Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

fullik

Dystans całkowity:3104.17 km (w terenie 906.10 km; 29.19%)
Czas w ruchu:156:29
Średnia prędkość:19.84 km/h
Maksymalna prędkość:103.70 km/h
Suma podjazdów:9556 m
Maks. tętno maksymalne:188 (97 %)
Maks. tętno średnie:152 (79 %)
Suma kalorii:63819 kcal
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:66.05 km i 3h 19m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
47.40 km 0.00 km teren
01:54 h 24.95 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:156 ( 81%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 21 m
Kalorie: 749 kcal

Będzie pan zadowolonyyyyy:D

Poniedziałek, 27 czerwca 2011 · dodano: 07.07.2011 | Komentarze 19

Z racji tegoż, iż Panią Mamę goszczę, wychodzę do roboty, ja pierdzielę PÓŹNO jak cholera, a po robocie PRUJĘ do chaty szybciej niż Cavendish. W mojem tak zwanem domostwie telewizji nie posiadam – w sumie szkoda, TeFaueN podałby mi na tacy gotowy pogląd, a tak to muszę główkować – i myślę, a nawet wyrzut sumienia mnie trzącha, że Pani Mama pod moją nieobecność kapkę się nudzi. To zapier*niczam jak dzikus do domu, żeby swoją błaznowatą osobą zapewnić jej rozrywkę i zrekompensować wszystko.

Co prawda pod mod domem wyrosła mi niebagatelna konkurencja w używaniu słów brzydkich i obrzydliwych, bo na miejsce starej sympatycznej kamienicy wyrasta osiedle wielorodzinne (które jestem w stanie zaakceptować tylko w wypadku, gdy na parterze otworzą tam sklep Dwajścia Sztery Ha) i panowie DŻENTELMENI, którzy opiekują się ową budową, wymieniają się od rana doświadczeniami budowlanymi. Pani Mama od rana zatem uczestniczy w kursie gwary branżowej:
- Gdzieżeś ty ku*wo wjechał TO KOPARKO?!
- Je*bnij się w łeb inżynierze pier*dolony!
I NAJLEPSZE:
To jest ku*rwa zaprawa SEMI DRAJ??

Czyli proszzzzzz. Nie tylko z gwarO Pani Mama się zapoznaje, ale też z techniką mieszania zaprawy.

Żałuję, że sama nie mogę być na tym odsłuchu.

Przygazowałam do domu i miałam jeszcze plan wyskoczyć na rower jakoś po 23. Ale sen mnie zmożył. Karygodny dystans zatem. Nawet pięć dych nie weszło.

A w temacie budowlańców:



"Balkon jest dobrze, budynek osiada":D

Dane wyjazdu:
115.67 km 27.51 km teren
05:34 h 20.78 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:28.0
HR max:162 ( 84%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 2036 kcal

Co mi zostao w Boże Ciao:D

Czwartek, 23 czerwca 2011 · dodano: 04.07.2011 | Komentarze 23

Co innego jak pierdnąć w oponki, wskoczyć na fullika i pojechać nad Zegrze? No co? No jasne, mogłam stanąć nad grillem, przyciskając do mymłona pół kilo karkówki, a potem jak przeciętny Polaka katolik iść do kościoła, odbyć obowiązek duchowy, czyli stanąć pod ogrodzeniem kościelnym, dokładnie tam, gdzie moc głośników już nie sięga, ale miłość Pana Dżezusa jak najbardziej, a którego wielkość objawia się w zakresie dekoltów panienek, za którymi matka nie zdążyła wybiec do furtki z iście edukacyjnym okrzykiem „Do domu, ubierz się, ty kurwo!”.

No mogłam.

Chciałam jednak, aby ten dobry Pan przyjszedł do mnie sam, ewentualnie z PROCESJO i wybyłam mu naprzeciw.

Jak wyebać w kosmos pieniądze, które są wszystkich :D © CheEvara



Radośnie wzdłuż Kanału Żerańskiego szumiałam sobie fullowymi balonami, co i rusz dałam się pozdrawiać jadącym z naprzeciwka rowerzystom i tak se filuternie, a nawet niefrasobliwie – niczym ten jeżyk z dowcipu o jebniętej dziewczynce, dojechałam do Zegrza Południowego, gdziem zasiadła nad małym browarkiem za TRZY KUŹWA ZŁOTE, ale przynajmniej we szkle.

Dwupak carbo:D © CheEvara


Zezułam meszty i pozwoliłam słońcu zrobić we stopami porządek i nadać im choć cień opalenizny.

Inni też doopalali się:

Palacze to najwięksi syfiarze i tego zdania będę się trzymać © CheEvara



Ten kolo giry miał już pewnie zjarane, teraz tylko się wyrównywał:D © CheEvara



Naraz dopadły mnię wyrzuty sumienia towarzyskie, bo przypomniałam se o istnieniu Karoliny, która dobijała się do mnie od weekendu mławsko-maratonowego i w końcu pewnie rzuciła grubą kurwą z macią i dała se spokój. Zadzwoniłam, umówiłam się – proszę teraz zoczyć zajebiste moje poświęcenie, bo plan był taki, że robię ze traskę żółtym szlaczkiem, siekam stówkę w terenie i tym sposobem nie pierdolę się jak z łobuzem matka z warszawką, która świątecznie opanowała ulice i dedeery.

