE WESZED [paczę teraz w cyklo i widzę, że opłacało się – pierwsze miejsce w kategorii. No no:)].

Ale ja znów tematycznie tu dryfuję!
Ów start pokazał, że ten mój czwarty sektor to jest póki co dla mnie maks. Jak dla niektórych wcielenie kaczki, jeża, żuka gównojada w drugim życiu. Jakby za mną jechał na rowerze glonojad, to i tak na pewno by mnie wyprzedził. Tak samo sprawa ma się z żółwiem, nosorożcem, i panią z mojego osiedlowego sklepu, która ma na wszystko tak drastycznie wyjebane, że moment przekazania gotówki z ręki do ręki podczas koniecznych manipulacji płatniczych trwa, jakby mieli na jego cześć pisać hymn potomni. Nie wspominam o tym, z jaką czcią skanuje kody produktów (że ja jej jeszcze nie zajebałam, to se państwo do księgi cudów wpiszą).

No. To ona też by mnie wyprzedziła.

Jestem pewna, że jakby miała zjebaną piastę, zaciśnięte heble i poprzebijane kapcie, TEŻ BY MNIE WYPRZEDZIŁA.

Macie obraz, w jakiej Wasza ulubiona, dostojna i nadobna Che była formie tegoż dnia? Macie.
Jak jeszcze nie, to odpalcie se dowolny film ze sceną typu the bullet time i tempo to podzielcie jeszcze przez dwa.

Mniej więcej z taką prędkością poruszałam się po asfalcie ja.

Niby wygląda to na profeskę, ale za mną jedzie chyba już tylko sektor 190-ty © CheEvara



Tu też wygląda to profeszonal © CheEvara


Szczęśliwie wjechalim w teren. Tam to jednak swoje robię, a ci wszyscy sprinterzy trochę się gubią w gąszczu – jakby nie było – techniki. Pierwsze 30 km, do rozjazdu dystansów było bajeranckie, wyciągające jęzor i płuca z wnętrza, bo interwałowe należycie i ja miałam co tam robić. Ponadto na tablicy w miasteczku wisiała groźna tabliczka, że limit czasu do wjazdu na giga traci swój majestat o 12:30, więc jęłam nakyrwiać. Zbędnie zupełnie, bo informacje swoją drogą, realia swoje. Limit chyba przestał istnieć jakoś w trakcie, samoistnie.

No bo jeśli dogonił mnie szósty sektor...

Bo dogonił.

A ja tak. Ciśnie mi się – jak już napisałam - zajebiście przez te pierwsze 30 kilo, po czym puchnę, dostaję efektu tarsjusza, wywala mi gały z oczodołów i w efekcie kończy się power. Zamiast nóg mam dwa kloce żelbetowe, zamiast krwi toczy się we mnie smoła, lawa wulkaniczna, a w głowie nawet nie ma siły na wkurw.

Wciągnięcie żela styka mi na kolejne 10 minut, potem zamuła powraca. Kręcę tak, jakbym była w takim kokonie, który odgradza mnie od świata. I wyglądam tak:

Jakby nie było widać, jestem tu zjebana jak spała dwie godziny © CheEvara


No to żrę następnego żela.

Dostaję 10 minut premii i wracam do mojego CHUJOSTANU. Czyli implementuję swoją postać w kokon. Ponownie.

Baton nie pomaga też. Picie? Mooooże gdyby to było piwo...

„Pomogło” mi to, że dolazł mnie Goro. Pomogło w sensie WKURWIŁO, bo choć Gora lofciam, to jednak jedzie on z SZÓSTEGO sektora, czyli udowadnia mi to, że ja jadę jak pizda.

Jednakowoż dokładnie o ten wkurw mi chodziło. Przez paręnaście dobrych kilo dał mi Goro koło i pomagał, a przecie mógł odsadzić, rujnując psychicznie. Realny zaś chuj mnie strzelił, jak dogonił mnie Grzesiek Witkowski z Airbike (też szósty sektor). Ja wiem, że to ten sam team, ale szósty sektor!


NO PRZECIEŻ MUSZĘ JECHAĆ JAK JA, A NIE JAK CIOTA! - se pomyślałam i wskoczyłam na koło Sławkowi, z którym kończyłam giga w Chorzelach, a którego tu zgubiłam już na pierwszych kaemach, acz potem dopadłam na trasie. I nie dzięki mojemu nagłemu przypływowi siły. Sławek miał awarię, potrzebował ampulaków, to go w trakcie nimi poratowałam.

- Tak właśnie myślałem o tobie, że kto mi pomoże jak nie ty – powiedział, gdy mnie już dogonił po swoich awariach.

PopaCZcie, jednak są ludzie, którzy myślą o mnie ciepło [są też ludzie, których uwieram, czemu bardzo z KLASĄ dają wyraz na swoich blogach, prawdopodobnie zaraz po tym, jak wpieprzą wiadro pasztetu podlaskiego z bułą, ale na nich dżenereli mogę łaskawie jedynie NIE SPOJRZEĆ, turbować się nie mam chęci, tak tylko nadmieniam, żeby czuli moje – że tak powiem – emocje].

Doznałam zatem przypływu mocy i odsadziłam między innymi Grześka, a Gora niestety zgubiłam na tej górce, gdzie była premia Autolandu. Tyle że już w drugą stronę, bo do mety. Nie wiem, czy się chłopak tam zatkał, ja zjechałam z niej na największej możliwej dzidzie, na jaką byłam w stanie się zdobyć. Dupa za siodło i naginam.

Ciągle motywująco wściekła

Tym razem z naszego duetu to Sławek wpada na metę pierwszy, mnie zatrzymuje wsysająca kałuża błotna na ostatnich dwóch kilometrach. Tam topię swoje meszty, łowiąc w nie trochę bagna.

W końcu finiszuję i ja o to z jakimś sympatycznym panem (można by też z panią, ale żadnej nie było:D).

W końcu finisz, nawet się kurna szczerzę!:) © CheEvara


Zaraz dopada mnie Radziu, dołącza do nas Goro i powoli krystalizuje się ten fajny czas na maratonie, kiedy już nic nie trzeba.

