Info
Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Moje rowery
licznik odwiedzin blog
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2015, Styczeń5 - 42
- 2013, Czerwiec5 - 9
- 2013, Maj10 - 24
- 2013, Kwiecień11 - 44
- 2013, Marzec10 - 43
- 2013, Luty4 - 14
- 2013, Styczeń4 - 33
- 2012, Grudzień3 - 8
- 2012, Listopad10 - 61
- 2012, Październik21 - 204
- 2012, Wrzesień26 - 157
- 2012, Sierpień23 - 128
- 2012, Lipiec25 - 174
- 2012, Czerwiec31 - 356
- 2012, Maj29 - 358
- 2012, Kwiecień30 - 378
- 2012, Marzec30 - 257
- 2012, Luty26 - 225
- 2012, Styczeń31 - 440
- 2011, Grudzień29 - 325
- 2011, Listopad30 - 303
- 2011, Październik30 - 314
- 2011, Wrzesień32 - 521
- 2011, Sierpień40 - 324
- 2011, Lipiec34 - 490
- 2011, Czerwiec33 - 815
- 2011, Maj31 - 636
- 2011, Kwiecień31 - 547
- 2011, Marzec36 - 543
- 2011, Luty38 - 426
- 2011, Styczeń37 - 194
Wpisy archiwalne w kategorii
zawody
Dystans całkowity: | 2320.02 km (w terenie 1687.31 km; 72.73%) |
Czas w ruchu: | 119:36 |
Średnia prędkość: | 19.40 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.00 km/h |
Suma podjazdów: | 21932 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 171 (89 %) |
Suma kalorii: | 74098 kcal |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 80.00 km i 4h 07m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
81.74 km
70.00 km teren
03:41 h
22.19 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:159 ( 81%)
Podjazdy:561 m
Kalorie: 2443 kcal
Siem oczyszczam po maratonie w Toruniu. I o.
Niedziela, 27 maja 2012 · dodano: 30.05.2012 | Komentarze 10
No dobra. Wujeczek Wojteczek się obtyndala i zdjęć z plażowania mi jeszcze nie wysłał, muszę ustalić, czy mnie ignoruje, czy raczej może mnie tylko po prostu ignoruje, ale wpis muszę wreszcie czasnąć, żeby mieć to już za sobą, bo strasznie mnie z rana ta Mazovia wkurwiła i liczę, że mi przejdzie, jak tylko notę dodam.Trochę se myślę, że bez tych zdjęć z plaży, ten wpis będzie zwyczajnie hejterski, ale w sumie mam to w dupie, mój blog:D
Nie chce mi się zanadto rozpisywać, więc słowem wstępu i w zasadzie zakończenia napiszę, że nie lubię jak się komuś nie chce. A bardzo nie lubię, jak nie chce się organizatorowi wyścigu. Trochę za niechciejstwo i lenistwo uważam TAKIE wyznaczenie trasy, gdzie jej 70% to plaża.
I tak, ja wiem, że było sucho, że taka jest ogólna charakterystyka tego terenu, ale kurwa, w większości te łachy piasku biegły obok lasu – nie można było weń wniknąć i poszukać singla, czegoś o leśnym podłożu?
Czy ja się ścigam z ludźmi, czy liczę ziarna piasku?
Chyba jestem wkurwiona GŁÓWNIE dlatego, że tydzień wcześniej cięłam golonkowy Wałbrzych, a tam – jeśli się nie jechało, to nie dlatego, że piach sięgał po osie, ale głównie tylko dlatego, że się nie miało nogi.
Inna sprawa, że jestem ciotą i że Specuchowi nie zmieniłam butów, W ZWIĄZKU Z CZYM teraz dlatego grzęzłam tak, jak grzęzłam. Geaxy nie są na takie okazje.
Ale kurwa, jak zawsze mogę napisać, że na trasie było coś fajnego, tak teraz nie.
Dymać dwieście kilo po to, żeby TYLKO wyjechać z fajnego obiektu w jeden wielki (ten gorszy) Kampinos? Płasko, płasko, nuda, lekka górka, płasko, płasko, płasko… Też mi kurwa trasa.
Z tamtego roku na przykład pamiętam fajny asfaltowy podjazd, w tym roku skasowano go w połowie i trasę skierowano w piaszczysty teren.
Na plus uznaję jedynie wycięcie zeszłorocznego ostatniego 10-kilometrowego odcinka, który był nudny, prosty, płaski i nijaki, co tego jednak, skoro tu niemal ciągle były długie i szerokie PIASZCZYSTE proste?
Okrutnie nie lubię, jak komuś się nie chce wysilić.
Acz dopuszczam myśl, że Zamana mógł nie dostać zgody na wpuszczenie zawodników do lasu LASU i dlatego było tak po linii najmniejszego oporu.
Nie ukrywam ja, że nie mam nogi na takie plaskacze i nie mam też psychiki na taką nudę.
Przez całe 80 kilometrów jechałam wkurwiona na to, że mam po prostu płacić i jechać. Tym, co udostępni łaskawie organizator. I nie wymagać. Jedyne trzy momenty mojego rozchmurzenia marsowego Che-czoła to dwa wąwozy z podjazdami oraz singiel przy jeziorze.
DATS OL.
Żeby nie było, że tylko jędolę! Pozytywnie oceniam Motoarenę (acz udostępnienie jedynie zimnych pryszniców to lekka poracha, ciekawam, czy Cezary po Tour de Pologne też musiał kąpać się w lodowatej wodzie…).
Pozostałe plusy to aspekty towarzyskie: czyli spotkanie Niewe, Gora, Rootera, Dżanka, Radzia, Możańcia, consa, zacieszka w Erbasie, m.in. wtedy gdyśmy pani w punkcie poboru opłat na autostradzie chciały z Aśką zaśpiewać (ZAMIAST ZAPŁACIĆ) piesń strudzonego renifera (teraz ze uprzytomniłam, że się sfrajerzyłyśmy, bo i zaśpiewałyśmy, i zapłaciłyśmy:D). Pozytywny mocno jest też Wujeczek Wojteczek, który mnie chyba nie nienawidzi za moje żałosne tempo, fajne nawet było spotkanie z Areckim, prezesuńciem do spraw kateringu mazoviowego, który niestety jednakowoż ma w ryj za niemanie zimnego piwa dla Che. Niestety, ale muszę to napisać: CIOTA.
;)
Czy to wsjo, co miałam do powiedzenia, zanim przejdę do fotorelacji (niech zerknę w kapownik...)?
A nie, w sumie nie.
Pozdrowię na koniec maratonowych szczurów, tylko szukających, gdzie ściąć zakręty. Była se taka piaszczysta agrafka i tam sporo cwaniaków skręcało wcześniej, niż należało, kilku dla zasady obszczekałam, ale tylko dlatego, że wcześniej zjebałam zawodnika Alumexu (pewnie zaraz powiedzie, że hejt mam do nich, bo ich zawodniczka wygrała giga, ale nie, ja zwyczajnie nie lubię szczurzenia i chamstwa.) A ten oto pan zignorował se zakręt właściwy (jakieś żałosne 20 metrów przyoszczędził) i wlazł w niego na skuśkę, ruchając w dupy czterech kolarzy przed nim, którzy jechali jak trasa nakazywała. Dwóch jadących za mną chłopaków wrzasnęło mu parę ciepłych słów, ale mnie taka działalność edukacyjna nie zadowala.
JA STAWIAM NA BEZPOŚREDNI KONTAKT.
Coś jak lekcja poglądowa: „Rozmowa z klientem”.
Inna sprawa, że oto znalazłam se cel, żeby podgonić trochę.
Chwilę trwało, zanim go dojszłam, ale dogoniłam i jęłam inwokować w te słowy:
„Fajnie się tak dyma wszystkich? Lepiej się poczułeś? Dzieci na hobby tak się nie zachowują, bo wiedzą, że tak się nie robi. Jak chcesz tak pogrywać, zmień dyscyplinę na piłkę nożną”.
Na to kolega, kolarz przecie, sportowiec wszak:
ZA RĘKĘ MNIE NIE ZŁAPAŁAŚ.
Ja-je-bię-se-rio-je-bię - pomyślałam, a odparowałam:
„A co ty, dziecko jesteś? Ślepi tu nie jeżdżą i przynajmniej 5 osób widziało, jak... JAK REKLAMUJESZ SWÓJ TEAM”.
Fajnie, nie?
No. To teraz mogę przywalić z fotek, skorom się już wypowiedziała na tematy wszystkie. To jadem:
Ci, którzy część trasy objechali, zeznali mi przed startem, że jest BIAŻDŻYŹDZIE. To ja szybki luk na moje łoponki i decyduję się jechać na czymś lepszym. Nawet nadarza się okazja:
Próbuję zajumać lepszy od mojego sprzęcior:D© CheEvara
Rok temu też takie spacery były i też zaraz po starcie:
Rok temu też tu tak było. I też drepciłam© CheEvara
Czeba było chwilami szeroko omijać i manewrować:
Mam nieśmiałe wrażenie, że już tu jestem wkyrviona© CheEvara
Zasadniczo, to raczej snułam się jak ta flanelowa szmata po parapecie:
Gdzieś jestem, nie wiadomo gdzieeeeee© CheEvara
I po niemal czterech godzinach pełzania w końcu zawitałam na metę:
Choć w sumie się chacham, to wkurw mnie rozsadza© CheEvara
Tak wygląda wkurwiony potwór z Loch Ness, który robi minę nieadekwantną do snutych przez ostatnie trzy godziny refleksji:
Bez okularów trochę gorzej - foteczka by Wujeczek Wojteczek© CheEvara
A potem była już podchlapka, dzięki której wyjątkowo jak nie ja wyglądałam czysto na pudle:
Pojszłam się ogarnąć, czyli zażyć ZIMNEGO tuszu© CheEvara
W dupie się przewraca, bo troszkie myślę, że drugie to jak czwarte© CheEvara
Na koniec czekał mnie jeszcze dość gorzki RAZGAWOR z Wojciem, po czym mogliśmy wszyscy wybyć w stronę światła, stolicy, cywilizacji. A w drogę do domu udałam się z takim składem (tu fota z pierwszego pitstopu, wymuszonego, wybłaganego, wykłóconego z kierowcą TROLEJBUSA, czyli Radziem, a błagałam ja, JARZĄBEK):
Było hejnalistów wielu...© CheEvara
Następnie po trasie zaliczamy ponoć kultowy sklep (rano roiło się tam od miejscowych i chłopaki mówią, że tylko po to kończyli maraton, żeby do nich dołączyć;):
Bandzie trolli sklepowa dała wyjątkowo od przodu© CheEvara
Oczywiście nie muszę dodawać, że podróż okraszona była wieloma sprośnymi tekstami. Nie trza też wróżyć z fusów, żeby przewidzieć, że na następny wyścig (w Lublinie) towarzystwo dotrze właśnie tym TROLEJ-Lublinem....
Kategoria zawody, trening, Mazovia MTB Marathon, >50 km
Dane wyjazdu:
88.45 km
70.00 km teren
06:50 h
12.94 km/h:
Maks. pr.:51.10 km/h
Temperatura:24.0
HR max:183 ( 93%)
HR avg:151 ( 77%)
Podjazdy:2943 m
Kalorie: 4261 kcal
Wąsy z GOLONKA gilają w podniebienie, czyli Che jedzie ścigać się w HORY!