Taka sielanka, a ja muszę zawracać © CheEvara



Zawróciłam w stronę pożądaną ku nawiązaniu z Karolą transmisji, czyli w stronę centrum.
Nie wiem, ale niech mnie ktoś dobry kopnie w dupę, kiedy następnym razem przyjdzie mi do głowy pchać się w miasto w dzień wolny od niewolniczej pracy przy drukarce lub też niszczarce.
JA JEBIĘ.
Nieprzebrane tłumy i nad Wisłą i za Wisłą. Dopiero na odcinku między Gdańskim a Grota, na Szlaku Golędzinowskim tłuszcza się przerzedziła.
A że od mostu Grota do mnie to już rzut berecikiem z krótką antenką, zaordynowałam wjazd na moją chatę, spożycie po małym izobroniku, siku i znowu w miasto. Plan zrealizował się prawie. Bo spotkałyśmy po drodze znajomego popierdalacza, tenże podpiął się pod nasze ustalenia, u mnie na tak zwanym ogrodzie spożyliśmy piwko, ja symbolicznie, tamte chlory zbeszcześciły pojęcie „symbolicznie” i wypiły trzy razy więcej niż ja, w związku z czym Karolina uznała, że dupy już na rower nie sadza, wraca z rowerem trambajajem. Do którego została odprowadzona. Ja skonstatowałam, że może wypadałoby obchędożyć OBEJŚCIE przed nazajutrznym kontrolingiem, czyli przyjazdem Pani Mamy i dalsze śmiganie odpuściłam. Maciek sprawiał wrażenie wielce zawiedzionego. I pojechał w traskę, ja wróciłam do domu. Maćkowi na tyle jednak źle się beze mnie jeździło, że zdążyłam skończyć ślizgać się kolanami po Pronto do podłogi, a ta sierota do mnie dzwoni, że urwał łańcuch na Placu Trzech Krzyży i że ratunku, helpmi, reskjumi, hilfe, ajudarme. Że przyjedź, dobra, łaskawa, wielebna CZEWARO.

KURRRRRRRWA, ty kombinatorze – pomyślała żech. – Wróć tramwajem, kurrrrrwa – żech pomyślała też.
Ale że jestem miękką pizdą, wsiadłam na rower, zainstalowałam do kieszeni spinkę, skuwacz i pojechałam udostępnić własną ZAJEBISTĄ osobę kolesiowi, który musiał uciekać się do takich kombinacji, żeby móc ze mną pojeździć.

A ponieważ wiem, że koleś wozi ze sobą nawet kurtkę przeciwdeszczową w dni, w które DESZ NIE BANGLA, to jestem przekonana, że takie rzeczy, jak skuwacz wozi ze sobą zawsze.
Ale jak już ustaliliśmy - moja zajebistość wymaga rozjebania na drodze publicznej łańcucha, żeby mnie ściągnąć w okolice.
No. W knajpie zwanej Szparką czy też Szpilką, gdzie schodzi się element ludzki permanentnie mnie rozpierdalający, łańcuchowi została przywrócona sprawność, mnie usiłowano namówić na piwo w Lolku, odmówiłam, bo kurrrrrrwa miałam dżob w domu do zrobienia, tak? A czas nie sprzyjał. Odholowałam Maćka pod Lolka i stamtąd z asertywnym NI CHUJA, WRACAM powróciłam do domu. Zatem stówka weszła, choć nie miała ona zaistnieć po asfalcie.

Dane wyjazdu:
51.26 km 18.64 km teren
02:34 h 19.97 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 912 kcal

Objazd i rozjazd

Niedziela, 19 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 20

Kuuuurna, dwa fachowe, kolarskie słowa w tytule zapowiadają nie byle notkę:D.
Ale będzie se ona zwykła. Jak każda tutaj na blogasku.

ŁoiO!
Po iście kolarskim wieczorze z Faścikiem, Andżejem i Maćkiem (ja i Michał po 5 Kasztelańskich + pizza, chłopaki herbatla + pizza) nastała iście kolarska niedziela. Chłopaki wybierali się do Kielc na Mistrzostwa Polski w XC, na których Maciek startował, ja umówiłam się z Arkiem i jego wspólnikiem Majkim na objazd trasy Mazovii 24h. Z mojej chaty wszyscy wyszlim w zasadzie w tym samym momencie, tylko kierunki obraliśmy różne.

Ponieważ mycie rowerów po pijaku nie jest tak naprawdę myciem roweru, na objazd 24-ki zabrałam fulla. Rockhopper wymagał LEKUTKICH kosmetycznych poprawek, ekhem.


24h zapowiada się nudna do wyrzygania, płasko i krótko. Pętla ma 16,5 km i podejrzewam, że już piąte kółko będę robić z obrzydzeniem. Ale przejechało się RedBulla, przejedzie się i to. Poza tym mój dyrektor sportowy organizuje w Wieliszewie catering, zapowiada się też imprezka przyjemna pod względem towarzyskim, a ja takich spędów nie odpuszczam. No.

W samochodzie, już w drodze powrotnej Arek rzucił hasło: „Słuchajcie, jedziemy na xc do Kielc?” i nikt nie widział przeszkód jak ta ślepa chabeta na Wielkiej Pardubickiej. Zrzuciliśmy tylko rowery do domów i godzinę później już byliśmy na Mistrzostwach. Faścik sprawiał wrażenie przezadowolonego, że widzi ponownie mój debilny fizys. No cóż. Nie upieram się, że ma równo na strychu. Ktoś, kto się cieszy na mój widok, nie może być normalny.


W miasteczku zawodów rozdzieliliśmy się, Arek z Majkim poszli oglądać zmagania czołówki, Faścik i ja udaliśmy się na drugi bufet, żeby ewentualnie wspomóc Maćka, który zapierniczał góra-dół. I ponownie góra-dół. Oraz znowu góra-dół. Naprawdę zapierniczał. Ale jak się śpi w CheEvarowie, to się ma wyniki, nie?

Się wysypia, się jeździ zajebiście! © CheEvara


Swoją drogą, uwielbiam tę stopę ANDŻEJA z lewej strony kadru;).


Trasa wyglądała o tak o:
Duuuuużo pod górę i dużo błota pod tęże górę © CheEvara



Co ja będę focić jakiegoś Galińskiego, jak mam Maćka??
Jedziesz, Maciek, JEDZIEEEEESZ! © CheEvara



No i tak staliśmy z Michałem na tym bufecie, żeby dowiedzieć się, czego nasz zawodnik pragnie i potrzebuje, a potem – jak przystało na profesjonalnie wspierający team – dać cynk Andżejowi (który zbudował sobie stanowisko artyleryjskie na bufecie pierwszym), aby te Maćkowe marzenia spełniał i realizował. I tak stalim i czekalim. Aż Maciek zjedzie. I w końcu zjeżdża!