A zimno jest jak sam uj!

Poleciałam więc po bluzę do Erbasa, przy którym Wojtek mnie wyściskał, reszta Erbajków wygratulowała, bo na metę z GIGITEK wpadłam pierwsza.

Zrzuciłam wszystko, co targałam balastowego na sobie i polazłam po żarcie. Dobrze, że mój najulubieńszy prezesuńciu, Arek odpowiada za paszę, bo głodna byłam okrutnie, a gdybym wiedziała, że makaron jest syfny, to bym wolała UMRZEĆ z głodu (aniżeli na przykład żreć coś, co smakuje jak „pasztet podlaski z dowolnym serem”.

Nie dali mi wpierniczyć tego spokojnie w towarzystwie Goruńcia, bo mnię wywołano do wywiada radiowego.

Trochę mało czerwonego dywanu i kwiatów oraz dziwek na tym zdjęciu... © CheEvara


Ja wiedziałam, że to się tak skończy. Jeszcze tylko wizyt w zakładach pracy mi brakuje (jestem na Mokotowskiem 4/6, jakby co:D)

A potem była już dekorancja, na którą zdążył jedenastosektorowy Niewe tak, jakby se to obliczył.

Podiumik jest, w sumie jęzor też;) © CheEvara


No.

Ponieważ pogoda była dla zimorodków i telepało mnie strasznie, po dekoracji schowałam się w busie.

GDZIE DOSTAŁAM JESZCZE GRATULACYJNEGO CMOKA OD WOJTKA!:)

Na na na naaaaaa:D

Zadowolona z siebie nie jestem, ale czego można oczekiwać po tygodniu w którym się zapierdalało na wysokich obrotach i się do tego nie spało.

Myśleć o mojej chujowej formie nie pozwolili mi moi współpasażerowie. Powiedzieć, że było nam wesoło, to jak nie wiem. Porównać FB Barcelonę do Syrenki Babiś Roźwienicy (IV liga podkarpacka).
Nigdy nie zapomnę Wojtka – powiedzmy, że szukającego nowej pozycji w fotelu kierowcy – i prowadzącego bus albo jak dresik (w rodzaju donczjunołpamperap) leżący w fotelu albo jak starsza pani z krótkimi rączkami i krótkimi nóżkami i równie krótkim wzrokiem. Z nosem przy klaksonie.

DO DZISIAJ LEJĘ Z TEGO, JAK SE TO PRZYPOMNĘ.

Równie mocno zapadł mi w pamięć Robert, który imitował gadanie przez RADYJKO, używając do tego samochodowej ładowarki. Ja powoli zaczynałam wierzyć, że on przez to CB nadaje.

No i streszczona przez niego historia psa, który zamieszkał przy którejś z polskich tras szybkiego ruchu sprawiła, że PŁA-KA-ŁAM ze śmiechu.

Troszeńkę nie mogę doczekać się dłuuuuugiej wyprawy na Golonę do Wałbrzycha:D


Ale syf z wynikami na mega zrobił się cudowny, co?



Na koniec mam naprawdę, ryly, zajebczą fotkę:

Będziem psocić!;) © CheEvara



Pijący_mleko
, jesteś NAJLEPSIEJSZY!


P.S. Wpis zawiera lokowanie rozgrzewki i dojazdu pod OSZO na Modlińskiej. Według orga dystans na giga mierzył 93 km - mnie na Garniaku wyszło 90. Mój czas na maratonie to 4:18. Howgh;)



Dane wyjazdu:
114.50 km 17.41 km teren
05:18 h 21.60 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:21.0
HR max:159 ( 81%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:356 m
Kalorie: 3596 kcal

A ponieważ wczoraj przejechałam mało, dziś poprawiam

Środa, 2 maja 2012 · dodano: 12.05.2012 | Komentarze 2

No bo przecież TYLKO 5 KILOMETRÓW dzieliło nas od Łodzi. Prawdopodobnie najcięższe w życiu 5 km, zatem nie podołałam, a że nie jestem jakąś tam LENIWĄ LUDZKĄ SZMATĄ, środę se zrobiłam długodystansową. Żeby się lepiej poczuć.

Jakoś tak wyszło (jak wujkowi Zdzichowi KONIEC ze spodni na weselu).

Sporo natenczas miałam do załatwienia, bo i podjechać do Dżabłonny po papier na dyplomy (na sobotni wyścig El Pucharro de Mazowsze, edycja Dżabłonna Race), i wbić do pracy, żeby podgonić ze swoimi zaległościami, potem jeszcze zapierniczać zalaminować numery startowe dla zawodników (naszego wspomnianego wyścigu Dżabłonna Czelendż) i jeszcze po wszystkim zrobić trening.

Jakim cudem dwieście kilo mi się nie uzbierało, to nie pojmę;).

Ale wywiązałam się ze wszystkiego (zaprawdę powiadam Wam, JAK NIE JA), łącznie z tym, że zmokłam w drodze do Jabłonny, do której zabrałam możliwie najmniejszy plecak – wszak przecież po co wziąć taki, do którego ryza dyplomowego papieru wejdzie? Zatem dymałam potem 25 km z tą ryzą W RĘCE, wybierając po trasie ścieżkę TERENOWĄ, gdzie mnie i ową ryzę w ręce wytelepało.

Jakim cudem ja nie wygniotłam tego papieru, to NE WEM.

A trening dziś fajny, krótkie, a konkretne sprinty. Jak na moje krótkie szkitki W SAM RAZ;)

Numerki & dyplomy już w moich ręcach:

Pytanie, czy 101 wystarczy:) © CheEvara


A w tle grafika z lotosowym Karolkiem;) © CheEvara


Strasznie się jaram na tę imprezę;).


Dane wyjazdu:
151.34 km 85.00 km teren
07:14 h 20.92 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:29.0
HR max:152 ( 77%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy:191 m
Kalorie: 5276 kcal

Nowe wymiary czasu i przestrzeni czyli o tym, jak bajkstats do Łodzi mknął

Wtorek, 1 maja 2012 · dodano: 11.05.2012 | Komentarze 22

No dobra. Nastał ten dzień, że i ów wpis trzeba zrobić. Niespodzianek i szału nie będzie, bo już wszyscy zdradzili, o co chodziło w święceniu pierwszego maja.