Sobota, 19 maja 2012 · dodano: 24.05.2012 | Komentarze 32
Taki jakiś spontaniczny i niecny plan urodził się w głowie mojego pana Trenera Wojcia najukochańszego.I dobrze, że się taki plan ułożył, bo zaraz bym starą panną maratonową została, co to nie zdążyła zadebiutować na wyścigu w górach.
Ja wiem, że wszyscy, którzy się u Golonki ścigają, nabijają się z płaskiego mazoviowego MTB, ale zaprawdę powiadam Wam, póki drogi będą tak wyglądały jak wyglądają, a jednym ze sponsorów mojego teamu nie będzie LOT albo jakiś Łiz-er, to wybaczcie, w ogromnej większości pozostanę chyba przy Mazovii. Osiem godzin w Erbasie to jest jednak znaczne przegięcie skutkujące plaskaczem dupy.
I choć było nam megawesoło w tym naszym wozidle, bo a to rozwiązywaliśmy (bardzo dużo powiedziane) krzyżówkę, albo oglądaliśmy komisyjnie i zespołowo skecze na moim kłomłórkofołnie, a to po prostu każde z nas było sobą, to jednak troszkę wolałabym spędzić ten czas z tym ludźmi na rowerze (tu z krzyżówką mógłby być jedynie problem:D).
Nie zawsze jednakowoż się da.
Do brzegu.
We Wałbrzy byliśmy w piątek okolicach dwudziestej. A ponieważ Wojciu miał jakieś koła dla GG, od razu wbiliśmy do biura zawodów, żeby przy tej okazji numery odebrać. Bo ścigać się miała nasza trójka: ja, Wojciu i Mati. Lofciałam tę myśl, że nie jadę zupełnie sama.
Swoją drogą, podoba mnie się CACUNIO system orientowania się, z jakiego sektora się startuje – się przykłada numer do projektora i tam jest wszystko jasne. Zmyślne i cwane!
No i o. Nocleg mieliśmy w Jedlinie Zdrój, nawet trasa maratonu tamtędy przebiegała. Na kolację dostaliśmy wypasioną... kolację i z lekka ociągawszy się poleźlim spać.
SPAĆ to też bardzo dużo powiedziane. Gdybym tak zebrała do kupy, cuzamen hunto, czas, którym przekimała, uzbierałabym może 5 godzin. Przy wielkim marginesie optymizmu;). Nie jest to już w ogóle śmieszne.
Rano mogłam poczuć się jak naprawdę NAPRAWDĘ PROŁ, bo jedyne, co miałam zrobić, to zjeść i się przebrać. Danielo zmieniał mi opony, Wojciu ustawiał hamulce... Macie tak?
Pewnie nie macie, bo opon zmieniać nie musicie, zawsze macie właściwe, a hamulce Wam nie szwankują:D
W każdym razie. Przed startem zrobiłam se lekutką rozgrzeweczkę, napotykając przy tym Faścika oraz tabun ludzi, którzy witali się ze mną machnięciem ręki. Większości nie rozpoznałam, za co SORRAS WIELGAS, moja sława przerasta mnie;). Nie wiem, kto mnię czyta i kto klika, że lubi to i na mocy tego nie rozpoznaję, przez co jedyne, co mogę robić, to grzecznie uśmiechać się i odpowiadać na wszelkie elo, elo, pozdro, joł, lub też...
Che, ty kurwo!
;)
Dalej do brzegu!;)
Nie będę opisywała kilometr baj kilometr maratonu, bo ja nigdy tego nie pamiętam:).
Zanim jednakowoż przejdę se do punktowania tego, co mnię zaskoczyło, wymienię tylko, że bardzo przyjemnie było mi zapoznać Wiolkę i jej kolegów z Gomoli, klosia, którego zadziwiło moje napiertalanie na zjazdach, oraz tasować się z ktone na trasie, który latał jak zły, lądując chwilami w rowach tak, że mnie aż ciary przechodziły. Ale mówił, że nic mu nie jest, więc trochę wyrzuty sumienia mam mniejsze.
Ale za tekst (klosiu, Ty już wiesz co!;D) „poznałem cię po tym małym rowerku” ktoś ma tu fangę w oko!
Co mi się podobało? W zasadzie wszystko!
Po pierwsze – wcześniejszy start Gigowców. Fajne dlatego, że mogę się zorientować, z kim się ścigam i dlatego, że nie ma dzikiego napierdalania na starcie (ale to raczej specyfika terenu, jak sądzę, doświadczeni golonkowo wiedzą, że będą jeszcze mieli, gdzie się ugrzać.
Dwa to – spokojny start. Wprawdzie na Giga GG nie robił rundy honorowej tak jak tym razem na Mega, ale podobało mi się to dostojne sunięcie w miejsce, gdzie w końcu zacznie się teren. I będzie można przycisnąć.
Dzięki temu nie uciekli mi wszyscy na asfalcie, co zazwyczaj się wydarza.
3) Atrakcją maratonu miał być przejazd przez najdłuższy kolejowy tunel w Europie (1,6 km). Czytam se na forum, że nie wszystkim się to podobało, bo ciemno i przez to niebezpiecznie. Dla mnie to było zajebiste, bo właśnie po to tunel był niedoświetlony (lampy orgi ustawili co 200-300 metrów), żeby stanowił jakąś różnicę dla przejazdu na przykład łąką w pełnym słońcu. A jak ktoś nie umie jeździć po kamieniach, nawet tych luźnych, to jęczeć se może sam na siebie.
4) Niektórzy jęczą też na forum, że za dużo było podejść. No kurwa. Coś mi mówi, mam naprawdę niejasne i być może niepoparte żadną logiką uzasadnienie, że w górach czasem jest stromo i choćby się człowiek zesrał, nie wszędzie da się wjechać. Dla mnie te podejścia były fajnym testem dla łydy. Podbiegam dość sprawnie:D.
5) Trasa ogólnie – dla mnie bajabongo. Nastawiałam się na bardziej techniczne w sumie zjazdy, kamienie jak telewizory (rozwiewam wątpliwość – nie jak plazmowe ani nie jak LCD ani tym bardziej LSD i SLD) i ogólnie takie takie – nastawiałam w sensie, że obawiałam. Podjazdów było na bogato i jak się odpowiednio człowiek przełożył i usiadł na rowerze należycie, to można było zdecydowaną większość wjechać. Jeśli chodzi o zjazdy, na dwóch dałam se siana, bo tak mi podpowiadał rozsądek oraz niespisany testament, resztę zrobiłam, co dziwiło klosia;)
6) Bufety. Tak naprawdę mogłam jechać bez mojego bukłaka. GG rozstawił PAŚNIKI co 12-13 kilometrów. Raz, że naprawdę są na wypasie, bo są i pomarańcze, i ciastka, i bakalie, dwa, że tutaj to naprawdę punkt zborny, gdzie ludzie ucinają se pogawędki. Absolutny jest to czad.
7) Śmieci. Dla mazoviowego KULARZA, czyli mnie, znikoma ilość ich na trasie ponad siedemdziesięciu kilometrów stanowiła taki szok jakościowy, że przyszło mi do głowy, że może już nie jesteśmy w Polsce? Naliczyłam sześć ŚMIECIÓW (tubek po żelak i butelek po Powerade'ach). I robiłam wielki ócz. Bo u Cezarego to najwięcej syfu jest między strefami bufetowymi. Żenada absolutna.
8) I ogólnie kulturka. Nikt tu nie sadzi się, nie każe nikomu spierdalać, wszyscy jadą swoje. Ale już nawiększyn zaskoczeniem dla mnie jest to, że dublowani megowcy NIE DZIWIĄ SIĘ, że ktoś napiera z tyłu. Oni cały czas mają na uwadze, że ktoś może chcieć wyprzedzić i oglądają się za siebie. Co chwilę. I wręcz przyciskają się do zbocza góry, żebyś na wąskim singlu miał jak przejechać. Z kolei Wojtek mi opowiadał, jak ktoś jego tam wyprzedzał, a raczej chciał – na singlu poprowadzonym wokół góry. No i Wojciu też chciał być wporzo i zaczął obejmować skałę. A wyprzedzający co?
SPOKOJNIE, POCZEKAM.
Ja jebię. Jeszcze długo będę się z tego wszystkiego otrząsać. Tylko patrzeć, jak na najbliższej Mazovii zrzygam się w traumie na kogoś. A konkretnie na wszystko.
Jedyna, mocno średnia sytuacja była taka, że właśnie na takim wąskim singielku, gdzie po prawej miało się zbocze góry, a z lewej przepaść, kolesia przede mną złapał skurcz. I on na całej szerokości tego singla jął to rozciągać. Najkulturalniej jak mogłam, poprosiłam, żeby się kapkę usunął, to jakoś się prześlizgnę (jak te pozostałe 15 osób za mną), ale on szerokości nie zmienił. Ja rozumiem cierpienie i ból. Trochę jednak miałam wrażenie, że on się rozciągał tak szeroko odrobinę na złość.
I o.
Jedyne, co mi się nie podobało to meta. OK, nie spodziewałam się fanfarów, ale metę stanowił tylko bus z matą sczytującą chip i praktycznie obecność jednego człowieka. Ani pół fotografa. Spoko, na Mazovii też czasem kończę giga i nie mam ani jednej foty z wjazdu na metę, ale tu przejechałam matę i w sumie nie byłam pewna, czy ja już skończyłam wyścig, czy mam jechać gdzieś dalej.
Na szczęście czekała na mnie ekipa Airbike'a, którzy wrzeszczeli do mnie na moim finiszu i to uznaję za super bum bum:) I za znak sygnał do kończenia ściganka.
Teraz fundamentalna w sumie kwestia. Czy jestem z siebie zadowolona? Średnio. Ze zjazdów jestem, bo zjechałam wszystko to, czego boję się na treningach Na podjazdy wjeżdżalne wjeżdżałam, młócąc szkitkami, choć mogłabym to robić szybciej. Ale zasadniczo, cieszyło mnie młynkowanie obok tych, którzy podchodzili.
Se myślę, że jak na start bez sektora, bom golonkowa dziewica, było całkiem nieźle. Zdobytego miejsca nie spodziewałam się, o czym niech świadczy to, że pojechałam po wyścigu rozjechać się i nie było mnie pół godziny. Jechałyśmy se z Kurką, kiedy zadzwonił któryś z chłopaków do niej i oznajmił, że jestem druga w K2, co skwitowałam tym, że za takie dowcipy będę wysprzęglać w ryj, niezależnie od tego, jaka jest skala mojego lubienia owego żartującego.
I tak ten tego,
Od Michaliny Ziółkowskiej z Krossa, która przyjechała jako pierwsza Open dzieli mnie przepaść. Jak mnie wyprzedziła za tunelem (za ten był na dwunastym, może 15-tym kilometrze), tak tylko mogłam podziwiać nogę, gdy młóci pod górę, bo zrobiła mnie na podjeździe. 3 minuty po mnie na metę wjechała nieznana mi dziewoja, która rozpierdalała koncertowo proste zjazdy, ale jak pojawiały się korzenie i kamienie, to się snuła, co dawało fory mua. Tak samo pod górę miała problem, gdy było nierówno, dzięki czemu i na ostatnich dziesięciu kilometrach odeszłam jej – na tradycjnym już wkurwie.