Obstawilim z Faścikiem drugi bufet i czekamy na Macieja © CheEvara


Czasownik „zjeżdżał” jest lekkim niedomówieniem. Maciek klasycznie nakoorviał. Trasę określiłabym jako trudną. Był nawet jeden RÓW:

A ten pan komunikuje, gdzie ma xc © CheEvara


Na bufecie dowiedzieliśmy się od Maćka, że nie potrzebuje nic. Zatem Faścik wydał mu iście kolarską komendę:
- To ZAPIERDALAJ.


Co też zresztą Maciek uczynił. Po czym wykręcił ostatnią pętlę i dotarł do nas.

Podziwiam chłopaka, bo po takiej wyrypie, to ja bym kurrrrrwiła na wszystko. A tenże niespotykanie spokojny człowiek powiedział tylko:

,,Zajebiście mi się jechało" - rzekł był © CheEvara


Kuuuurna. Szacunnnnn.


Zleźliśmy do samochodu, gdzie Maciek przebierał się z błota w ubrania, a Faścik PALCYMA umył Maćkowy bajk. Wyglądający nawet lepiej niż rowery Faścika i mój po Mławskim błocie.

Niespotykanie usyfiony rower © CheEvara



Ominęła mnie dekoracja Majki i Galińskiego. Ale w sumie... Wolałam towarzystwo chłopaków. Serio.

Po radosnych pitu pitu, pożegnaliśmy się, tym razem już bez szans na ponowne zobaczenie się dnia tegoż i znowu rozjechaliśmy się w swoje strony.

I choć w domu byłam po 21, poszłam na rower, bo co to jest 16,5 kaemów? Poza tym nocą jeździ się najfajniej. Af kors nocą, a nie wieczorem, kiedy od zayebania jest tych tłuków bez świateł.
Kategoria fullik, >50 km


Dane wyjazdu:
67.36 km 0.00 km teren
03:08 h 21.50 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:160 ( 83%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 27 m
Kalorie: 989 kcal

To będzie piękny dzień;)

Sobota, 11 czerwca 2011 · dodano: 13.06.2011 | Komentarze 25

Bo BAJKSTATSY przyjeżdżajooooom! - pomyślała żech o poranku, gdy ZADNIAŁO (jestem fanką słowa DNIEJE:D Bo na przykład wyraz „świta” - co robi? Świta! – jest taki pospolity. Tak pospolity jak słowo „powstanie”. INSUREKCJA! To jest wyraz z mocą!)) i gdym ócz swój otworzyła na tyle, by skonstatować (trudne słowo), że i dzień pięknym też będzie pod aury względem.

A że mieli zjawić się wieczorową porą: brunet, szatyn, blondyn (czy Faścik jest blondynem, PRZEPRASZAM? Bo pewności nie posiadam) i blondyneczka, czyli dwie gwiazdy Naftokoru, Maciek i ANDŻEJ oraz gwiazda Bez Drużyny, Świnia Wyścigowa – jak sam siebie zowie – Faścik, a także gwiazdeczka Biketires.pl, Candula, uznałam, że należałoby KAPKIE CheEvarowo obchędożyć.

No i przez to zrezygnowałam z wspólnego kręcenia z tomskim (taaaaa, zrobiłabym tę stówkę i do Rawy pojechałabym chyba tylko w roli kibica:D)
Zamiast tego JĘŁAM latać na szmacie.

Bardziej jednak skoncentrowałam się na robieniu żarcia. „Makaron z pestkami”, jak nazwał mój kulinarny wytwór Maciek (a był to zwykły makaron z PESTO, które samam, tymi, o, ręcami ukręciła w pocie czoła! A na zewnątrz wilki jakieś! W deszczu.) CHYBA sprostał przedmaratonowym wymaganiom. Chłodnik, na który mam osobistą jazdę, nie cieszył się zbyt wielkim powodzeniem, bo - jak skonkludował (znowu trudne słowo) ANDŻEJ – musi być chłodno, żeby jeść chłodnik. Ooooook, to może włączę wentylator? Takie nowoczesne ERKONDYSZYN;).

Siedzielim tak se, gadalim, nieswojo się czulim, że TAKIE spotkanie na szczycie bez Kasztelańskiego, niektórzy zaczęli się krzątać pod kątem pójścio-spacia, a ja z Fascikiem uznaliśmy, że zjedlibyśmy coś słodkiego i o godzinie 23:37 zabraliśmy się do robienia CIASTA.
Michał siekał orzechy i migdały, ja miksowałam masę, czyniąc psującym się mikserem niefrasobliwy hałas. Musiało nieść się godnie po kamienicy, że harce kulinarne się na parterze dzieją.

I tak o. Czekoladowo-sportowe se rosło w piekarniku, towarzystwo udawało, że chce spać (śmichy do prawie drugiej w nocy i robienie polewy do ciasta jest żywym przykładem na udawanie chęci spania) i tak zleciał wieczór spędzony w kuchni obstawionej ośmioma rowerami.

Za kilka lat tak się zaroi... zaroweruje maj kitsien!;) © CheEvara


A ciasto wyszło mało słodkie;)

Czego tam w środku nie ma! © CheEvara


Fascik jest piękny i gładki, bo zjada, a raczej zlizuje ostatki;) © CheEvara




Aaaaa, dodam tylko na koniec, że Michał wykupił z mojego osiedlowego sklepu cały zapas Monte i teraz mam spokojną głowę (gdyż jak nie mam Monte w lodówce mam wielce rozedrganą platformę emocjonalną).