A nie, nie wszyscy. Goro chyba ciągle CZEŹWIEJE, a chrisEM ma od dawna wylane na robienie wpisów. I pewnie przy okazji też CZEŹWIEJE. A mają jakby chłopaki po czym;).

W pierwszej kolejności po wspólnym Harpaganie, a raczej po imprezie integrującej w jakimś tam pachnącym mchem i paprocią (a po wyjeździe panów pewnie także dłuuuugo piwem) domku w Czarnej Wodzie, gdzie to zapewne zrodził się w chorych umysłach pomysł tegoż wyjazdu. Nie wiem, co sobie panowie w tym domku, integrując się, wyczyniali, ale pewnie poczynali dobrze, skoro zatęsknili i zaledwie tydzień później chcieli się ze sobą spotkać, nie wnikam, być może ma to coś wspólnego z końmi.

Ale do tego jeszcze – za przeproszeniem – dojdziemy.

Impreza była otwarta, bo taką ją uczynił Goro na facebuku. Zrobił wydarzenie, nakazał wpisywać miasta i przelać walutę na jego konto, wszak prestiż kosztuje, zaprosił fajnych ludzi oraz cioty (te wymigiwały się jakimiś planami lub też nie odezwały się wcale) i tymże sposobem wykształciła się wtorkowym porankiem elitarna jednostka do spraw dziwnych.

U zbiegu ulic zaplanowanych przez Gora spotkałam się o wyznaczonej godzinie ja ze swoim cieniem, bo ktoś czekał na kogoś i kogoś gdzieś wcześniej. I się nie spotkał. Lubię takie ustalenia:D Kwadrans później po moim smsie (,,jest ósma TRZY, spóźnialskie cioty”) u zbiegu ulic stawili się wszyscy. Czyli ja (i mój cień), Goro, Ania i Maciek.

Ruszylim zatem wyławiać z krajobrazu Niewe, co by w mazowieckiem uzyskać komplet – znów za przeproszeniem – CZŁONKÓW tejże ekspedycji.

Napomknę może jeszcze, że rano przed wyjściem z chaty spożyłam pierwszą tego dnia orzeźwiającą i – to warto zaznaczyć – reanimacyjną Łomżę. Skoro tak dzień zaczęłam, dziwnym nie jest, że po dwudziestu kilometrach (a kapkię ponad tyle miałam na szafie w momencie spotkania z odbiorcami sms-a) mój organizm pragnął kultywować tę tradycję. W tym konkretnym momencie jeszcze nie wiedziałam, jak doprowadzę do następnego PIW-stopa, ale jednocześnie byłam pewna, iż nie pozwolę, aby taki przystanek za chwilę się nie odbył.

Goro, nasz wstępny nawigator-penetrator-perlator, miał nas przetransportować w miejsce spotkania z Niewe. Teoretycznie miały mu w tym pomóc jego doświadczenie (ponoć już kiedyś z Niewe robili tę trasę) oraz zaprawa orientowa. To wszystko poskutkowało tym, że na przedmieścia Pruszkowa dotarliśmy przełajem, przez pola, wilcze doły i rowy, w których niektórzy utaplali se stopy.

Pewnym uczestnikom spotkania miny zrzedły. Najbardziej chyba nie spodobała się przeprawa przez te łąki, ale przecież zawsze jest gdzieś jakiś cel, trzeba go se tylko zwizualizować.

Ja – jak już rzekłam – za cel postawiłam sobie drugie tego dnia piwo. Nasłuchałam się prognoz, że będzie to dzień upalny, a ponieważ słucham swojego organizmu, spełniam jego potrzeby. I żeby napić się kolejnego piwa, mogłabym się czołgać przez mrowisko. I ani bym nie pisnęła;). Wilcze doły uznałam za motywator i już.

Moje potrzeby jak najbardziej zrozumiał Niewe, któregośmy za chwilę złapali. Podchwycił moje hasło (wyrażane długo, przeciągle i głośno, a brzmiące „PIIIIIIWAAAAAAAAAAAAA!”) i wiedziony pewnym szlakiem bojowym, w którym towarzyszył mu niegdyś Radziu, skierował nasze koła do Komorowa, gdzieśmy mieli upodlić się i upaść pod stół po raz pierwszy, w knajpie u Michała.

Którą to spalę, bo tegoż dnia zamkniętą była. To nie Michał, to wilki jakieś. Na deszczu.

Szczęśliwie nieopodal działał sklep i TAMÓJ nastąpił wstęp do pierwszego przystanku.

Ten przystanek, tę stację naszej drogi browarowej nazwijmy, ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO, „Końska laga”.

Absolutnie nie ma to związku z tym, że piwo spożyliśmy przy kucyku, który okazał się być miejscowym ekshibicjonistą i który na zmianę prezentował albo swoje uzębienie albo swoją PYTĘ. Pyta owa działała jak most – za przeproszeniem – zwodzony, co z radością nam ów KUC przedstawiał. Należy podkreślić, że uzębienia nie miał tak imponującego.

Pokaż kucyku, co masz w środku, ekhem... © CheEvara


Chciałam wygłosić, że z koniem jest jak z aktorem porno. Koń se żyje, żyje, żyje, pokazuje faję, a gdzieś potem umiera. I tak samo aktor porno. Ale zamiast gadać, wolałam pić piwo i pałeczkę konwersacji oddałam bardziej gadatliwym.

No i wolałam nie przegapić czegoś, o czym kiedyś napiszą książkę. Niemal doszło do zbliżeń między kucykiem z okazałym KORZENIEM, a jednym z uczestników naszej ekskursyi. Pili sobie obaj niemal z dziubków, było głaskanko, czułe wyznania… Ania powinna mieć się na baczności:D

Goro pełnił jakby funkcję strażnika naszej wyprawy i starał się za każdym razem bombardować nasze debilne pomysły. Najpierw debilnym pomysłem był przystanek u zamkniętego Michała, nie wiem, czy równie źle nie ocenił mojej chęci wypicia drugiego piwka tu PRZY KUCU, podczas gdy inni kopaliby się w spokoju z koniem, czy co tam im marzyło się razem porabiać.