GIEneralnie było super extra, szkoda tylko, że mam tak mało fot z trasy (kiedy fotografery golonkowe wrzucają foty na stronę??) A parę razy lampa mi błyskała po facjacie, więc może po prostu się opindalają:).
Największą tragedią dla mnie były moje NAKURWIAJĄCE PLECY. Trochę przestałam w końcu być kreatywna, bo skończyły mi się pomysły na pozycje, w których te jebane tyły mnie nie bolą.
Jak przyjechałam na metę, oznajmiłam ekipie, że marzę o wannie wypełnionej lodem, żebym mogła tam znieczulić ten tępy ból.
Póki co instaluję tu tylko jedno zdjęcie, w sumie najfajniejsze;)
No trochę zacieszka jest!;)© CheEvara
Acz widoki urywały dupę, zwłaszcza w miejscu, gdzie oczom (mym) ukazała się panorama Karkonoszy. A ukazały, bo jebłam w pieniek i łapiąc się po drodze, wszystkiego co mogło mnie zatrzymać, starałam się nie polecieć na maxa w dół. W wilki jakieś.
I na tym filmiku będzie widać, jak było przepięknie:
&feature=youtu.be.
Zastanawia mnie tylko, czemu czas z wyścigu na moim Garminie mam zgoła inny od tego, który mam w wynikach - mój Garmę mówi, że wjechałam na metę z czasem 5:57, w wynikach jestem 13 minut później. Nie kurkumam.
I makaron na Mazovii lepszy!
Aaaaaa! Foty w Sportograferze jednak mam. PŁATNE, KURWA.
Pe.eS. Wpis uzwględnia i rozgrzewkę, i maraton & rozjazd. U mnie jak w wojsku, cyfra musi się zgadzać.
Kategoria >50 km, trening, we w towarzystwie, zawody
Dane wyjazdu:
101.40 km
80.00 km teren
04:39 h
21.81 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 91%)
HR avg:158 ( 80%)
Podjazdy:1003 m
Kalorie: 3295 kcal
Może bym o Łolsztynie słów parę, bo noc mnie zastanie! [Mazovia na Warmii]
Niedziela, 6 maja 2012 · dodano: 15.05.2012 | Komentarze 14
Humor mię się już był naprawił, tym bardziej, że pisząc to, wtranżalam arbuz, a ten dla mnie stanowi piękny stymulator dobrego flow. Być może dlatego, że przypomina mi którąś moją urodzinową imprezę i to, jakeśmy z towarzystwem przybyłym ów arbuz wydrążyli, nalali tam wódki i... narąbali się inną, a ten arbuz se samotnie w lodówce wytwarzał własne kolonie żyjątek.Dupa tam prawda, bo przecie w wódce nie ma prawa zaostnieć żadna kultura, także bakterii;)
A tą wódką w tym arbuzie nawarzyłam się ja sama dzień później, jak nic w ramach poprawin.
Ale do portu, do portu, marynarzu.
To będzie historia o tym, jak jedzie się giga może po dwóch godzinach JĄKANEGO snu.
Jąkanego, bo co ócz zmrużyłam, to zaraz ODEMKŁAM.
Im bardziej człowiek czuje, że POWINIEN się wyspać, tym bardziej ma oczy jak te u tarsjusza.
Nie, myślę jednak, że moje gały były kapkę większe© CheEvara
Im bardziej wiedziałam, że zaraz muszę podnosić zad z wyra, tym większe baila baila robił mój mózg.
Stanowczo za bardzo podjarałam się dniem poprzednim i mną te... no... EMOŁSZEN, pozytywne WAJBREJSZEN miotały jak szatan jakiś.
Fajny jest ten stan, taki haj trochę, ALE NIE KURWA PRZED MARATONEM, noooo.
Budzik – zwany o poranku różnie, zazwyczaj ,,Kurwa, juuuuż?” - wyrwał mnie z półsnu o – teraz oszczegam, żebyście nie pizgli czołem o spację – 3:45.
TRZE-CIEJ SZTERZIEŹDZI BIĘDŹ.
Czyli tak trochę na drugą piekarnianą zmianę.
Wszystkom miała spakowane już z wieczora (wstaję rano, CZECIA czterdzieści pięć, latem to już widno. Śniadania nie jem, bo jadłam na kolację. I tak dalej), to teraz tylko wdziałam obcisk, zeżarłam cuś (ciężko nazwać to śniadaniem. O czwartej nad ranem, to żre się, zazwyczaj na mieście, szukając szczęścia na imprezach i próbując ułożyć sobie życie na jedną noc) i ledwie kumając oraz ledwie na oczy PACZĄC, pobimbrowałam pod Ołszo na Modlińskiej, gdzie miałam przekonać się, czy słusznie zawodnicy Airbike LKS Lotos Dżabłonna robią zakłady na FB dzień wcześniej o to, ILE WOJTEK SIĘ DZIŚ SPÓŹNI.
Nie wiem, o co to całe helloł, bo dla mnie był punktualnie.
Więc może se to przemyślcie, MŁOKOSY;)
Zapakowaliśmy mojego ściganta i wymieniając się wrażeniami z wczoraj, pojechaliśmy po resztę ekipy – cała nasza teamowa szarańcza jechała WE CZY AUTA – pod GCKiSem w Jabło.
To, jaki skład wykształcił się w ERBASIE (AirBus), sprawiło, że trasa tam i trasa stamtąd... Nie wiem, nie ma to chyba nazwy:). Staram się za to nie odpowiadać, ale zasadniczo to współtworzyłam ten kyrc (bo cyrk to może to był w drodze DO Olsztyna, z powrotem wszystko stranęło do góry kolanami.
I to, jaki Wojtek jest zryty... Matko jedyna, kto mnie trenuje!:)
Niektórzy mieli w podróży uczyć się do matury z matmy (Robert), inni próbować pospać (ja). Nic z tego się nie udało.
Nie oznacza to jednak, że humory mieliśmy złe;).
Ponieważ Airbike się – można powiedzieć, że za przeproszeniem – wystawia w miasteczku Mazovii, bylim już na miejscu o rzeźnickiej godzinie. O ósmej.
Wydaje mi się, że nie ma takiego granitu, takiego marmuru, który byłby wart odnotowania tak doniosłego wydarzenia. Ja jestem TAK WCZEŚNIE przed startem! Olaboga lolipop!
Następnym razem CZA zabrać dętki na sprzedaż, złoty biznesik byśmy uczynili© CheEvara
To był czas na wygłupy (Robert zyskał na kierownicy swojego ścigacza DZWONEK – w Wojtka wstąpiło istne szataniątko i tylko szukał, co by tu spsocić), także czas na jedzonko, a nie zwyczajowe szybkie żarcie połączone z pospiesznym połykaniem powietrza, bo zaraz już trza lecieć w sektory, a jeszczo to, a jeszcze tamto, a jeszcze tiry na sektory, różne take, take.
Fotki z miną Roberta, jak zobaczył dzwonek na swojej kierze, niestety nie mam, mam jednak coś takiego:
Najpierw ten dzwonek wylądował na kierze teamowe tytana fita :D© CheEvara
I to też jest robota Wojtka!;)
Mogłam w sumie w tym czasie próbować pospać, ale trochę bałam się, że wstanę z domalowanymi wąsami na twarzy. Co najmniej.
Tak wszystkim odwalało.
Miałyśmy się z Kurką razem rozgrzać, ale mi spindoliła gdzieś© CheEvara
Się konsekwentnie wychładzało, słońce zdezerterowało, a ja się miotałam, JAK tu się odziać, żeby było profeszjonal (czy założyć łyul, czy katn, czy może silk. Ewa Minge twierdzi, że ma być naczural end ekolodżi, to starałam się sprostać trendom) I na rozgrzewkę wdziałam bluzę z katn, czyli z kotonu. Z syntetik katn, takiego sportowego (se państwo poszukają na jutubie, jak nasza projektanka spika po ingliszu – bez tego ten akapit będzie dla Was niezrozumiały.)
To jadę na rozgrzałkę sama, samiuśka! W te wilki i w ten deszcz jakiś!© CheEvara
Się ugotowałam w tej bluzie obrzydliwie. Mimo że rozgrzewę zrobilim z napotkanym przypadkowo Zetinho normalną, bez szału, szaleństw, bez pierwiastka zwariowanej Kasi Dowbor. Normalna przejacha połączona z wymianą wieści, co u niego, co u mnie.
Choć może powinnam się zagotować, gdy Zeti szczał w krzaki:D
Nic to. Wróciłam do Wojtka (któremu ciągle te oczka wesoło knuły, co by tu jeszcze ten tego), spotkałam chłopaków (Niewe, Gora, Radzia, gdzieś tam mnie przyhaczył mtbxc, tak jak i cons) i atmosfera ścigania zagęściła się.
Towarzyszył mi też, jak zwykle skromnie i dyskretnie oraz jak zwykle gdzieś w tle, mój niezawodny, nadworny fotograf, dzięki któremu mam parę – całkiem nawet zacnych fot (a nie jak z Chorzeli nagle dwa!):)
Mua postanowiła się do wyścigu rozebrać. Oddałam bluzę Wojciowi i wlazłam se do mojego sektora, numero quatro, w którym się kiszę i z którego wyleźć nie mogę i który bym już chętnie zostawiła.
Także dlatego, że w Olsztynie przed startem spadł na niego deszcz. Podobno na inne sektory też, ale nie mogę stwierdzić, stałam w czwartym, wiem o czwartym. Że tam na niego padało. Tak więc chętnie zamienię sektor czwarty, na nie wiem, może trzeci?
[Niewe opowiadał mi po maratonie, że całkiem ekstremalnie jest jechać z jedenastego, jeszcze to przemyślę:D]
Ale do brzegu, do kei! W moim sektorze towarzyszył mi w nim Sajmon z Legionu, którego Che lubić bardzo, bardzo. Na starcie wypierniczył tak, że nawet smug wody spod jego bieżnika nie zaznałam. Uznał, że tym razem fituje, bo dystans giga mu przyjemnościowo NIE WESZED [paczę teraz w cyklo i widzę, że opłacało się – pierwsze miejsce w kategorii. No no:)].
Ale ja znów tematycznie tu dryfuję!
Ów start pokazał, że ten mój czwarty sektor to jest póki co dla mnie maks. Jak dla niektórych wcielenie kaczki, jeża, żuka gównojada w drugim życiu. Jakby za mną jechał na rowerze glonojad, to i tak na pewno by mnie wyprzedził. Tak samo sprawa ma się z żółwiem, nosorożcem, i panią z mojego osiedlowego sklepu, która ma na wszystko tak drastycznie wyjebane, że moment przekazania gotówki z ręki do ręki podczas koniecznych manipulacji płatniczych trwa, jakby mieli na jego cześć pisać hymn potomni. Nie wspominam o tym, z jaką czcią skanuje kody produktów (że ja jej jeszcze nie zajebałam, to se państwo do księgi cudów wpiszą).
No. To ona też by mnie wyprzedziła.
Jestem pewna, że jakby miała zjebaną piastę, zaciśnięte heble i poprzebijane kapcie, TEŻ BY MNIE WYPRZEDZIŁA.