Dodam też tylko mimochodem (o tym, że niewarto zabijać mima mimochodem nie będę wspominać), że ten sam Michał skończył odchudzać mój rower – znaczy się, po prawdzie, to na razie mi skończyły się na to fundusze i dlatego odchudzanie na razie odstawiamy – i tenże mój wyścigowy Rockhopperek waży teraz po zmianie kół, hamulców i apgrejdzie napędu, 10,8 kg, DZIE-SIĘĆ I OSIEM KAGIE! TADAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAM. Dwa kilogramy uciekły. Aby być kompatybilną z moim rowerem, sama zgubiłam kilogramolców trzy i nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.

Michał, ja ciagle zamierzam zostać Twoją małżonką!:D


Aaaaaaa, aby był to rowerowy wpis, to dodam, że iż jak jużem posprzątała, zrobiła chłodnik i sałatkie i WOGLE, to se pojechałam na arałnd tripa na fullu, spóźniłam się na piknikoolimpijskie xc, a potem se jeszcze skoczyłam po koks do Decathlonu. Tym razem ten pod domem.
Kategoria >50 km, fullik


Dane wyjazdu:
137.56 km 32.12 km teren
06:56 h 19.84 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:157 ( 81%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 61 m
Kalorie: 2159 kcal

Pikna ta Podkowa, powiadam ja Wam

Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 08.06.2011 | Komentarze 30

O tym, że zechciałam się tam wybrać, ostatecznie zdecydowało zdanie w przewodniku: „Podkowa jest miejscowością inteligencką”. Rzeczą oczywistą zatem było moje pojawienie się w niej;).

Oczywiście, jak przystało na mój zryw, wybierałam się tam jak sójka (do sójek jeszcze dojdziemy;)) za morze. A to przeciągałam w nieskończoność poranne niedzielne święto, zwane „jajecznica’s day”, a to spożyłam dwie kawy, w tym – już standardowo – jedną mrożoną, a to okazało się, że chwilę przed zrobieniem sobie żarcia, wstawiłam pranie, w tym pasek do pulsometru (CAŁY pasek, łącznie z częścią bateryjno-diodową) i musiałam poczekać, aż nastanie etap wirowania, żeby można było otworzyć pralkę. No i oczywiście wylałam centralnie na środek kuchni zawartość bukłaka, w który – mam wrażenie – wstępuje życie wyłącznie wtedy, gdy nie posiada jeszcze zakręconego wlewu. I wtedy – niezależnie od tego, gdzie akurat stoi i co rozpuściłam w środku – zawsze się wyjebie i wylać się zdąży wszyściutko.

Aha. Robiąc sobie kawę, rozlałam mleko, a jeszcze przy jajecznicy rozsypałam sól. To niemal zawsze oznacza stosunkowo zjebany dzień.

Wyjście z domu TROSZECZKĘ JAKBY mi się przeciągało.

Wzięłam se mapkie, jedną z wielu, których zresztą jestem fanatyczką (mam nawet mapę Nepalu, odkąd sąsiad rzucił hasło, że wypadałoby pomyśleć o wyjeździe rowerowym tam, o mapie Burkina Faso NIE WSPOMNĘ, choć akurat co do jej pochodzenia w moim domu nie jestem pewna, musiałam kupić jakoś po pijaku) i wybyłam z chaty.


We wycieczce uczestniczyli oni:
Ale mi BAJCEPS wyszedł na tej focie!;) © CheEvara



Rozkopy w Salomei (budowa eS ósemki) tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto było ruszyć fulla, a nie Centiego. Ale i na Specu straciłam cierpliwość i końcu odbiłam na Michałowice, stamtąd lokalkami pocięłam na Pęcice i do Suchego Lasu. Przed którym wjeżdżam se na rondo, a tam DEDYKACJA!

Celowo nie obróciłam, bo tak jest bardziej epicko © CheEvara


„Maluszki”.
Urocze, nie?
Ale pan Karol musi być straszną gułą-safandułą, skoro zgubił TAKE PAMIĄTKE.
Ty bucu!

[Swoją drogą, ciekawe, czy to ten sam Pan Karol, co przyszedł do pierwszej edycji Mam talent, żeby zagrać na liściu.]


W Suchym Lesie uciekłam w teren, na niebieski szlak krajoznawczy im. Jarosława Iwaszkiewicza. Po sześciu kaemach odbiłam zaś na czerwony w stronę Starzeniówki:

Łeeeee, myślałam, że lepiej będzie widać te pro-quadowo-fullowe hopki © CheEvara


A zanim się idzie mieszkać, to się wchodzi przez taką O bramę:
Szanowna pani brama do rezydencyi Zosin © CheEvara



Pod rezydencyją stał se zaś luksusowy wóz, w którym odchodziły figle-migle:
A w tej lymuzynie Jasiu Kasię grzmocił. Serio! © CheEvara


A w zasadzie było już po, bo zjarana na mahoń czerstwa blondyna poprawiała se oko, a koleś kitrał COŚ w gaciach.

Ani chybi PYTONA.


A kto mię oświeci, co oznacza to zielone?
Co oznacza taka podkówka? © CheEvara


Chyba, że oznacza, że tędy do stadniny, gdzie konie słyszą i spuszczają łby:
Koń, jaki jest, każdy widzi. A ten jest nawet ładny. © CheEvara


Bo i dojechałam do Kań i właśnie stadniny o wdzięcznej nazwie „Pa-ta-taj”. Tu też zaliczyłam zjawiskową, bo publiczną glebę (jej skutkiem jest orteza na nadgarstku i nawalający jak lumbago jakieś bark). Otrzymałam nawet oklaski, chwilę po tym, jak rzuciłam „KURRRRRWAŻ!”, zarywszy w piachu.

W końcum dotarłam i do Podkowy. Gdzie na wejściu czekał mnie zawał, bo natknęłam się na głupiego psa, który

Sobie robił podśmiechujki © CheEvara


No trzy razy ten durny Psikutas bez es na końcu wbiegał niemal prosto pod maskę samochodu! Aż z moich usty dobył się wrzask: „CHUJU!”

I chuj się posłuchał.

Ani chybi niespełniony komik. Ale na pewno i jednocześnie skończony debil.