Wracając do Gora, to ponaglał nas. Poczuwał się jako kontakt operacyjny, bo to do niego wydzwaniał albo theli albo chrisEM, co było szczególnie interesujące, bo żaden z tej trójki nie miał ponoć do siebie numeru.

Ale. Jedni zakładają podstawową komórkę społeczną z koniem – w oparciu o dość niskie (acz DŁUGIE) instynkty, inni do siebie dzwonią, nie wiem, zębami na przykład. Możliwe jest wszystko.

Zgnietliśmy zatem wyssane do ostatniej kropli puszeczki i pojechalim przed się.
Co my jechaliśmy, już mi się DŻEBIE. Jechaliśmy wszelako jednakowoż dobrze. Trochę błądziliśmy, trochę jak cioty próbowaliśmy omijać bagna (ja bagno w bucie wiozłam już z Pruszkowa, nie wiem zatem, co mnie powstrzymywało), niektórzy zaś kleili dętkę na podmokłym terenie, używając do pompowania niedziałającej pompki i dość długo nie zauważając, że ona nie robi.
Można?

O, a takie pytanie mam – na tych torach o ten drut to mnie wydarło z spdów przed randką z kucem, czy po? Chłopaki i dziewczyno (i koniu też) – jak to było??

Niezależnie od tegoż – jebłam była fikołka, gdyśmy jechali nasypem kolejowym. Z winy kabla. I swojej. Swojej chyba bardziej. Dokonałam lotu nad Centkową kierą, dokładając do i tak już obitego lewego kulasa krwawą dziurę na kolanie.

Chwilę wcześniej miałam zdarzenie seksualne z ptakiem, czyli wyjebałam orła © CheEvara


Najwidoczniej raz na tydzień wypada się wyjebać i nie mówię tu o tym, co potencjalnie mógłby Maciek robić z tym kucykiem, nikomu do stajni zaglądać nie mam zamiaru.

No. Jechalim se dużo i przyjemnie, raz tylko nieprzyjemnie musielim wkroczyć na asfalt, co zniosłam tylko dlatego, że miał nas zaprowadzić do sklepu w Janówku chyba, jeśli mnie pijacka pamięć nie myli. W tym Janówku zaopatrzyliśmy się w odpowiednie napitki i wstępnie namówieni ze skierniewicką hajfibandą, pojechaliśmy spożyć dary od samego Pana Boga dobrego do lasu. Ja chciałam wypić od razu, jakeśmy w ten las wjechali, ale zostałam spacyfikowana, że może jednak rozgościmy się głębiej.

Mówił to Maciek i pewnie pił do tej swojej komorowskiej miłości.

Zasiedlim zatem. Ania poszła niby sikać, ale myślę, że nie chciała pić i w ten sposób poszła oszukiwać. Padły też nieśmiałe domniemania, że może akurat robi sobie test ciążowy, a co to, gorsza okolica?

Podczas gdy cała brygada chlała przykładnie i według przykazania „Pij piwo jak ostatnie swoje”:

Hejnału uczyliśmy się od najlepszych, których niestety z nami nie bylo, pili gdzie indziej;) © CheEvara


Goro EYPACZAŁ na drodze jeźdźców niewątpliwej Apokalypsy.

Zaszumiało, zabuczało, jęknęły klamki hebli i zjawili się: reprezentująca frakcję łódzką SylaNaRowerze, oraz skierniewickie rzezimieszki: bartman, chrisEM i theli. Przywitaniom nie było końca! A nie… to opijaniu nas z naszego piwa nie było końca.
Rozumiecie? Przyjechali spotkać się z nami i przyjechali na pusto.

W końcu nadjechali. Oni, a nie jakieś sarenki, których Goro WYPACZAJĄC obawiał się © CheEvara


Bartmana kojarzyłam mazoviowo, jak i thelego, którego namiętnie objeżdżałam tu i ówdzie:D. chrisEM sprostał moim aparycjowym oczekiwaniom, zrazu przypominając swoją osobą niejakiego Chrisa Cornella. Ale, ale! NASZ chrisEM lepszy;).

Ruszylim dupy zatem, skoro zaistniał zakontraktowany na ten dzień komplet.

Jednym z zaplanowanych elementów gry dalszej miało być doprowadzenie – he he – nas do knajpy, gdzie barmanka eksponuje bufet. Mieliśmy tam opierdolić coś na ciepło i wypić po milion piw na głowę. Jako pierwsza – zupełnie orientacyjnie zapytałam, ile nam pozostało kilo do tego przybytku UCIECH CIELESNYCH.

To tak jak na Mazovii lubię za każdym razem, jakieś 20 km przed metą pytać wszystkich wyprzedzanych ,,Koleżko, nie wiesz przypadkiem, ile jeszcze dzieli mnie od alkoholu, który wypiję na mecie?”.
Lubię takie rzeczy wiedzieć i już. Tu też chciałam sobie zaplanować, za ile następnym razem mam zakrzyknąć, że chce mi się PIIIIIWAAAAA, w obawie, że mogłabym to zakrzyknąć za rzadko.

Jeden z kierowników frakcji przybyłej, niejaki theli – dziś poszukiwany przez CIA, FBI, HIFI, Wi Fi i DVD – uświadomił mnie, że jeszcze tylko 5 km.

Przez pięć kilo nawet człowiek się nie spoci, dojedzie i wypije i mu dobrze. Myślałam se, ja idiotka.

Wszystko przestało się zgadzać po jakichś nadprogramowych piętnastu kilometrach.
Zostałam – a raczej ja i mój organizm – troszeńkę zrobiona w chuja. Thelego zatem jako przewodnika stada zignorowałam i dopedałowałam, by zasięgnąć języka u chisEMa.

- Jeszczeeeee… Jakieś 5 kilo – usłyszałam.

Może być jeszcze i pół kilo, ale ja chcę piwa już – pomyślałam i bucząc jak transformator, jęłam manifestować swoje pragnienie.