Macie obraz, w jakiej Wasza ulubiona, dostojna i nadobna Che była formie tegoż dnia? Macie.
Jak jeszcze nie, to odpalcie se dowolny film ze sceną typu the bullet time i tempo to podzielcie jeszcze przez dwa.
Mniej więcej z taką prędkością poruszałam się po asfalcie ja.
Niby wygląda to na profeskę, ale za mną jedzie chyba już tylko sektor 190-ty© CheEvara
Tu też wygląda to profeszonal© CheEvara
Szczęśliwie wjechalim w teren. Tam to jednak swoje robię, a ci wszyscy sprinterzy trochę się gubią w gąszczu – jakby nie było – techniki. Pierwsze 30 km, do rozjazdu dystansów było bajeranckie, wyciągające jęzor i płuca z wnętrza, bo interwałowe należycie i ja miałam co tam robić. Ponadto na tablicy w miasteczku wisiała groźna tabliczka, że limit czasu do wjazdu na giga traci swój majestat o 12:30, więc jęłam nakyrwiać. Zbędnie zupełnie, bo informacje swoją drogą, realia swoje. Limit chyba przestał istnieć jakoś w trakcie, samoistnie.
No bo jeśli dogonił mnie szósty sektor...
Bo dogonił.
A ja tak. Ciśnie mi się – jak już napisałam - zajebiście przez te pierwsze 30 kilo, po czym puchnę, dostaję efektu tarsjusza, wywala mi gały z oczodołów i w efekcie kończy się power. Zamiast nóg mam dwa kloce żelbetowe, zamiast krwi toczy się we mnie smoła, lawa wulkaniczna, a w głowie nawet nie ma siły na wkurw.
Wciągnięcie żela styka mi na kolejne 10 minut, potem zamuła powraca. Kręcę tak, jakbym była w takim kokonie, który odgradza mnie od świata. I wyglądam tak:
Jakby nie było widać, jestem tu zjebana jak spała dwie godziny© CheEvara
No to żrę następnego żela.
Dostaję 10 minut premii i wracam do mojego CHUJOSTANU. Czyli implementuję swoją postać w kokon. Ponownie.
Baton nie pomaga też. Picie? Mooooże gdyby to było piwo...
„Pomogło” mi to, że dolazł mnie Goro. Pomogło w sensie WKURWIŁO, bo choć Gora lofciam, to jednak jedzie on z SZÓSTEGO sektora, czyli udowadnia mi to, że ja jadę jak pizda.
Jednakowoż dokładnie o ten wkurw mi chodziło. Przez paręnaście dobrych kilo dał mi Goro koło i pomagał, a przecie mógł odsadzić, rujnując psychicznie. Realny zaś chuj mnie strzelił, jak dogonił mnie Grzesiek Witkowski z Airbike (też szósty sektor). Ja wiem, że to ten sam team, ale szósty sektor!
NO PRZECIEŻ MUSZĘ JECHAĆ JAK JA, A NIE JAK CIOTA! - se pomyślałam i wskoczyłam na koło Sławkowi, z którym kończyłam giga w Chorzelach, a którego tu zgubiłam już na pierwszych kaemach, acz potem dopadłam na trasie. I nie dzięki mojemu nagłemu przypływowi siły. Sławek miał awarię, potrzebował ampulaków, to go w trakcie nimi poratowałam.
- Tak właśnie myślałem o tobie, że kto mi pomoże jak nie ty – powiedział, gdy mnie już dogonił po swoich awariach.
PopaCZcie, jednak są ludzie, którzy myślą o mnie ciepło [są też ludzie, których uwieram, czemu bardzo z KLASĄ dają wyraz na swoich blogach, prawdopodobnie zaraz po tym, jak wpieprzą wiadro pasztetu podlaskiego z bułą, ale na nich dżenereli mogę łaskawie jedynie NIE SPOJRZEĆ, turbować się nie mam chęci, tak tylko nadmieniam, żeby czuli moje – że tak powiem – emocje].
Doznałam zatem przypływu mocy i odsadziłam między innymi Grześka, a Gora niestety zgubiłam na tej górce, gdzie była premia Autolandu. Tyle że już w drugą stronę, bo do mety. Nie wiem, czy się chłopak tam zatkał, ja zjechałam z niej na największej możliwej dzidzie, na jaką byłam w stanie się zdobyć. Dupa za siodło i naginam.
Ciągle motywująco wściekła
Tym razem z naszego duetu to Sławek wpada na metę pierwszy, mnie zatrzymuje wsysająca kałuża błotna na ostatnich dwóch kilometrach. Tam topię swoje meszty, łowiąc w nie trochę bagna.
W końcu finiszuję i ja o to z jakimś sympatycznym panem (można by też z panią, ale żadnej nie było:D).
W końcu finisz, nawet się kurna szczerzę!:)© CheEvara
Zaraz dopada mnie Radziu, dołącza do nas Goro i powoli krystalizuje się ten fajny czas na maratonie, kiedy już nic nie trzeba.
A zimno jest jak sam uj!
Poleciałam więc po bluzę do Erbasa, przy którym Wojtek mnie wyściskał, reszta Erbajków wygratulowała, bo na metę z GIGITEK wpadłam pierwsza.
Zrzuciłam wszystko, co targałam balastowego na sobie i polazłam po żarcie. Dobrze, że mój najulubieńszy prezesuńciu, Arek odpowiada za paszę, bo głodna byłam okrutnie, a gdybym wiedziała, że makaron jest syfny, to bym wolała UMRZEĆ z głodu (aniżeli na przykład żreć coś, co smakuje jak „pasztet podlaski z dowolnym serem”.
Nie dali mi wpierniczyć tego spokojnie w towarzystwie Goruńcia, bo mnię wywołano do wywiada radiowego.
Trochę mało czerwonego dywanu i kwiatów oraz dziwek na tym zdjęciu...© CheEvara
Ja wiedziałam, że to się tak skończy. Jeszcze tylko wizyt w zakładach pracy mi brakuje (jestem na Mokotowskiem 4/6, jakby co:D)
A potem była już dekorancja, na którą zdążył jedenastosektorowy Niewe tak, jakby se to obliczył.
Podiumik jest, w sumie jęzor też;)© CheEvara
No.
Ponieważ pogoda była dla zimorodków i telepało mnie strasznie, po dekoracji schowałam się w busie.
GDZIE DOSTAŁAM JESZCZE GRATULACYJNEGO CMOKA OD WOJTKA!:)
Na na na naaaaaa:D
Zadowolona z siebie nie jestem, ale czego można oczekiwać po tygodniu w którym się zapierdalało na wysokich obrotach i się do tego nie spało.
Myśleć o mojej chujowej formie nie pozwolili mi moi współpasażerowie. Powiedzieć, że było nam wesoło, to jak nie wiem. Porównać FB Barcelonę do Syrenki Babiś Roźwienicy (IV liga podkarpacka).
Nigdy nie zapomnę Wojtka – powiedzmy, że szukającego nowej pozycji w fotelu kierowcy – i prowadzącego bus albo jak dresik (w rodzaju donczjunołpamperap) leżący w fotelu albo jak starsza pani z krótkimi rączkami i krótkimi nóżkami i równie krótkim wzrokiem. Z nosem przy klaksonie.
DO DZISIAJ LEJĘ Z TEGO, JAK SE TO PRZYPOMNĘ.
Równie mocno zapadł mi w pamięć Robert, który imitował gadanie przez RADYJKO, używając do tego samochodowej ładowarki. Ja powoli zaczynałam wierzyć, że on przez to CB nadaje.
No i streszczona przez niego historia psa, który zamieszkał przy którejś z polskich tras szybkiego ruchu sprawiła, że PŁA-KA-ŁAM ze śmiechu.
Troszeńkę nie mogę doczekać się dłuuuuugiej wyprawy na Golonę do Wałbrzycha:D
Ale syf z wynikami na mega zrobił się cudowny, co?
Na koniec mam naprawdę, ryly, zajebczą fotkę:
Będziem psocić!;)© CheEvara
Pijący_mleko, jesteś NAJLEPSIEJSZY!
P.S. Wpis zawiera lokowanie rozgrzewki i dojazdu pod OSZO na Modlińskiej. Według orga dystans na giga mierzył 93 km - mnie na Garniaku wyszło 90. Mój czas na maratonie to 4:18. Howgh;)
Kategoria >50 km, Mazovia MTB Marathon, piękna stówka, trening, zawody
Dane wyjazdu:
97.75 km
20.00 km teren
04:31 h
21.64 km/h:
Maks. pr.:48.30 km/h
Temperatura:16.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:160 ( 81%)
Podjazdy:1041 m
Kalorie: 3043 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Trele-srele-Chorzele, czyli się odkułam chyba [Mazovia, nie?]
Niedziela, 22 kwietnia 2012 · dodano: 24.04.2012 | Komentarze 21
Nie będzie to relacja roku, bo nie mam flow, złapałam gila, łamie mnie, kicham, smarkam, przez co wena jest dokładnie w dupie, jeśli nie na grzybach.No nie chce mi się tworzyć jakiegoś arcydzieła.
Poza tym w robo mam zapierdol i tłukę po trzy teksty dziennie, czym wypalam się artystycznie i twórczo, i przez co niniejszym mi się kapkie odechciewa.
Jednakowoż.
Wpisa się sieknie, skoro wróciłam ZA DNIA do domu, co w moim przypadku jest równie dziwne, jak żyrafa robiąca se trwałą u Jagi Hupało.
Do Chorzeli zabrali mą zacną KONKURENCYJNĄ wszak dupę APS-owcy, w osobach Możana, Kristobala oraz CozmoBike’owego Arka.
Jaka to była naszpikowana złośliwościami oraz wielce sprośnymi opowiastkami podróż, to klękajcie ludy! Wszelkich cytatów użyję później jako ewentualnych haków. Jakby co;)
Zaś przyznam, że zupełnie dziwnie jest się na miejscu ponad godzinę przed czasem.
Równie zupełnie dziwnie jest niemal nie mieć niemal prawie żadnego zdjęcia z maratonu. Zabrakło mojego nadwornego fotografa, Pijącego_mleko oraz Niewe, który w Otwocku próbował Jackowi tęże funkcję podebrać, a który w sobotę napierał z chłopakami (Gorem, Radziem i Dżankiem) Harpagana.
No mam dosłownie dwa zdjęcia. Granda.
Czyli jeszcze nie jestem wystarczającą gwiaz…WRRRÓĆ!… Czyli, że jeszcze się ćwoki na mnie nie poznali, o!
Ale. Przed startem pojechałam pokręcić rozgrzeweczkę, a raczej zasadniczo to przejażdżkę, do której dołączyła ERBAJKOWA Dżołana oraz Roberto. To se wykręcilim w ten sposób prawie 15 kilo. A potem wleźlim w sektory. Ja do czwartego, a nie jak to wyliczono chwilę po Otwocku, do szóstego (Zamana najpewniej wysłuchał żali gigowców, którym ratingi pospadały poprzez liczenie względem zawodowców). Czwarty sektor SOUNDS GOOD.