Zabytkową Aleją Lipową dotarłam do ulicy głównej, oczywiście imienia DżejPi Dwa. Pierwsze, com napotkała, to taki o banerek - w weekend nie na wiele się zda, bo jest ZATVORENE, ale w tygodniu... Nie zginiesz, przyjacielu w piaście i bracie w obejmie!;)

Śmiało można zaliczyć Podkowę do miejsc godnych;) © CheEvara


Także przy głównej ulycy znajduje się o taka drewutnia, najstarszy budynek w Podkowie. Jak przystało na zabytek, dziś handluje się w nim bzdetami, gazetami i karmą dla psów:
Dziś z mydłem i powidłem oraz kartoflami © CheEvara


Warto pokręcić się ulicą Lilpopa, właściciela chaszczy na gruncie których wyrosła Podkowa. Bo po pierwsze:

Aida z roku 1900, kiedyś domek myśliwski Stanisława Lilpopa, później własność małżeństwa Iwaszkiewiczów:
Aida © CheEvara


Ponoć najsłynniejszym meblem Aidy była czerwona kanapa, na której sypiali I Karol Szymanowski I Antoni Słonimski. Podobno nie razem i nie podczas tych samych nocy. Ale kto ich tam wie;).
Koleś, który wynurzył się zza ogrodzenia, gdy ja filowałam, żeby cyknąć fotę z przyczajki oświecił mnie, że teraz jest to własność rodziny Klatów, ale nie oznacza to, że nie można sobie wejść na teren. Kiedyś organizowali na terenie Aidy zabawę zwaną „Labiryntem Filozoficznym”.


Pod drugie, jak ktoś chce uciec od asfaltu ma se Park Miejski, do którego najprościej trafić idąc do końca ulicą Lilpopa. Szczerze mówiąc, parku to nie przypomina, bo to raczej 14-hektarowy las, chaszcze i zarośla:
Ale tabliczkę dumną ma:
Park Miejski to dzis raczej dziki las © CheEvara


To nie wszystkie krzaczory w PL.

Jest też rezerwat „Parów Sójek”:
Pa-RÓW to jak Pa-ZŁOTKO?;) © CheEvara


Gdzie wracamy do sójek, o których pisałam na początku. Przez tenże rezerwat ciągnie się malowniczy niebieski szlak, który przecina drogę 719 i prowadzi aż do Brwinowa.

W Podkowie nazwy ulic dzielą się na ptasie, zwierzęce, dendrologiczne i botaniczne. W dzielnicy z tymi pierwszymi (np. ulice: Sępów, Gołębia, Słowicza) mieszka ponoć Daniel Olbrychski,

A dzięki temu TODUTKOWI wiadomo, że jest się na ulicy Bażanciej:
Bażancik;) © CheEvara



Do Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, czyli do Stawiska trudno nie trafić:
W niedzielę czynne tylko do 15-tej. Mua się spóźniła. © CheEvara


Trochę padły mi akumulatory (jajcówka i kawa oraz baton w Pęcicach przestały stykać), więc skierowałam swoje koła w stronę dzielnicy dendrologicznej, na ulicę Modrzwiową, gdzie kawiarnia Moi Mili, prowadzona przez Milenę Łakomską (sama nazywa się „bufetową, stylistką i artystką”, zanęcała zapachami. Poza tym w przewodniku napisali, żeby wstąpić, to wstąpiłam. I zaparkowałam:
Kocham kontrasty © CheEvara


I posadziłam zad na tarasiku:
Przycupnęłam na werandzie © CheEvara


Gdzie przyjęłam do organizmu mrożonKIE:
Zestaw obowiązkoy tyle, że bez wuzetki © CheEvara


Gdzie też dowiedziałam się, że jest tu hot spot, nie ustaliłam zaś, czy hot dog też;)
Miejsce przyjazne zwierzątkom © CheEvara


Gdzie (celowe powtórzenie) urzekł mnie o stolik, o:
Tak jest bardziej epicko © CheEvara


I lampionik:
lubić taki klimacik - ładny szyldzik, ładna lampiczka, brzydkie kabelki;) © CheEvara


I ściana jak w Andaluzji:

Trochę klimatem południowohiszpańskich domów mi to leci © CheEvara


Wciągnęłam jeszcze batona i ruszyłam zadek na ulicę Iwaszkiewicza, gdziem doznała objawienia:

Co to jest?
BRAMA
Ahaaaaaaaaaaaa © CheEvara


Dobrze, że napisali, bo bym pomyślała, że to szafa typu Komandor.

Zawinęłam jeszcze na trejnstejszyn:
Taki uzdrowiskowy ten dworzec © CheEvara



Mówią, że pociągi w Polsce przyspieszą do 300 km/h, a ja myślę, że nie ma takiej korby i takiego korbowego, co by szlaban zdążył opuścić:D

Pendolino. Coś jak PENdziwiatr?;) © CheEvara



i skierowałam fulla w stronę Otrębusów.
Podkowa fajna jest, ale czy ja wiem, czy bym chciała posiadać taką hacjendę, jak willa Krychów na ten przykład?
Sprzedałabym w 3,14zdu i pojechała do Australii. Z rowerem oczywiście. Myślę, że nawet styknęłoby na to, żeby w zasadzie większość trasy przejechać na Centku. Na chuj by mi były te mury? Weź ogrzej. Weź posprzątaj. Okna wypucuj! Dalibóg. Zawżdy. Nie-e.

Klimacik jest i owszem, muszę któregoś razu tam wrócić, bo chcę jeszcze zaliczyć pobliski Turczynek, Milanówek i położone na południe od Podkowy OPYPY. Dokładnie tak – tylko ze względu na bajerancką nazwę.

Tym razem – przez poranne grzebanie się – nie wystarczyło czasu. Poza tym straszne ssanie załączyło mi się na chłodnik.

Takie ssanie, że w drodze do domu uczyniłam tylko jeden przystanek w tak zwanym międzyczasie:
Pod kolor jest PAZNOKĆ © CheEvara


I w końcu chata.