Na takie moje wewnętrzne marzenie natenczas znalazł się i sklep.
Stąd JESZCZE TYKLO 5 KM do żarcia! Jupijajej!:) © CheEvara


Narobiliśmy rumoru, zrobiliśmy zaopatrzenie, które to wlaliśmy w siebie teraz zaraz, czyli pod sklepem. Jeszcze raz frakcja warszawska próbowała wybadać, ile nas dzieli, od tej JEBANEJ KNAJPY z żarciem i bufetem jak u Horpyny i jeszcze raz usłyszała od frakcji łódzko-skierniewickiej, że

JESZCZE TYLKO 5 KILOMETRÓW

Mówili to raczej z wewnętrznym rozdarciem, a wyrazili je wpieprzaniem bananów i wszystkiego co tam mieli ze sobą. Czyli chuja tam, a nie pięć kilo mieliśmy przed sobą.

Na ten widok jęłam węszyć, że chuja, a nie pięć kilo;) © CheEvara


JAK ZRESZTĄ DOTYCHCZAS.
Wyrzekłam ino, że jeśli za przepisowe 5 km będzie kolejny PIW-stop, to ja mogę tak jechać i mnie to nie boli.

Frakcja łódzko-skierniewicka NIE DO KOŃCA mówi tym samym językiem, co warszawska. Ja mówię o nawilżaniu od środka, a oni nas kurwa wiozą po trasie nad rzekę.

Acz nie mówię, że nie było fajnie;).

Troszkę ti się działo, mniej więcej jak w Dynastii. Mnóstwo intryg © CheEvara


We w tej wodzie niektórzy sikali, inni skakali, jeszcze inni spychali thelego do wody, ktoś kręcił podwodny filmik, można powiedzieć, że uzupełnialiśmy się wszyscy.

Ale umówmy się, że te harce w wodzie to była taka ledwie próba ułagodzenia nas swoim słodkim pierdzeniem. My chcieliśmy jeść (to mniej) i pić (no naturalnie, że to więcej:D).

I ja to tu thelemu komunikuję:D © CheEvara


I za jakieś 5 kilo mieliśmy się znaleźć w knajpie. JAKIE TO PROSTE:)

No dobrze. Tym razem po kilku – ALE NIE PIĘCIU – kilometrach rzeczywiście dotarliśmy do knajpy, gdzie byli wszyscy ci, którzy nie wleźli z powodu zatłoczenia do Złotych Tarasów we Warszawie. I troszkę mam wrażenie, że tu zaczęła się nasza prawdziwa przygoda, rzekłabym, że nawet szkoła życia.

Przy czwartym podejściu do baru z pytaniem CO JEST KURWA z tym obiadem? rosła we mnie nienawiść do całej gawiedzi gastronomicznej. Nie dość, że bufetów jaki takich nie było – jakby były, to bym se na szymś wzrok zawiesiła, tym samym ZAWIESIŁABYM się i gówno by mnie obchodziło, ile czekam na żarcie – to jeszcze te cip… te mało ogarnięte kelnerki ŁGAŁY mi w żywe oczy. I wiecie, co mówiły?

JESZCZE TYLKO 10 MINUT.

Od tego, aby mnie (i ich) mój wkurw nie rozniósł, uratowali NAS wszystkich bartman i chrisEM, którzy dołączyli do mnie, w efekcie zakwitniętej przy barze i skończyło się to tym, że wychlaliśmy na miejscu piwko, nie jestem zaś pewna, czy tylko jedno.

Na tyle ono pomogło, że zasiedlim przy stole i nie mogłam stamtąd piorunować wzrokiem tych ci… tych kelnerek, co z zapałem robiłam chwilę wcześniej, stercząc przy bufecie, którego nie było.

Nie rozpisując się zanadto wspomnę, że żarcie dostaliśmy jakieś dwie godziny od złożenia zamówienia. Operacja dostania obiadu też była skomplikowana, bo my – w dobrej wierze – usiedliśmy w miejscu, gdzie te cip… gdzie te panie NIE BIEGAJĄ (jak w reklamie Stoperanu) – i musieliśmy być wyczuleni na tajemniczy znak sygnał od kelnerki ze strefy, w której do stołu przynosiły:D, żeby do tej kelnerki po to żarcie podtuptać.


Żremy. Wystarczy nam to na kolejne 5 km i żremy w sumie tylko 10 minut © CheEvara


Wiecie, jak to jest na imprezach polskich? Prawdziwy Polak najpierw pije to, co chce, potem to, co musi, a na końcu pije to, co zostało. My tak mieliśmy z jedzeniem. Bo operacja złożenia zamówienia wyglądała tak, że zrobiłam listę, z którą pobieżyłam do baru, po to, żeby na miejscu laski mi wykreśliły to, czego nie ma, z tą korektą wróciłam do stołu, tu nastąpiła kolejna korekta, przy barze następna i w efekcie w sumie wpieprzaliśmy to, co zostało.

Bo na ilości piwa w sumie nie mogliśmy narzekać. Ja samiuśka wypiłam, czekając te 10 MINUT, 4 piwa.
No.

Skracając już ten wywód (poziomowi thelego jednakowoż nie dorównam, bo ten wydał światu wpis, przy którym telegraficzny skrót jest epopeją Mickiewicza, zawierającą przepis na bigos wierszem) rzeknę, że zeżarliśmy i po moim żądaniu, aby trasa PIJAKÓW wiodła możliwie przez teren, a nie asfaltem co niektórzy nazwali u siebie we wpisie fochem, ja myślę, że to jednakowoż jakaś namiastka odpowiedzialności, bo ja na przykład na swoje motocyklowe prawko jazdy SRAM, nie używam, ale niektórzy tu mają dziedzictwo swoje, które wożą samochodami i nawet mnie najebanej wydawało się, że głupio byłoby się tego przywileju pozbawiać.