W tymże samym sektorze spotkałam Zetinho (pojechał – ja jebię – Fita, co się odpowiednio rymuje z pewnym określeniem. Mogę ochoczo podpowiedzieć, z jakim – CIOTA), obok mnie stał również serav oraz Marek, który w tym roku też jeździ na dystansie WIADOMO JAKIM. Podogryzaliśmy sobie kontrolnie i z całą należną temu sympatią, aż usłyszelim Jurkowe STAAAAAART!
Jak ja kuźwa lubię, jak pierwsze kilometry lecą po asfalcie. Wszyscy mi wtedy uchodzą, sektor mi spierdala i jestem w dupie.
Dokładnie jedno z dwóch zdjęć, które mam z tego maratonu:D© CheEvara
I tak też było tym razem, zanim wjechalim w szutry i tereny, sektor spierdolił mi na płaskim i gładkim.
Ale w terenie to jednak ja się nie fircolę. Do czterdziestego kilometra w lasach zapierdalało mi się miodnie, wyprzedzałam bez ceregieli, tym razem udawało mi się to też na zjazdach (jednak te nieszczęsne młócenia moimi szkitami na treningach mają JAKIŚ sens;)), na podjazdach nie wymiękałam, chyba, że jakieś techniczne CIOTY (o tym zrobię dopisek w ramach podsumowania na końcu noty) złaziły centralnie przede mną z roweru, bo im koło zabuksowało w lekkim piasku.
Zasadniczo byłam z siebie kontenta.
A potem mi się osłabło. Giry mi zamuliły, prędkość mi spadła i trochę nie wiedziałam, co jest grane. Raczej nie było to zagłodzenie, bo zdążyłam przed tym wciągnąć żela. Może za późno, bo dotarłam do odcięcia i zanim ta ohydna pulpa mi się wchłonęła, siły mi się skończyły. Masakra. Szybko minęło, ale wydaje mnię się, że w ten sposób straciłam dobre pięć minut.
A potem już krzepa powróciła i przed rozjazdem dystansów dogoniłam trzeci sektor, a konkretnie i Wierzbę, i Tomcia, który cierpiał, biedny, z powodu skurczy.
Na giga, na drugiej pętli jechało mi się nieźle, choć zasadniczo nogi mnie paliły. I wkurwiało kilka osób. Raz – jakiś dzieciak w spodenkach Krossa, który tasował się ze mną – ja mu wkładałam w terenie, on mi na płaskich szutrach. I zajeżdżał mi drogę, jak ostatni cep. Dwa – jakiś starszawy pan na Specu Epiku, w białych podkolanówkach (niezła STYLÓWA, jakby powiedział to Roberto:D), który ścinał zakręty, bo nie mógł zdzierżyć, że jakiś żeński karakan go wyprzedza w terenie.
Pytanie moje jest takie: czy ty się człowieku ścigasz ze mną? Czy raczej mi zwyczajnie KURWA MAĆ przeszkadzasz? I chcesz, aby ci spuszczono przysłowiowy wpierdol po krzakach?
Ostatnie dwadzieścia kilo przejechałam z zapoznanym na trasie Sławkiem z SKK Bank Teamu, z którym sobie pomagaliśmy. Albo on dawał koło, albo ja, acz ku mojemu niepocieszeniu nie utrzymał go na ostatnich kilometrach, gdy ja wykurwiłam do przodu. A wykurwiłam, bo strasznie mi się już chciało piwa.
Na metę wbiłam z czasem 3:54. Czyli szału specjalnego nie ma. Gdyby nie to odcięcie w połowie maratonu, może byłabym o pięć, siedem minut szybciej.
Czekali na mnie i Erbajkowcy i Możanuńciu z Kristobalem oraz Arkiem z Cozmo. Nie mogę nie wspomnieć o drugim Arku, panie Prezesie APS-owym, który zawiaduje cateringiem i który posłuchał Niewego oraz moich rad w Piasecznie o schłodzeniu Kasztelańskiego (w sumie radą tego bym nie nazwała, bardziej groźbą:D) i wielce profesjonalnie zimnym piwkiem mnie zwyczajnie poczęstował. Kuoooocham to:).
Zasiadłam z paszą i NEKTAREM na trawce, a Arek z Cozmo pojechał na moim Specu sprawdzić wyniki. Pojechał to za dużo powiedziane. On się zwyczajnie nabijał, imitując na moim rowerze wyścig PUKY RACE. No świnia, no:).
Długo jednak nie wracał, więc ja polazłam najpierw do szczalni, potem do biura zawodów, zasięgnąć języka. Po prawdzie to na trasie totalnie nie wiedziałam, z kim i czy w ogóle się ścigam. A tu się dowiedziałam.
Byłam druga, dłuuugo za dziewczyną z Krossa (ale nie TĄ, moją ulubienicą). Trochę mnie wkurw szczelił.
Generalnie trochę bardzo. Na tyle, że jak zaczęła się DEKORANCJA, to trochę zwlekałam z dotarciem na nią. I nie dotarłam. Choć ruszyłam, ale w drodze se pomyślałam JEBAĆ TO.
Chyba mi się w dupie przewraca, że drugie miejsce mi niesmaczne:D
Dlatego też z fotami kiepsko stoję.
W sumie jestem ZADOWOLNIONA, bo zrobiłam to giga, co nie udało mi się w tamtym roku. Wielce cieszyło mnie permanentne wyprzedzanie i poskramianie chęci na chowanie się w jakimś pociągu, do czego mnie zachęcali wyprzedzani faceci („schowaj się, po co się męczysz”). Nie chciałam się snuć razem z nimi i robiłam swoje.
Na koniec trochę się poprzypierdalam. Czy nie jest tak, że w sektorach trzecim i czwartym znajdują się osoby, których nie powinno tam być? Jeśli na byle podjeździe noga im nie podaje, albo se nie radzą po prostu technicznie, to co robią w wysokich sektorach? Piję do tego, że można nie startować w Otwocku, który – przyjęło się – powinno się zaliczyć, żeby sektor sobie utrzymać, a i tak ludzie piszą do organizatora i ten na zasadzie bliżej nieznanego mi kredytu zaufania przesuwa ich tam gdzie chcą. Chcą do trzeciego? Proszę bardzo.
No przepraszam, kurwa najmocniej.
Po chuj zatem ludziom mącić we łbach o tym, że bez Otwocka spadną do jedenastego? Wiem, że chodzi o sukces komercyjny i jakiś sposób na zmuszenie ludzi do przyjazdu na pierwszyu maraton, ale litości.
A jeśli ja tych ludzi doganiam, to co to oznacza?
Że tak zacytuję puchatego: TYLE PYTAŃ SIĘ NASUWA.
Zanim wróciłam do domu i spojrzałam dokładnie w wyniki i międzyczasy, wkurw mnie huśtał o zwyciężczynię z giga. W cyklopedii miała sektor TEORETYCZNIE jedenasty. Jakbym się kurwa dowiedziała, że z racji uprzejmości orga wystartowała z pierwszego, to by mi żyłka srająca pękła na samym środku czoła i wypisałabym litanię gniewu suta Che na forum. Ale startowała z trzeciego i odsadziła mnie grubo. Przyznaję. I już się nie wkurwiam. Ponad dwadzieścia minut to JEST sporo.
A poza tym zastrzeżeń nie mam. Trasa była zajebista w cipkę, pagórki zacne, można było chwilami wkręcić se w piastę język. Jedno błocko na trasie stanowiło piękne urozmaicenie (ja na końcu wpadłam w nie po kostki, dzięki czemu skoszowałam na mecie skarpetki, bo nie łudziłam się, że odzyskam ich pierwotny biały kolor:D). Poza tym oznaczenia superanckie, Dębowa Góra tym razem została wzięta od dupy strony i robiła za zjazd (otaśmowany jak na XC), szkoda ino, że na pierwszej pętli płynne jej zrobienie uniemożliwiły mi niektóre cykory, które SCHODZIŁY z rowerów, zamiast pobalansować trochę i z głową poużywać hebli.
Ale na giga zjechałam już tam na możliwie pełnej kurwie. To było bajeranckie.
A nie, mam jeszcze jedno ALE. Mianowicie panów, którzy wiozą się na DAMSKIM kole i nie zamierzają dać zmian. Nie, że szczególnie wypatruję tego, bo i tak zasadniczo wyskakuję z pociągu i albo jadę obok, albo w ogóle jadę swoje. Teraz zaledwie raz udało mi się zrobić pociąg, ale jak po kilku minutach żaden z facetów nie ruszył zadu do przodu, wkurwiłam się i ich odsadziłam, co się za darmochę będą gapić na moją dupę.
Może i błąd, bo odsadzam ich, jadąc trochę w trupa, ale szczurzenie wkurwia mnie wybitnie.
Sprzętowo to zajechałam suport, który już w sumie na rozgrzewce pstrykał, a potem demotywująco SZCZELAŁ mi na całej trasie. System dętkowy sprawdził się, choć miałam wrażenie niedopompowanego koła. Zwłaszcza na asfalcie mnie trochę przysysało.
Najfajniejsze jednakowoż było to, że caaaaały maraton śmigało się w pełnym słońcu.
Zgłosiłam Wojciowi, co uważam, że muszę poprawić. Tak se myślę, że o ile na treningu dupą techniczną jestem, o tyle – jak dostaję spida wyścigowego – nie ma takiej rzeczy, której nie przejadę.
Poharatana łyda na nierównych zjazdach szarpała mnie niemiłosiernie.
P.S. Zaraz tu w komentarzach przylezą ci, których – właśnie se zdałam sprawę – pominęłam we wpisie:D. Taki cons na przykład;) Ciąg dalszy w komentach zatem :D
Kategoria zawody, trening, Mazovia MTB Marathon, >50 km
Dane wyjazdu:
70.00 km
66.00 km teren
03:23 h
20.69 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:3.0
HR max:179 ( 91%)
HR avg:162 ( 82%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2231 kcal
No to jadziem z OTWOCKĄ MAZOVIĄ, czyli sezon był się wreszcie zaczął!
Niedziela, 1 kwietnia 2012 · dodano: 03.04.2012 | Komentarze 28
No dobra. Niewe musi oczyścić swój komp (czytaj: Che musi oczyścić komp Niewe;)) i zanim do tego dojdzie, Wisła zamieni się cyklami spływów z Odrą, a ja aż tyle nie mogę czekać, bo znów będę we wpisowym zadzie. A Niewowy komp jest kluczowy, bo Niewe jest w posiadaniu zdjęć Che zapierdalającej w Otwocku (szybciej lub wolniej, z przewagą i naciskiem na LUB). Dodam, że w posiadaniu spoooorej ilości zdjęć. A że sam se zaszkodził tych zdjęć niedosłaniem, lecę z wpisem, opatrując go fotami autorstwa jak zawsze niezawodnego mojego nadwornego i wiernego fotografa ukrywającego się pod jakże wiele mówiącym nickiem Trinke-milch (Łaciate się dla Cię chłodzi, Jacek. Ilość hurtowa z tendencją wzrastającą.) oraz zdjęciami Kostka z Airbike.pl.Ale żeby Niewemu przykro nie było, jak mi dośle już foty, douzupełnię nimi wpisik.
No.