Gdziem dokonała dzieła zwanego chłodnikiem, podjęła sąsiada, wróconego z rowerowania w Norwegii (cham!!!) i skąd wyszłam jeszcze na dwie godziny na nocny szum gum po stolicy.



A bark mnie tak napieprza, że zamiast wcierać tego bengeja, zacznę go żreć chyba. Albo i w kroplówce przyjmę.

Mogłabym też w sumie zaśpiewać: „A cię, barku, pozostawię na brzeeeeeguuuu…”. Ale na CZEŹWO nie śpiewam.

Dane wyjazdu:
88.57 km 19.21 km teren
04:30 h 19.68 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:159 ( 82%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 47 m
Kalorie: 1758 kcal

Alrededor de Varsovia*

Sobota, 4 czerwca 2011 · dodano: 07.06.2011 | Komentarze 30

Miało być inaczej, miałam wstać wcześnie, pojechać na siłownię, wyżyć się, wrócić do domu, zrzucić upocony PULOWER, a zatem udowodnić, że coś sobą reprezentuję. I to od samego rańca reprezentuję. Zamiast tego pokazałam, że jestem dupa wołowa, bo wstałam późno, z wieeelką atencją spożyłam śniadanie, potem dwie kawy w tym jedną mrożoną, następnie wyczyściłam Szpeca i Centka i dopiero koło 14 posadziłam dupsko na tym pierwszym. W tym skwarze. Zupełnie nie wiem, czemu się tak kwęka, że niby gorąco. Ale ewidentnie sporo tych kwękających jest, a na pewno są w tej mniejszej większości, bo względne rowerowe pustki panowały w stolicy. Dzięki temu objechałam ją sobie bez jakiegoś specjalnego kurwienia na wszystkie możliwe lebiody. Jeśli upał ma sprawić, że te ciumy złożą swe lanserskie figury nad wodą (jak dla mnie, mogą sobie tam zmoczyć te puste łby i nie wyjmować tychże przez 8 minut), to ja poproszę o jakieś 50 stopni. W cieniu baobabu.

Bo ja upał very very yes yes. Poważam i darzę uczuciem wprost z osierdzia.

Miałam po powrocie do domu zrobić chłodnik, ale jakoś nie ułożyły mi się w jednej linii współrzędne z botwiną. Zamiast tego spożyłam zupełnie zimne piwo. Czyli zamiast chłodnika wyszedł mi ZIMNIK.
Też lubię.


* czyli dookoła Warszawki;)
Kategoria >50 km, fullik


Dane wyjazdu:
77.81 km 12.66 km teren
03:23 h 23.00 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:28.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 37 m
Kalorie: 1213 kcal

Dziękujemy ci, Pęknięta Gumo!

Wtorek, 31 maja 2011 · dodano: 02.06.2011 | Komentarze 22

Wcale mi nie chodzi o tego małego biednego Indiańca z dowcipa owego:

Mały indiański chłopiec rozmawia ze swoim ojcem, Stojącym Bykiem:
- Tato, dlaczego moja starsza siostra ma na imię Kwiecista Polana ?
- Bo widzisz, synku, została poczęta na kwiecistej polanie.
- Tato, a dlaczego mój starszy brat ma na imię Rwący Potok ?
- Bo widzisz, synku, został poczęty nad rwącym potokiem.
- Tata, a dlaczego...
- E...daj mi już spokój Pęknięta Gumo.

No bo statek sobie cały dzień płynie i płynie, przepływa tak caluuuuuśki ocean, po czym kurna tonie u wejścia do portu. A już witał się z... portierem (to ten koleś, co w porcie pracuje, tak samo jak ten koleś, który ma fart, dlatego jest fartuchem) i z gąską i z panią Halinką, co zasuwa w doku...

I ja też. Przemierzyłam cały kraj – od Bródna po Służewiec, po to, żeby wieczorem złapać we fulliku gumofilca pospolitego.

W drodze do roboty zrobiłam 3 dychy, po robocie prawie 5 i co? Norrrrrmalnie 4 kilometry od domu tak zwany KAPĆ się do mnię przypałętał. I te cztery kilometry przebyłam DODYMYWUJĄC POWIETRZA.
Bo już nie chciało mi się rozkulbaczać.

No żeby cię tak chudy byk w otwór mniejszy i większy, ty, ty, ty... dziadygo ty!


A poza tym to mam w robocie taki zapierdol, że śmiało można mi założyć chomąto i jakby co, zamiast spać, mogę zaorać komuś pole. Przy czym zaznaczam, że jeśli chodzi o technikę, to preferuję w rozgon, czyli inaczej rozorywkę, polegającą na dokładaniu skib do brzegów składu; kończy się to na środku składu, gdzie powstaje bruzda.

Także tego WIĘC.

Dane wyjazdu:
89.52 km 12.36 km teren
04:17 h 20.90 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:22.0
HR max:162 ( 84%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 64 m
Kalorie: 1634 kcal

Czas przeprosić Centuriona:)

Czwartek, 26 maja 2011 · dodano: 27.05.2011 | Komentarze 19

Ale czwarteczek przebujałam się jeszcze na fulliku. Rano jeszcze nieważkam była po kampinoskiej środzie i liczyłam na to, że im więcej kilosów nadłożę, tym mniej kac będzie później mnie męczył.

NIC BARDZIEJ MYLNEGO.

Poranne 48 kaemów dokonane w drodze do pracy odebrało mi dokładnie tę energię, którą organizm zużyłby na walkę z kacem. Samam se wytrąciła oręż z rąk.
I z nóg i korpusu też.

Czarny, który odwiedził mnie w pracy dwukrotnie, raz na moto, raz na fullu, tylko obśmiewał mój wilczy apetyt. A przecież naukowo potwierdzonym jest, że organizm zamroczony alkoholem trwoni kalorie w sposób frywolny, niefrasobliwy i beztroski.

Zeżarłabym nawet wszystkie okruszki, które w mojej pracowej klawiaturze budują swoje cywilizacje i stawiają piramidy ze znamionami w kształcie odwróconych okręgów.