Zajechalim do Skierniewic na dworzec, z którego – i te ustalenia już mi umknęły, pewnie dlatego, że w tym czasie byłam w knajpie… NA PEWNO DLATEGO – frakcja warszawska miała wpakować się do pociągu, bo dotarcie do Łodzi, która miała być punktem docelowym tej wyprawy nieco nas przerosło, a tak po prawdzie – i tej wersji będę się trzymać – gdyby nie to czekanie w knajpie siedemset godzin, nie tyle, co dotarlibyśmy do Łodzi, to kto wie, czy Szczecin nie był w naszym zasięgu.

Gdym ja robiła zakupy na drogę w sklepie, przy którym PONOĆ głosiłam, że będę pokazywać cycki, Goro nabywał bilety na szynolot. Piwko wypiliśmy – chcę wierzyć – na smutno, w końcu przecie rozstawalim się, a było tak fajnie! I wszędzie tak blisko! ;)

Wyglądamy na zdrożonych, a przecież do Łodzi niedaleko © CheEvara


No ja tu się wyraźnie smutam © CheEvara


Jakaś taka zaduma we mnie. Te nowe jednostki czasu i odległości. Jak żyć z tym? © CheEvara


Ciągle Łódź pozostaje do zdobycia, wszak ŁÓDŹ TO JEST WIOSKA;), ale nie wiem, czy nie trzeba będzie jechać do niej mniej więcej tak, jak kierują do miast grających Euro znaki urzędowe – z nadłożeniem jakichś dwustu kilo. To by się akurat w sumie zgadzało, my nadłożyliśmy TYLKO 5 km.
Było megazajebiście.

I na pewno w jakiś sposób zostaliśmy bohaterami na swoich rowerach.


Dane wyjazdu:
119.84 km 11.24 km teren
05:02 h 23.81 km/h:
Maks. pr.:35.30 km/h
Temperatura:28.0
HR max:175 ( 89%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy:348 m
Kalorie: 3359 kcal

Mam znowu takie zaległości, że CZYSTA razy zastanawiałam się

Sobota, 28 kwietnia 2012 · dodano: 04.05.2012 | Komentarze 7

CZY W OGÓLE DODAWAĆ WPISY

Tym bardziej, że wiszą nade mną takie sążniste, grube i treściwe, a ta treść sama się nie wytworzy, zaś ja mam tyle na to czasu, co moje wszystkie koty jakiejkolwiek logiki w działaniu.

Pamiętam też zasadniczo średnio cokolwiek.

Tym razem na pewno byłam na rundzie w Jablonnie, robim wyścig dla młodocianej szarańczy, a ja namówiłam się z Mateuszem, że dokończymy wczorajsze oznaczanie pętli i damy znać okolicznym mieszkańcom, że i będzie głośno, i tłoczno, i że alkohol będzie lał się stru... A nie, to nie ta impreza.

Że będzie się działo, daliśmy znać.

W czasie gdyśmy z Matim OBKRĄŻALI rundę, Lotosowa mała, psotna szarańcza rozebrała nasze rowery (przy moim Centku przynajmniej się upaprali – gdyby ktoś do tej pory nie wiedział, dlaczego mój rower nie należy do tych, które mogłyby reklamować skuteczność produktów Muc Offa, to właśnie dlatego, żeby nikomu nie przyszło go do głowy go dotknąć) i powiesiła na drzewie. A niby jechali dziś symulację wyścigu... Skoro mieli siły na takie HARCE (fajne, staromodene słowo:D), to pojechali ten trening na pół gwizdka, jak nic mogę być kapusiem i donieść o tym Wojtkowi:D

No nic.

Nie pamiętam wiency nic, nie zapisałam se, a z mapy wynika to, com napisała. Nie pamiętam:D

A nie. Jednak coś mi się kojarzy. Jebane hordy psów puszczonych luźno pod na podstołecznych wioskach. Spierdalałam przed takimi trzy razy na odcinku dziesięciokilometrowym. Można powiedzieć, że to symulacja taka interwałów. Każdy miał dziś zatem swoją.

Jak dostanę foty rowerów na drzewie, ZAMIĘSZCZĘ ja:)



Dane wyjazdu:
101.70 km 13.67 km teren
04:47 h 21.26 km/h:
Maks. pr.:40.70 km/h
Temperatura:11.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy:487 m
Kalorie: 2999 kcal

A tym razem rozorałam se łydę:D

Czwartek, 19 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 14

Jestem zwyczajnym chodzącym (a raczej jeżdżącym) zbitkiem chędożonych nieszczęść. Jak nie pizgnę o beton, to złapię gumę, jak nie złapię gumy, to rozwalę amor, jak nie to, to...

No właśnie.

Zaraz do tego przejdę, ale zanim do brzegu, to se troszkie popiszę i popitolę, ku uciesze Waszej niecnej.

Dzień ładnie się zaczął, choć ja rozważam opcję apelowania do Niewe, aby jednak NIE jeździł do pracy rowerem. W poniedział jechaliśmy tugeda i zmoczyło mię/nam dupę/dupy.

Teraz tak samo. Wczoraj sucho – bez Niewe, dziś z Niewe – mokro.
I nie chodzi mi o to, co pomyśleliście na pewno, zboczuchy.

Ponieważ gdyż wiedziałam, że z roboty urwać się wcześniej muszę, bo się treningujemy z Lotosem Airbike'owym oraz trenerem Piątkiem i Paulą na rundzie w Jabłonnie, zrobiłam rano tylko przystanek w chacie na zmianę trykotów na mniej zapiaszczone i bardziej suche i skonstatowawszy, że nowo zalane koło na NOWEJ oponie w Specu NIE TRZYMA POWIETRZA, strzelił mnię chuj i zmusił do pomyślenia, że nie wiem, JAK ja przejadę rundę na Centurionie z moim sławetnym dziurawym amortyzatorem, ale nie zmienił tego, że cały dalszy dzień musiałam spędzić nie na ścigaczu.

Droga do roboty dana mi była już sucha. W sensie, że bryzgało spod kół, ale już na mnię nie padawszy to mokre gówno.

No i tak ŁO.

Wracam se ja zaś z pracy, w sensie, że zmierzam na Jabłonna Town. No i tu mamy ten brzeg, do którego ja, prawda, zmierzać miałam, prawda. Se naginam, przyznam. I przemierzam ulice, morza i oceany.