Wbrew temu, jakie miałam marzenia i oczekiwania wczoraj, kaseta przez noc się nie odkręciła. Dziwna dziwność, bo zostawiłam jej w zasięgu rę… w zasięgu wzro… kurwa, zostawiłam w jej najbliższej okolicy oba klucze, żeby się ziściło. Ale nie. Rano – jak wczoraj – kaseta trzymała się zimowego koła (a więc dętkowego, a ja na wyścigach ujeżdżam – za przeproszeniem – bezgumowce – też za przeproszeniem) i popuścić nie chciała.
Pianę toczyłam widowiskową, acz zbędną, bo nikt jej nie mógł zobaczyć.
Gdy Niewuńciu-tralaluńciu przyjechał po mnie, zwlokłam do samochodu i Speca i zimowe koło. Serwis Airbike’a miał być na miejscu, powinni zaradzić (tu proszę sobie odtworzyć skądś ironiczny i mroczny śmiech). Niewuńciu pomóc w odkręceniu nie mógł z uwagi na kontuzyję swą. Z uwagi na nią nie mógł też się ścigać, co go wkurwia/ło i czego chyba nie zamierzał ukrywać.
No bo ile można być niedysponowanym przez rozkruszony – niech będzie, że za przeproszeniem – paliczek??
Niemniej jednak. Funkcje, jakie dla siebie wymyślił na ten dzień Niewe wypełnił, a te były następujące: być zajebistym (udało się), robić zdjęcia (muszę wierzyć na słowo, ale ponoć się udało) i dowieźć moją dupę na miejsce (odwieźć też, co udało się takoż).
Mnię najbardziej stresowała presja czasu i ta jebana kaseta. Startu jako takiego nie obawiałam się, formy też nie, ale co mi po formie, jak będę musiała zapierdalać na zimowym ZAKOLCOWANYM kole. Stres mój (myślę, że przybrał formę fachowego wkurwienia) nie był niewidoczny. Zorientował się co do niego Goro, który nas przydybał, gdyśmy wypakowywali graciochy z samochodu. Potem przyuważył go wspomniany Pijący_mleko, który mimo mojego wkurwa niestrudzenie cykał mi foty (mam wrażenie, że przy tej okazji robił sobie ze mnie podśmiechujki;)).
Nie wiem, co zobaczyli Wojciu i Mateo, których minęliśmy z Niewe w drodze na serwis, ale ja na pewno miałam bielmo w lewym oku i amok w prawym.
Tym bardziej, że na serwisie Airbike’a przydały się moje własne klucze. Swoich nie mieli. No kurna. Z chrustem i grzybami do lasu? Wolne harce;). Moje koło przejął Wojciu (kuoooocham Wojcia) i jął je ogarniać. W asyście Mikołaja. I se wyobraźcie, że całe guano dało się zrobić. Kaseta drgnąć nie raczyła.
Może moje klucze są nieopite i dlatego???
No to ja poleciałam na zwiady na sąsiednie stoisko Shimano. Chuj, najwyżej kupię kasetę, tak? Nie musiałam. Pan w Shimano użył swoich magicznych DYNAMOMETRYCZNYCH (strasznie lubię tak przekręcać) kluczy i kaseta zejszła, jakby właśnie miała tak w harmonogramie i planie dnia.
No to zakładam już zakasecione wyścigowe kółko:
Jednak startuję, bo mam na czym:D© CheEvara
Tu spotyka mnie ppawel i zadaje nieśmiertelne ostatnio pytanie. A ja nie wiem, co będę robić po maratonie, a co dopiero w czerwcu:D.
A to ppawel zagaduje mnie o duo na MTB Trophy© CheEvara
Niemniej jednak ostatecznego kosza nie daję, acz nie wiem, jaki plan na mnie ma Wojciu (którego – jak wszyscy wiemy, bo ja tym nie zamierzam nie emanować – KUOOOCHAM:D).
Chciałam sprawdzić se jeszcze chip, ale gdym zobaczyła kolejkę do maty, odechciało mi się. I poleźliśmy z Niewe pod mój sektor.
Po drodze doń jeszcze zadrażniam i się wyzłośliwiam – tu Danielowi wbijam szpilę (albo on mi, co bardziej prawdopodobne:D):
Strasznie fikuśne to ujęcie:)© CheEvara
W sektorze mojem trzecim jest już Goro w swoich biskupich trykotach, jest i Dżery, nie ma Radzia, który od momentu, kiedym go w Skarżysku objechała na pół godziny, trenuje do upadłego i tym sposobem lansuje się tym razem w sekcisku drugim, razem z tymi, co to mają te śmieszne naklejki na nosach:). Chwilę potem dołącza do nas papieski (bo żółto-niebieski) Zetinho i słyszę z tyłu złośliwego Obcego. Są prawie wszyscy. Prawie – bo Niewuńcio po drugiej stronie barykady zupełnie. Niestety, kurka wodna.
Zanim do sektora wlazłam, ucięłam se jeszcze krótki spicz z ozdrowieńcem Azaghalem, który mnię zagaił, potem już jęłam spełniać się w roli modela. Bo jak nie focił Niewe, to focił Kostek.
Jak zwykle coś dokazuję, tym razem do Gora, którego musicie sobie wyobrazić:)© CheEvara
To też w sektorze, może nie jest to jasne :D
Tu dokazuję do Niewe, a uchwyca to Kostek :)© CheEvara
Ja nawet nie wiedziałam, która z moich potencjalnych rywalek startuje, ale w zasadzie gilało mnie to. Miałam do zrobienia swoje. To znaczy chciałam poprawić wynik z tamtego roku oraz zobaczyć, co dał mi okres zimowy.
No to lu. Goł.
Gdy Jurek wydobywa z siebie niemrawe i anemiczne ‘start’ zapiertalamy. Na tym płaskim pierwszym odcinku, czyli na cholernej nartostradzie zadziwiam sama siebie. W tamtym roku wszyscy mi tu zwiali (no ale wtedy zimowym cyklem wypracowałam sobie pierwszy sektor, w którym wiadomo kto pedałuje) i ja próbując im utrzymać koła (jak kretyn i amator zupełny), zdechłam jeszcze, zanim skręcilim w lasy. A teraz trzymałam koło Dżeremu, z którym się trochę tasowaliśmy, uciekłam Gorowi, który potem mnie oczywiście dogonił (bo ja zerknęłam na pulsaka i apelowałam sama do siebie) i nie czułam zgonu jak w tamtym roku.
Nie wiem, jak to robią inni w relacjach, że pamiętają wszystko po kolei. Ja tak nie mam, więc relacji w postaci niemal live nie budjet;). Tym, co mi utkwiło w pamięci są podjazdy – to się akurat nie zmieniło, pod górę uciekam. Zmianie uległo to, że dzięki męczeniu Airbike’owej jabłonowskiej rundy, podjeżdżam z siodła wszystko i nie zauważam potencjalnych przeszkadzajek w postaci na przykład korzeni.
Swoją drogą zastanawiają mnie kolesie z wysokich sektorów, którym nóg wystarcza na płaskim, ale już na pierwszym lepszym podjeździe uwieńczonym kopnym piachem, schodzą z rowerów (tłumoki, kurna), nawet nie próbując czegokolwiek z tym piachem zrobić. I dlatego tłumoki, że zatrzymują się tak jak jadą. Nie zjeżdżają na bok, żeby puścić tych, którzy przynajmniej próbują. Nie. Oni – jak ci niedzielni bajkerzy, którym coś obciera podczas jazdy w rowerze – zatrzymują się w miejscu tu i teraz.
Tak samo, wszystko, co mogło zamulić, sekcje piachu, przecinałam se niezrażona i klikam, że lubię to.
Jechałam bez licznika, bo wolałam bez w ogóle, niż irytować się na raz stykającą, a raz nie tę bezprzewodową kurwę Sigmę. W związku z tym nie wiedziałam, czy dobrze zapiertalam, czy się snuję. Co z tego, że miałam przejechany czas na pulsaku, jak nie wiedziałam na którym kilometrze jestem;). Skoncentrowałam się wobec powyższego na doganianiu. Nie wiem, jakim cudem dopadłam Gora, któremu chyba wysiadły silniczki, bo zamulił ewidentnie. Zaproponowałam koło i wyprułam do przodu, ale Goruńcio cosik zgasł. I do rozjazdu mega/giga już mnie nie dopędził, a szkoda, bo dobrze pamiętam te przyjacielskie emocje w Łomiankach, gdzieśmy się co chwilę spotykali na trasie. Jakbyśmy – znów za przeproszeniem – ciągnęli się na takiej gumie: raz ja z przodu, raz Goro. I zmiana.
A w temacie rozjazdu, to chwilę przed nim sypnęło śniegiem i to takim, że zasypało mi totalnie numer, no i uniemożliwiło PACZANIE przez okulary. Owa śnieżyca odstraszyła chyba sporo osób, bo w momencie, gdym odbijała na giga, wszyscy śmigali na mega. Luzerzy:D.
Co mi się zresztą bardzo podobało, bo w tych tłumach ludzie naprawdę byli różni, niestety z przewagą takich, dla których singiel jest święty i nie próbuje się wtedy nikogo elegancko MIGNĄĆ.
Fot z trasy nie mam wiele, bo – tłumaczę w opisie foty, dlaczego :D
To jedno z niewielu a konkretnie z dwóch:D
Za wielu fot z trasy nie mam, Niewe się opiernicza. Jak WKU© CheEvara
Ujechałam pierwszy kilometr giga, gdy dojechał mnie jarbla. A ja poczułam, że się odklejam, czyli że czas na żela. Muszę wymyślić jakiś patent na szybkie i niewkurwiające dobywanie tych tubek, bo grzebanie w „nerce” na wertepach nie dodaje mi ani pół punktu do prędkości. Jak żela wciągnęłam, zaczęłam jechać ponownie. Dopędziłam debiutującego na giga KrzyśkaM i udzieliłam koła. Team jest team, nie?;) Razem zaczęliśmy objeżdżać tych, którzy majaczyli przed nami i to podobało mi się bardzo, bardzo. Jedyne, co mi doskwierało to niewiedza. Nikt z mijanych kolarzy nie potrafił mi odpowiedzieć na proste pytanie:
ILE KILOMETRÓW DZIELI MNIE OD PIWA, KTÓRE WYCHLAM NA MECIE??
Chyba wszyscy zdali się na licznik zwany u mnie roboczo bezprzewodową kurwą Sigmą.
Na kilka kilometrów (konkretnie na 10) przed końcem trasy, o czym informowały konsekwentne oznaczenia (i to było zajebiste) dopędziłam też Sajmona, który kiedyś znęcał się nade mną na spinningu. Wreszcie wybrał jedyny słuszny dystans i nawet udało mu się mnię podbudować informacją, iż on śmiga z sektora cwaj. Czyli jechałam w miarę dobrze. Se tak myśle.
Nie wiem, czy jest z mojej strony chamstwem czy nie, jaka jest etykieta na maratonach, ale w sumie nie dbam o to, na ostatnim kilometrze dokurwiłam do mety i niniejszym niestety odstawiłam i KrzyśkaM, i Sajmona.