W końcu jednak stanęło na tym, że wciągnęłam rybę na OTRO od Chińczyka z Radomia i ssanie mi się wyłączyło. I kac uleciał, jak te balony uleciały.

No to dokatowałam się po pracy. Trzech kolesi podjęło wyzwanie ścigania się z Che, poginającą na fullu i tylko jednemu nie dałam rady. Na pewno w swoim poprzednim wcieleniu był biegnącą przez Kampinos szynszylą albo nawet cwałującą czapką z lisa bez oczu. Nawet nie można powiedzieć, że usiadłam mu na kole. Lepszy cwaniak jak nic.

A na nadwiślańskim rowerowym dukciku prawie żywego ducha poza tryliardem muszek. Nie mogliby tam jakichś oprysków zrobić?

Lubię to:


Lubcie i Wy:)

Dane wyjazdu:
119.31 km 82.19 km teren
05:47 h 20.63 km/h:
Maks. pr.:50.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy:277 m
Kalorie: 2411 kcal

Powrót do Kampinosu

Środa, 25 maja 2011 · dodano: 27.05.2011 | Komentarze 19

A niby mówi się „a teraz skup się, bo dubla nie będzie”. Mogło takie zdanie paść w sobotę, po kampinoskiej piaskowo-komarowo-podjazdowej rzeźni. A tu proszę, dubel udał się i to już w środę tyle, że to taki okrojony pod względem składu dubel, po drugie był dokładnie taki, jak to miało być w sobotę – z licznymi przystankami na uzupełnienie karbohydratów (chemiczne pieprzenie – co ja będę kitować: BROWARÓW).

Wyprawa iście epicka.

A zaczęło się od tego, że musiałam w środę wziąć dej of. Po załatwieniu spraw, dla których dzień tenże musiał stać pod znakiem wolności , skrzyknęliśmy się z Niewe.
Paczpan, jak to dwa chlory się telepatycznie porozumieją. Gdyż Niewe wolne tego dnia posiadał też.

Magnificio.

Zajechałam zatem punktualnie 19 minut później, niż się umówilim na te jego podkampinoskie kwatery, gdzie powitał mnie w progu Monte i Kasztelańskim. I już w tym momencie odechciało mi się zapieprzania po lesie. Co to ja, lasu nie widziałam?? Całe niepełnoletnie życie wychowałam się w lesie. I to bez Monte i bez Kasztelańskiego. Stoczyłam z własnym leniwym wnętrzem walkę straszliwą.

Podczas, gdy wchłaniałam powitalny zestaw obowiązkowy, czyli i Monte i Kasztelańskie, udawałam, że słucham wykładu Niewe o tym, jaką trasę wymyślił.
Państwo wybaczą, ale jak tylko mój wewnętrzny arystokratyczny procesor zakuma, że piję piwo/jem Monte, od razu odłącza mi 70% styków w przodoczaszce i zostawia tylko te, których zadaniem jest przewodzić przyjemne bodźce.

Przestaję wtedy kontaktować. Łatwo to rozpoznać, bo jęczę i stękam. Jak jem Monte, to dodatkowo słychać rozpaczliwe stukanie łyżeczki o pustoszejące SKANDALICZNIE ZA SZYBKO opakowanko.

W pracy na ten przykład już wiedzą, że nie ma co drzeć mordy w moim kierunku, kiedy smaruję się od środka Monte. Nie dociera do mnie KOMPLETNIE nic. Oficjalnie nie dociera. Bo oczywiście prewencyjnie pozostawiam w stanie względnej uwagi ośrodek mózgu zwany „Skur*wielem” i skrzętnie odnotowuję, kto zakłócał mi tę błogą chwilę. A potem przez miesiąc mam gotowego kozła ofiarnego, na którym się wyżywam… tfu! Którego oduczam zachowań nieopłacalnych.


No i ponieważ z wykładu o topografii Kampinosu nie zrozumiałam nic (w sumie nie można zrozumieć czegoś, czego się nie słuchało), Niewe musiał „czynność powtórzyć”. Chyba tylko dlatego skupiłam rozum na tym, co mówi, bo wszystko pokazywał na mapie, a ja mam pierdolca na punkcie map.

JAKOŚ się zebraliśmy na te rowery. W sumie perspektywa wypicia następnego piwa po lekutkim ujechaniu się też była zacna i z rodzaju tych kuszących. To pojechaliśmy. Trochę czerwonym szlakiem, trochę niebieskim. I chyba nie w tej kolejności. Pewnie i Niewe będzie nieco bardziej fachowy opis.
Ja jedynie mogę zaproponować, żeby przeprowadzić oznaczeniową rewolucję w Kampinosie. I tam, gdzie ledwie można zmielić tę kuwetę piaszczystą, oznaczyć szlak kolorem PIASKOWYM. Lub też beżowym, ewentualnie EKRI. No umówmy się! W sumie cielisty też podejdzie.

Ponieważ nie ma co brandzlować się nad opisem trasy, bo Kampinos to i podjazdy i piasek i komary i zajebiste singielki, opowiem Państwu o pierwszym przystanku. I o następnych też.

PIWO NA POLANIE

Po skatowaniu trzydziestu kilosów zakupiliśmy w sklepie po Kasztelańskim (jednym!! No debile!) i zajechalim na polankie, gdzie i ognisko można rozhajcować. Na tejże polance uciekło nam dooooobre pół godziny z życia. Delektowaliśmy się wytworem niepasteryzacji, dowodem na istnienie dobrego Pana na niebiesiech, no wżłopaliśmy to piwo migusiem. Słoneczko doopalało nasze farmerskie opalenizny, żaden latający skurwysyn nas nie śmiał niepokoić, idylla, sielanka, Świtezianka.