I kurwa ląduję na PIESZEJ babie, przyczajonej na rowerowym przejeździe, czyli nie tam, gdzie miejsce i przeznaczenie jej.

Miałam wybory trzy: albo w nią edukacyjnie przykurwić (jak zaboli, to potem pomyśli, zanim wlezie), albo dać na czołówkę z innym, wcale nie wolniej poruszającym się rowerzystą, albo ebnąć w słup sygnalizacji świetlnej. W słup już kiedyś pizgnęłam, która to opowieść strasznie Was cieszyła. Doświadczenie owo moje życiowe wykazało, że już raczej nie chcę tego powtarzać. W napiertalającego z przeciwka rowerzystę też wolałam nie wydzwonić (to też już kiedyś przerabiałam), bo co chłopak winien. Wybór był jasny.

Jak jebnęłam o podłoże ja, to aż gruchnęło. Huknęło zaś, jak o podłoże jebnęła baba. Zaczęłam się bać, że się nie podniesie i zamiast do Jabłonny trafię na komendę, gdzie żmudnie – jednym palcem znudzonego dyżurnego zostaną spisane moje zeznania. Kobitka jęczała wcale nie sprośnie, a całkiem boleśnie.

Zalewając się krwią z nogi (jaką miałam dramatyczną strużkę krwi spod kolana do skarpetek! Jak prawdziwy BOHATYR!) pomogłam jej wstać, pozbierać wszystko to, co jej wypadło z portfela (a wypadło jej dokładnie wszystko), zjebałam ją w kilku żołnierskich słowach, mimo wszystko ją przeprosiłam i pouczyłam na przyszłość pytaniem retorycznym, dość niecenzuralnym, dlatego nie zacytuję.

Finał tego taki, że pod sinym kolanem (z poprzedniego tygodnia) mam siniora na łydzie plus małe rozoranko, jak sądzę po spdzie, bo na pedale ślady krwi zostali.

Łokieć też poprawiłam.

Niezrażona zupełnie tym (można powiedzieć, że może nie dzień jak co dzień, ale tydzień jak co tydzień) kontynuowałam podróż do Jabłonny. Przebiłam się na terenową ściechę rowerową i kurcgalopkiem pocięłam w stronę Niewe. TAK, Niewe. Gdyż miał mi na trasie towarzyszyć. Znaczy się, w drodze do Jabłonna Town, bo jak wyznał, sama runda go jebie.

Zjechaliśmy się przy moście Grota i mijając debili na duktach rowerowych wzdłuż Modlińskiej dotarliśmy do celu.

W oczekiwaniu na ERBAJKÓW i Piątka oraz Gorycką , wypiliśmy z Niewuńciem na rundzie piweczko na spółeczkę. Gdym zdecydowała, że kurna stygnę i ja jebię, ile czekać można, zawinęliśmy się w stronę GCKiS, gdzie formowała się grupka właściwa. No bo lepiej jechać, niż stać i nie jechać. Oczywiście w połowie drogi najechali z przeciwka ERBAJKI i ja do nich dołączyłam, a Niewe, którego to ta runda jebie, pojechał na zupę, cokolwiek miał, mówiąc to, na myśli.

A na rundzie.

Okazało się to, com ja wiedziała. Centurion ze swoimi slickami nie nadaje się tam w ogóle. Centurion ze swym amorem nie nadaje się tam tym bardziej. Zwłaszcza, że cwaniaczki ERBAJKOWE z jednego zjazdu zrobili schodo-zjazd i ja wiedziałam, że nie mam tam czego szukać z tym moim sitkiem zamiast widelca.

Zjechać zjazd zjechawszy, ale na cudzym rowerze.

A mój UKUOCHANY Trener to jest naprawdę ROZBRAJAJĄCY.

Opiernicza mnie, że się wywalam, że nie uważam, że nie odpoczywam, że to źle, tamto nie tak, ale jak mu mówię, że na Centku nie chcę zjechać, bo chcę mieć jeszcze czynną klawiaturę i że takie niepołamane ręce też by mi się w tym sezonie przydały, to mi mówi, CO?

DAWAJ, EWCIA, DASZ RADĘ! NO CO TY, ZJEDZIESZ PRZECIEŻ!

Ja wiem, mówił jak prawdziwy trener. Motywacja i w ogóle. Ale jak ja potem będę jeść? To miękkie z chleba mam se ze środka WYCIAMKIWAĆ?

Chyba, że potem już tylko dieta Monte-piwna. To chętnie, ale chcę mieć to na piśmie.

Wystarczy, że raz już, całkiem niedawno, w papę w autobusie dostałam i na tej fali uzębienie mi się zubożyło. Resztę bym chciała ocalić. Tak jakby.

Anyway.

Paula na rundzie zapierdalała. Dodam, że na obciążonym siedmiokilogramowym ciężarkiem rowerze, Andrzejowi Piątkowi runda się spodobała, zapodał kilka wskazówek, gdzie podkopać i co wydobyć, żeby było jeszcze fajniej, no i tak o.

A ja jestem jak zwykle fizda, bo jak włączę stop w Garminie, to już nie pamiętam, żeby wcisnąć start, tak?

Do domu wróciłam nocą ciemną, kawałek z Wojciem, który trening nakazał mię już odpuścić. I tak trochę dziś przemierzyłam – rzekł był.

Na koniec jest i Paula, i łydka:

To Paula. Nie mylić z moją łydką. © CheEvara



Fota z telefonu, tak więc średnia, nieprawdaż. Albo Paula za szybko zjeżdżała...

A to łydka. I moim oczom ukazuje się SINIOR:) © CheEvara



Co by nie mówić, wywaliłam się przez kogoś, ok, ale i tak jestem ciotą:D


Dane wyjazdu:
130.77 km 12.54 km teren
05:24 h 24.22 km/h:
Maks. pr.:41.92 km/h
Temperatura:4.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2678 kcal

Zdradliwa stówcyna, raz jest, a raz jej ni ma

Sobota, 7 kwietnia 2012 · dodano: 08.04.2012 | Komentarze 3

Dziś jest. Z nawiązką.