Na mecie czekała na mnie standardowa obstawa: Niewuńcio, który podczas maratonu doznawał przypływu mocy teleportacyjnych i łapał mnie z aparatem na trasie co i rusz, Radziu i Dżery. Dwaj ostatni poszli na myjkę, a mnie Niewe uraczył piwkiem (bogu, Ty!B-)). Wysączyłam, zgniotłam puszeczkę i atakowana zewsząd sławą i zagajana (Grzesiek Witkowski z Airbike.pl, chwilę potem Tomcio), próbowałam przedostać się do stanowiska Airbike, żeby złapać swoich i Wojcia.
Tu nie widać, ale wychlałam już pierwsze piwko:) Sponsored by Niewe :)© CheEvara
Do tablicy wyników nie lazłam, bo chłopaki mi zeznali, że jestem druga i że całe 10 minut dowaliła mi zawodniczka HP-Sferis, Olga Wasiuk. Uwagę o tym zostawiam na koniec wpisu, polecam być czujnym i krytycznym:D.
W każdym razie. Gdzieś za chwilę zjawił się Goro, który na trasie ratował Bogusia z Gerappy, gdy ten z całą swoją mocą przykoorwił w drzewo; i w trójkę poszliśmy na paszę, której zostało niewiele (w sensie makaronu), a którą serwował mój były Pan Dajrektor Sportowy, Arek z APS.
A potem już dekoraNcja i ja się tak zastanawiam, czy taka wygrana na amatorskim giga miała dla profesjonalnej zawodniczki (w końcu mistrzyni Polski w przełaju, tak?) jakiekolwiek znaczenie, skoro do pudła nawet się nie zbliżyła. Mówcie swoje, ale ja ciągle uważam, że elita powinna jeździć poza klasyfikacją. I nie to, że boli mnie drugie miejsce, bo swoją pozycję znam. Chodzi mi o to, że pro jest pro, a amatorka to amatorka. Niech sobie startują treningowo, ale niech nie rozpierdalają mi punktacji.
Tym bardziej, że (pewności nie mam, ale wydaje mi się, że tak jest) startują niejako gościnnie i na zasadzie barteru – nie płacą za wyścig, ale swoim statusem gwiazd przyciągają na Mazovię potencjalną klientelę.
I tak, wiem, pamiętam już kiedyś u mnie rozpętała się na blogu dyskusja w komentarzach, jak rozpoznać zawodowca od amatora i w imię czego zabraniać im startów w takich wyścigach. Dyskusja była, argumenty były, ale ja ciągle jak ten OSIEŁ trzymam się zdania, że zawodowcy powinni nie być brani pod uwagę w punktacji.
Inna sprawa, że dobrze wiedzieć, ile mi do profesjonalistki (która śmiga z pierwszego sektora, niech to będzie jasne) brakuje.
I abym nie musiała tłumaczyć i się pluć, wyjaśniam: Nie sączę tu hejtów, zawodowcy mi nie przeszkadzają, dobrze, że chcą na taka imprezę przyjechać – podejrzewam, że nawet można z nimi pogadać, jakby się człowiekowi zachciało. Tak samo nie mam do nich żółci tytułem tego, że mogłam być pierwsza, a jestem druga. NIE MAM. Żebyśmy mieli jasność, dobra?
Dobra, wrzucę foty jakieś, bo blacha tekstowa mi się zrobiła:D
Mnię wyczytują, resztę wyczytują, ale wchodzę tylko ja. O tak wchodzę. Znaczy tu już jestem wchodzona (weszła:)
Tutaj se śpiewam i robię układ choreograficzny do Ajm seksi end aj nołyt!© CheEvara
Koedukacyjne podium:D© CheEvara
Nie wiem, czy prawowita odbiorczyni pucharu nie przybyła poń, bo miała go w dupie, czy nie przybyła, bo nie wiedziała...
Ale ta, która weszła zaś była zajebista:)
Strasznie sympatyczna i cywilna ta Olga Wasiuk;)© CheEvara
No i o. Apokalipsa pogodowa sprawiła, że nie było atmosfery pikniku i zmarznięci jęliśmy wynosić się do domów. Z naciskiem na domów złych;).
Na koniec mam jeszcze kilka spostrzeżeń, takich w sumie podsumowujących:
- zmiany w kateringu – chyba wszystko na plus. Żarcie ponoć ekstra, ja doznałam zupy i leczo i było OK. Nie piszę tego dlatego, że zajmuje się tym teraz Arek, ale dlatego, że zupę zjadłam z trzęsącymi się USZMI. Była smaczna.
- oznakowanie trasy – taśmy wszędzie tam, gdzie amok wyścigowy spowodowałby niechybną pomyłkę. I to taśmy GŁAZOJEBNE. Naprawdę profeska.
- smutno mi trochę, gdy przyjeżdżam na metę, ukończywszy PONOĆ koronny dystans, a tam impreza się zwija, wszyscy są już w szale odjazdu. W Otwocku jeszcze zrozumiem sytuację, bo najcieplej nie było i sterczenie tam do przyjemnych mogło nie należeć.
- spadłam do sektora piątego i tak se myślę, co z tymi zawodniczkami (mówię konkretnie o moich konkurentkach), które do Otwocka nie przyjechały? Jakoś nie wydaje mi się, że w Piasecznie będą startować – jak mówi regulamin – z jedenastego sektora. OK, z przyjemnością się zdziwię, jeśli tak się stanie, w praktyce jednak (teraz nie rzucam personalnych uwag, czyli nie wskazuję palcem nikogo, ani nie PACZĘ oskarżeniowo na żadną, bo dowodów i pamięci na to nie mam) jest tak, że się pisze do organizatora, który może nas przesunąć o kilka sektorów do przodu. Na razie tę myśl zostawiam taką zadrażnioną, temat podejmę przy okazji pisania o następnym maratonie, bo się być może okaże, jak sprawy się mają;).
Tak czy owak. Dobrze, że sezon już się zaczął. Ściganko jest fajne;).
Kategoria >50 km, Mazovia MTB Marathon, trening, zawody
Dane wyjazdu:
59.70 km
4.80 km teren
02:47 h
21.45 km/h:
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:2.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1370 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Walka z systemem
Czwartek, 24 listopada 2011 · dodano: 25.11.2011 | Komentarze 23
Dziś rano usłyszałam w radio grupę ŁEM i ich „Lest Krysmes” i pobiegłam do łazienki, by zszargać dorodnym womitem dobre imię porcelitu z Koła. Zaczyna się to „dżingobelowe” gówno. Znowu miliardy ulicznych Mikołajów będzie starało się wymusić na mnie, żebym bez efektu krwawiącego serca wysupłała z mego pugilaresu jakiś grosz na cudownie pomalowaną przez niejaką Annę Popek bombkę choinkową. Znowu ulicami przejdą hordy zamyślonych, a raczej niemyślących ludzkich yeti, goniących za okazjami i uniwersalnymi prezentami z półki zwanej „na odpierdol”, czyli gotowymi zestawami kosmetyków.No i znowu dowiem się, kto gdzie mnie ma, ponieważ nic tak nie deklaruje „Acałychuj mnie obchodzisz” jak świąteczna e-kartka.
Tak mię to wszystko dziś przyszło do głowy, bo Starówka, Nowy Świat i Ujazdowskie już radośnie obwieszone lampiczkamki. Nie, żeby nie miało to klimatu, ale ja temu komercyjnemu procederowi, mówię stanowcze i zdecydowane RACZEJ NIE.
No, jestem skłonna zmienić zdanie, jeśli ktoś z Was zechce zapoznać się z moją listą potrzebnych mi prezentów. Prezentów dla mua, oczywiście. Świeczek zapachowych na niej nie ma.
Jestem na jachcie.
Kategoria >50 km, nocna jazda też;), trening, zawody
Dane wyjazdu:
90.00 km
70.00 km teren
03:47 h
23.79 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1814 kcal
Łomianki miastem seksu, biznesu i przekrętów, czyli Mazoviowy epilog
Niedziela, 2 października 2011 · dodano: 06.10.2011 | Komentarze 26
Fajnie tak pojechać na kołach na maraton, a nie tylko ciągle ta dupa w furze i dupa w furze. A potem składać rower, przepakowywać rzeczy. A tak to się wyleżałam u Niewe na podjeździe, na tej kostce, co to ponoć zaszczyt na niej leżeć, wychłeptałam jak ten mały labrador SZEJSET misek piwa i tak zregenerowana mogłam se pokręcić maraton. Szkoda tylko, że ubrałam się pod sobotę, kiedy to lampa była potężna. A w niedzielę rano UPAŁ JAKBY ZELŻAŁ. I stelepało mnie na starcie.Dojechalim zatem z Niewe do Łomianek, po drodze napotykając Bogdana z Gerappy, w którego to oczach dostrzegłam lęk, ale po tym, co uczynilim jemu i Piotrkowi, też z Gerappy, w Ełku, miał prawo zasromać się nad swoją niedaleką, pomaratonową przyszłością.
Potem spotkaliśmy też Obcego, ale jakoś nie wykazał nastroju integracyjnego, tośmy przerzucili swą zajebistość na nadjeżdżającego z przeciwka mtbxc. Mam przeczucie, że podoba się Niewemu, bo ten do nikogo innego nie mówi „Przystojniaku”. Przez duże Pe, wyraźnie dało się to wyczuć;).
Potem zaczęliśmy szukać Gora, który przytargał i Rootera i swojego drugiego Śwagra. No to integracja i after party zapowiadały się niemożebne. Ja natknęłam się na APS-iakowego Michaiła, który zapoznał mnie ze swoją Panią Małżonką i Panną Córką, Olą, stanowiącą najmłodszy narybek teamu. Przybiłyśmy sobie w jej sektorze „żółwika, beczkę i piąteczkę” i tak zdopingowana i pokrzepiona uznałam, że oooo, TERAZ tak. Teraz mogę startować;).
Znalazłam się też z Prezesem i wbiliśmy się po chamicku do sektora czeciego połączonego z trzwartym. Czy jakoś tak;). A tam dołączył do nas niestartujący jeszcze Darek Laskowski, którego to Faścik ściągał z trasy w Legionowie z uszkodzonym obojczykiem.
Oczywiście na chama ustawiona w trzecim rzędzie sektora:)© CheEvara
A tu se gadamy z Darkiem i jego Panią Żoną;)© CheEvara
Wiedziałam, że nie ma giga, ale też wiedziałam, że czołówka odpuszcza takie maratony (no chyba, że jest się Danielem Peplą), wzięłam se zatem wszystko na miękkie boki. Na tyle miękkie, że niedługo po starcie uciekł mi Arek, dojechał do mnie Goro, który startował z sektora trzwartego (połączonego z czecim) i se pomyślałam „Aaaaaa chuj tam”. Z drugiej jednak strony… kurna! Nie stanąć na pudle w TAKIM maratonie, to jak pojechać do Istebnej na dystans Mini.
No i nogi mi same dyktowały na trasie. ZAPIERDALAJ. Jak niegdyś Faścik pouczył Konia Macieja podczas MP w xc w Kielcach. Tak więc czyniłam. Dla jasnego zobrazowania tegoż, niech Wam wystarczy, że trzy razy doganiałam i Gora, i mtbxc, który wypruł z drugiego sektora. Trzy razy prowadziłam pociąg z wagonikami w postaci siedmiu facetów. Od czterech chłopaków mijanych lub też uporczywie doganianych na trasie usłyszałam coś w stylu: „Chyba coś dzisiaj wzięłaś, co?”.