I bez Żubra dobrze jest czekać na polanie;) © CheEvara


JAKOŚ z powrotem znowu załadowaliśmy się na rowery. Aby minąwszy Grodzisko Zamczysko:

Próba zjazdu ze schodów zakończona spękaniem:D © CheEvara


dojechać do celu zwanego:

PIWO POD SKLEPEM

A konkretnie dwa. I konkretnie pod sklepem w Górkach. O tym, jak te dwa piwa zabiły wszelkie moje cechy motoryczne, napiszę kiedyś dytyramb z zachowaniem rymu białego. Jak wsiadaliśmy po tymże spożyciu na rowery, byłam jeszcze kozak i gieroj. Jak tylko wjechaliśmy z powrotem do lasu, poczułam się jak byt astralny. Nie wiem, kto i jakim cudem kierował rowerem i pedałował, bo na pewno nie mogłam to być ja. Ja latałam gdzieś ponad tym.
Byłam już koncertowo zważona.
Że nie ścięłam żadnego drzewa to mistycyzm jakiś.
Że nie wypadłam z singla – wręcz Fatima i roniąca łzy fluorescencyjna Maryjka. Z odkręcaną główką.

Okazało się, że nie jestem w moim stanie taka osamotniona, bo Niewe zeznał, że RÓWNIEŻ jest naprany jak pułk wojska na przepustce. Szkoda tylko, że napierniczał na tym rowerze jak szynszyla jakaś. Skrzyżowana z borsukiem. I nie wykazywał oznak.

- Fropesnojalista – pomyślałam, przejęzyczając się NAWET W MYŚLACH z tego upojenia. Zanim zeznał, że jest tak samo ugotowany, jako i ja.

Poratowaliśmy się batonami, podczas czego wysnułam wielce naukową teorię, że ścięło nas dlategóż, iż nasze głodne organizmy wyciągnęły z piwa wszelkie węgle, przerobiły na enerdżi-raketfjuel i został już tylko alkohol. Który zawodowo i profesjonalnie załatwił nas, leszczy. Nawet słyszałam jego, tego ALKOHULU, głos z offu, gdy mówił: Achtung, SZCZAWIE.

Batony względnie pomogły. Na tyle, żeby dotrzeć do Roztoki na piwo. A jakże. Nie mogliśmy sobie odmówić browczyka zaserwowanego z kija.

I to był przystanek trzeci. PIWO W ROZTOCE.

Bo tak naprawdę to drugie piwo w Górkach zrobiliśmy na okoliczność przykrej ewentualności, iż pani sklepowa/barowa/ nie da od tyłu, gdyż zamkniętym bar będzie.
- To jeszcze po jednym? W razie gdyby Roztoka była nieczynna – zagaił wtedy, w Górkach, Niewe.
- Boże! Uchowaj nas Panie! – rzekła Che.

Na szczęście piwo w Górkach nie zmarnowało się, a nawet profesjonalnie wykonało swoją robotę, poniewierając moim jestestwem od jednej łaty piachu do drugiego zjazdu po korzeniach.
A w Roztoce Pan nas uchował i wyszynk działał w najlepsze.

Bro tam wypiliśmy duszkiem, bo wszystkie te komary i muszki, które mogłyby atakować na polance, czyli na pistopie nr 1, a nie atakowały, bo ich tam nie było, BYŁY WŁAŚNIE TUTAJ.

Ostatnich dziesięciu kilometrów do chaty Niewe, niestety, nie pamiętam.

Nie umiem też osadzić w czasie, a raczej w międzyczasie, lub też międzyprzystanku, sześciu podejść do zrobienia foty dwóch chlorów w ruchu. Czyli my niby zasuwamy, a aparat metodą samozadowalacza cyka nam zdjęcie. Sześć razy kurna robiliśmy to samo. Przejazd, zawrotka, sprawdzenie aparatu, konstatacja „ni chuja, jeszcze raz”, rozpęd, przejazd, zawrotka, itepe, i tak sześć, SZEŚĆ razy, Wysoki Sądzie.

A oto efekty :D
Wystarczyło poprosić jakiegoś susła o zrobienie nam foty. © CheEvara



Z żalem muszę przyznać, że nie ZDANŻAŁAM za Niewe. Ale oczywiście nie jest to wina mojej formy i złego prowadzenia się, a tego, że jechałam na fullu i miałam NIE TAKE opony. I niech mi ktoś kurna mruknie, że to nie ma żadnego znaczenia. Naubliżam, a potem ubiję!


Fajna ta środa była. Taka jak sobota. Bo sobota też była i jest fajna.


I już tradycyjnie - dostanę foty, to ubarwię tenże wpis:)

Dane wyjazdu:
72.58 km 0.00 km teren
03:08 h 23.16 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:163 ( 84%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 37 m
Kalorie: 1219 kcal

Pierwsza zasada na BS to...

Wtorek, 24 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 24

... nigdy nie chwal się, że jesteś na bieżąco z wpisami, bo następnego dnia będziesz o trzy do tyłu:D
Jak ja teraz. Doświadczyłam i dzielę się tym z Wami ku przestrodze.

Lubię wszystkie zwroty z ,,ku''

Jak ,,ku...", a nie będę kląć:D



Nie idźcie tą drogą psie Ludwiku i suko Dornie. Czy jakoś tak.

Od tygodnia turlam się na fullu, nie narzekam, buja mnie, czasem zblokuję zawieszenie i pocisnę. I jedyne, co mnie konfunduje to wkurwione spojrzenie z kuchni, gdzie Centi ciągle zbrunoxowionym jest.

Jestem chyba jakąś sensacją. Dupa na fullu. Obczajają, doganiają i nawet zagadują. Z krótkiej INTRODUSJI dowiadują się, kto żem ja i nagle przestają chcieć jechać w moim towarzystwie. A to telefony im dzwonią, a to nagle przypominają sobie, że na kogoś czekają.

A dziś mój sąsiad, z którem to jeździłam w tamtym roku po Słowacji i Austryi pojechał SAM, BEZE MUA, do Norwegii i qrva, na pewno fiordy mu sakwy przetrzebiają!
Fok.

Chcę stanowczo na wakacje.