Łatwo nie było, przyznam. Wojtas dołożył mi na święta TAK, że już dziś ból rozsadzał mi nogi. Nie, nie na myśl o treningu. Całkiem po nim, ale jak już ja mówię, że mnie nogi bolą, to znaczy, że harówa była.

I nie powiem, że tego nie lubię. Lubię very very macz macz.

Po wszystkim (a część główna wszystkiego, czyli treningu odbywała się we Wawrze na Wale Miedzeszyńskim) zajechałam do Marcina podarować mu (odradzałam mu szczerze, ale się uparł był, że chce) mój bezprzewodowy licznik Sigmę (znany Wam jako bezprzewodowa kurwa, raz łącząca, raz nie). Chwilę pogadalim, ale stygnięcie w tej wielce wielkanocnej temperaturze nie jest jakoś wyjątkowo przyjemne, więc zmyłam się w podskokach do domu, mimo że raczej planowałam bezpośrednio zajechać odwiedzinowo do domu złego. Mój własny dom PO TRASIE wziął się stąd, że jesienne rękawiczki nie sprostały dziś zadaniu. Paluchi mi skostnieli.

W chacie uszczelniłam się tak, żeby wieczorem, jak będę wracać, mi dupy nie wytelepało i paluchi opakowałam w zimowe rękawiczory. Świat się kończy. W kwietniu zimowe.

No i udałam się ja. Spotkawszy po drodze Maćka, znajomego takiego, z którym to się kiedyś (dawno, dawno już temu) zapoznałam, ścigając się z Bródna na Powiśle.

Dziś podholował mnie do Mościsk, pod śmieciową górkę, prezentując tym samym całkiem przyjemny leśny szlaczek i tam się rozjechaliśmy. Maciek na Łosiowe Błota, ja w swoją mańkie.

W domu złym, u Niewe napojono mua ilością litościwą i rozsądną, nakarmiono takoż, wychodzić się nie chciało, ale CZA było.

A do domu jechało mi się DRAMATYCZNIE ŹLE, choć ani pod wiatr, ani wyprzedzana przez jakieś dramatyczne ilości samochodów. Dopiero indahaus odkryłam (mogłam była to zrobić już po trasie, bo to w sumie logiczne), że mam powietrza z przodu ilość taką, jakby mi ktoś go żałował.

Zresztą, co mi z tego, że bym odkryła po trasie, jakbym tylko się zestresowała. Pompki nie wożę – takie mam zaufanie do Geaxów.

A uczucie gorejące mam do kawałka o tego, o:


Bardzo me like it.


Dane wyjazdu:
122.32 km 6.50 km teren
05:28 h 22.38 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2834 kcal

A wszystko po to, żeby zeżreć grill

Sobota, 24 marca 2012 · dodano: 26.03.2012 | Komentarze 39

:D
To taki skrót myślowo-słowny. Jak „jeść wigilię”. Albo „wypić tylko lampkę”.

W każdym razie. Che w sobotę zrobiła ponad stówkę, włączając w to trening, żeby ze spokojnym sumieniem, podpiętym dla niepoznaki poprzez USB, nazajutrz wtranżolić w dobrym towarzystwie inaugurująco-nowy-sezon GRILL. Bo w Polsce nie jemy żarcia z grilla, tylko żremy grill.
Ja na przykład najbardziej lubię tę osmaloną kratkę.

Ale.

Wiadomo, co dzieje się w stolicy w weekend. Wylęga się lud korporacyjny i lezie na spacer/na gibanie się na megaciężkich holendrach pomalowanych w jakieś maki i chabry.

Ja jestem na takie współdzielenie dróg za MIĘTKA, toteż o dnienio-brzasko-świcie wylazłam na trening, żeby go we względnie świętym spokoju zrobić (spokój był, szkieł też było pod dostatkiem). Poza dziadkami na rowerach obwieszonych balonami rozdawanymi przy okazji otwarcia Mostu Północnego nie wkierwiał mnie prawie nikt (poza szkłami – wiadomo). I jak tylko skończyłam te swoje zapierdalacje szkitkami, uderzyłam z Bielan w stronę domu.

Niby miałam zmienić rower na Speca, ale wrodzone lenistwo oraz niechęć (organiczna) do procesu zmiany opon (ciągle Spec ma kolczaste „buty”) i jakieś straszne parcie na niespędzanie za wielu minut w domu, podczas gdy na zewnątrz takie SOŃCE, sprawiły, że koła maratonowe umieściłam se na plecaku i przymocowałam TRYTYTAMI w rozmiarze zwanym „krową” i na Centku pojechałam do AirBike na KEN, budząc po drodze niesamowitą sensację.

No bo jak facet wiezie ramę/amortyzator/koła/drugi rower na plecach, jadąc rowerem, to zdziwka nie ma. Ale babeczkę to się wytyka palcami jak tego misia na miarę naszych możliwości. Czułam się mniej więcej tak, jakbym jechała do cyrku, gdzie moje miejsce.

Na miejscu czekała na mnie Karolajna z Pioterem, ta pierwsza miała przymierzyć się do jakiegoś Specucha w jej rozmiarze, Pioter jej towarzyszył. Powiedzmy, że przymierzenie się udało, bo decyzja ostateczna nie zapadła. Zmilczę;).

Jednakowoż koła udało mi się zdesantować w serwisie, trafiły w ręce mojego ulubieńca Radzia, który wyznał mi kiedyś na swoją zgubę, że strasznie „lubi” zalewać tubelessy mleczkiem. Jakże zatem mogłam mu odmówić. Prawda.

Pogadałam jeszcze z Wojciem – niestety nieznośnie krótko, bo był WERY BIZI przy bidżi:) – i wybyłam z miasta w stronę Domu Złego. No bo kilosy do stówki same się nie dokręcą.

A pod konto nazajutrznego gryla, który opisał Goro:

&feature=related

Niezły gryl-song, który mam ambicję zrobić hymnem lata:D

Aaaaaaaaaa, wreszcie odkryłam kopytka, czyli kolana!:)