Dziś nie, poprzedniego popołudnia jakieś SZEJSET Kasztelańskich. SZEJSET misek. A to daje jakieś dwa tysiące Kasztelańskich.
Sama w sumie nie rozumiałam, jak to możliwe, że ja na mega tak zapierdalam. Kwestia dobrej rozgrzewki (czyli dojazdu na kołach)? Czy zupełnego wyluzowania? To ostatnie jednak zmieniło się w istny wkurw, gdy na którymś z piaszczystych zjazdów wycięłam otebe w piachu, wbiłam se klamkie hamulca w żebra i rozpieprzyłam prawą manetkę. I straciłam zupełnie pole manewru w tylnej przerzucie. Przełożenia wskakiwały jedynie na te cięższe, natomiast już się nie redukowały. Znaczy się CZASEM się redukowały. Jednak jakby nie miałam czasu na rozpracowanie systemu chcenia bądź nie chcenia podjęcia współpracy ze mną w zakresie zrzucania.
A tu przede mną odcinek z wydmami. EXRAAA! I na pierwszym z podjazdów, przy manewrowaniu tylko przednią przerzutką ZLECIAŁ MI ŁAŃCUCH.
No to tak się będziemy bawić, pomyślałam, gdy objechali mnie ci, którym jeszcze kwadrans temu wsadziłam i którzy sugerowali poranny okład ze steka hiszpańskiej wołowiny z logo Contadora. Wrzuciłam łańcuch ręcyma i znów podjęłam swoje. Dogoniłam ekipę, w tym mojego mazoviowego ulubieńca, o tego:
A go lubię, bo mnie lubi :D© CheEvara
z którym zawsze jakoś się tasujemy na maratonach. Nie dowierzał własnym oczom. Gdy zrobiło się płasko, a przerzutka dla odmiany zapragnęła tylko redukować, a nie dawać więcej czadu, ekipa z moim ulubieńcem na czele, znów mi uciekła.
Tu chyba po raz trzeci chyba DOSZŁAM:D© CheEvara
Jak mnie to wkurwiło! Szarpnęłam butem, szarpnęłam manetą i bieg wskoczył. No to jedziemy! Zobaczyłam przed sobą pociąg i postanowiłam nie tyle się do niego podpiąć, co po prostu go poprowadzić, a nawet zmęczyć. W pociągu uczestniczył mtbxc, mój ulubieniec i jeszcze kilku innych chłopaków, których zostawiłam w głośnym świście niedowierzania. Jakby ktoś był zainteresowany zapytaniem, JAK to zrobiłam, odpowiadam, że nie wiem. Chyba wkurw mi służy. Wylazłam na prowadzenie tego pociągu i już nikomu nie pozwoliłam się objechać.
A tu już robię za lokomotywę:)© CheEvara
Przed samą metą dopadłam nawet Gora, który zareagował głośnym:
O NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE
Już go kurna nie dojadę, ale niech ma :D© CheEvara
No zabeczał w rozpaczy. Ale finisz po asfalcie służył jemu, bo ma za sobą karierę szosowca i jego nodze nie fiknie nikt. Tu widać, jak ledwo godzę się z tą porachą:
Mówiłam NIECH MA i niech ma:)© CheEvara
Na mecie czekali na nas fitowcy: Rooter, Ogór, czyli MiniGoro, czyli Kacper i Śwagier. Niech mi ktoś, kurwa mać wytłumaczy, dlaczego sterczeli tyle czasu, czekając na nas, i nie pojechali po piwo?? Najlepiej, jeśli wytłumaczą mi to oni sami.
Ogóra jakby – z racji młodego wieku, acz w Dżałorkach dojrzał w naszym towarzystwie ekspresowo – wyłączam z tych wyrzutów, ale Rooter? Ale Śwagier? Któregom – nie wiedzieć PORKE – dopiero teraz zapoznała?? No ludzie. No dalibóg.
Za chwilę znalazł mnie Arek, który był o minutę szybszy, dojechał mtbxc, dotarł też mój ulubieniec, przytuptał Mozan, no i przyszedł też do mua esesman, że w K2 jestem druga, a open trzecia. Zgadzało mi się to z tym, co mi ludzie po trasie mówili. Jakaż ja jestem łatwowierna i jak bardzo wierzę w system. Jacyż ci ludzie na trasie są NIENAUMIENI liczenia. I jakiż ten system zawodny!
Ale zara powiem, czemu. Dopiero zara. Jeszcze brzegu z morza nie widzę.
Towarzysko dołączyła do nas izka, poczekaliśmy na Niewe i zdegustowani tym, że na mecie browaru niet, udaliśmy się wielką bandą do biura zawodów. Byłam cholernie głodna, przez całą trasę zjadłam pół obrzydliwego żela, ale jak zobaczyłam tę maź, którą polewali ten pseudo nakaron, to paw królowej się we mnie wbudził. Jako alternatywa leżały obok PŁATNE utopione w tłuszczu pierogi, spodeszwiona karkówka i pulpowaty bigos.
Jebcie się z tym cateringiem.
A piwo mieli schowane i NIESCHŁODZONE, zbrodniarze. I gdyby nie ktone, który mi podpowiedział, że piwo jednak jest, to bym w życiu nie zagadała tych zbrodniarzy od obłego cateringu. Dzięki, Tomek!:)
No i tak. Ponieważ Goro marudził, że oni już chcą jechać na pizzę, do tego marudzenia dołączyli się Rooter, izka i nawet Niewe, zostawiłam ich, bo wkurwiłam się i poszłam se do stoiska Vitesse, dobrać se gatki na jesień. Oddalając się, poleciłam marudzącej ekipie bezstresowe udanie się tam, gdzie se chcą jechać, najdzie mnie ochota i wstąpi we mnie łaska przebaczenia, to ich znajdę. Kurwa. Jakbym była najedzona ja.
Po drodze spotkałam Tomcia, wymieniliśmy się uprzejmościami, nawet się całowaliśmy i usłyszałam, że jestem właścicielką jedynego słusznego wzrostu. I mi Tomcio nie marudził, że kurwa jedźmy już, że pizza-srizza. Jedzenie-sredzenie.
Już myślałam, że za niego wyjdę. Mało brakowało. Widziałam to przerażenie w jego oczach;).
I normalnie osrałabym tę dekorację, bo pewnie daliby mi taki puchar, jaki już mam, ale też postanowiłam marudzić – skoro dziś ekipa ma takie flow - i zostać. A chuj. I zobaczyć, kto zostanie ze mną.
Została izka i ostał się Niewe. I pozostał tez greq, który tego dnia nie startował, ale na ostatnim zakręcie trasy zapewnił mi taki doping, że zadziałał mój system wtryskowy paliwa do nóg. Odleciałam;).
Mało tego, gdyśmy z izką i Niewe czekali w hali na dekora, greq lukał na nasze rowery.
BEZ MARUDZENIA.
A tak czekamy na dekorację:
Standardowo robimy bardachę, aż spiker Jurek mrugał do nas okiem ostrzeżeniowo:)© CheEvara
A na dekorze okazało się, że jestem w K2 trzecia, a nie jak mi powiedział pan esesman – DRUGA. Wyczytana przez Jurka, lekutko zdębiałam. I lekutko taka zdębiała, a nawet zmodrzewiała polazłam po ten puchar, gdzie okazało się, że akurat takiego jeszcze nie mam.
A potem zdziwiona dekoracja© CheEvara
Teraz wysnuję se garść moich OSOBISTYCH wątpliwości i rozterek.
Czemu:
- na dekorację tak krótkiego maratonu czeka się tyle, jakby startowało tysiąc osób?
- czemu sms swoje, a org swoje?
- czemu nagle nie można przeliczyć sektorówek, bo – jak napisał Adam na forum – inne tabele?
- czemu przez cały sezon nie było ani jednej ryfy z wynikami i z tym, że nie sprzęgają się ze sobą odczyty z czipów z tym, co potem Jurek ma na kartkach?
- czemu nagle zwyciężczyni mega zostaje podwójnie zarejestrowana i przez to PONOĆ zrobiła się chryja w wynikach?
Czy nie dlatego, że jest z Łomianek i tak miało być?
Pytam dość luźno, acz dociekliwie. Pytałabym równie dociekliwie, acz mniej luźno, gdyby taki maraton był ZA DARMO.
Ale ja zapłaciłam za to, że odbyło się małe szemrane dymanie.
I tylko dla zasady, bo przecież nie po sprawiedliwość, polazłam z tym esem do Czarka, ale ten TERAZ NIE MÓGŁ TEGO WYJAŚNIAĆ, BO DEKORUJE.
To mu powiedziałam, żeby dekorował już teraz jak należy.
Trochę nie chce mi się wierzyć w tę całą ściemę z wynikami, z tym, że nie można policzyć klasyfikacji sektorowej. Nagle na koniec sezonu rypie się system? Ahaaaaaaa.
Po tej żenie wyleźliśmy z izką i Niewe z sali, przygarnęliśmy greqa i obraliśmy kierunek „Goro i jego trupa. Jeszcze nie zalana w trupa”. Goro i trupa wymyślili TAKĄ miejscówkę, że rowery se stały przed lokalem luzem, a w lokalu ogródka niet, a lokal wzdłuż ruchliwej ulicy. Kapkę wyśmialiśmy ten pomysł i zaproponowaliśmy, że trupa dołączy do nas, bo my idziemy gdzie indziej, a potem napieramy do nadłużańskiego małego domku.
I poszliśmy gdzie indziej:
W tle gadam z Obcym i wyrażam, jak mi go brakuje, a na pierwszym planie mamy greqa© CheEvara
Mała pomyłka jest na tej szklance, ale trudno.© CheEvara
No i jak już dostałam piwo do jednej łapy i pizzę do drugiej łapy, se pomyślałam:
TAK SE NE DYMA, PANE CEZARE.
I odeszło mi wszystko.
Teraz trochę mam już wszystko w dupie:)© CheEvara
Zrobiło się już klasycznie wesoło, trupa Gora podbiła do nas, gdyśmy jeszcze konsumowali i pierwsza oddaliła się do Białego Domku. I tam po spożyciu pojechalim i my. Niestety greq się od nas odłączył, ale za to dołączyła siostra Gora, żona Gora, Mniejszy MiniGoro i o.
Było oczywiście zajebiście. Na tyle, że Niewe zdecydował się nawet pokazać film z Wackiem w roli głównej;).
A potem już trza było wracać. I znów ekipa się pofragmentowała. Rooter, Niewe i mua pojechalim wkurzyć nieopodal Wiktorowa jakiegoś gościa w blachopuszce. A Goro i izka pojechali na Be(mow)a pamięci żałobny rapsod.
Było fajnie, tylko ja jeszcze na koniec… czemu bez obcego? To boli Dżoł, czemu mi to robisz???
Kategoria zawody, trening, Mazovia MTB Marathon, krajoznawczo, >50 km
Dane wyjazdu:
82.00 km
70.00 km teren
03:26 h
23.88 km/h:
Maks. pr.:55.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:165 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1949 kcal
Mazovia i jej FAJNAL w Toruniu, czemu to już?
Sobota, 24 września 2011 · dodano: 29.09.2011 | Komentarze 39
Ależ to był zajebisty dzień. Co prawda pamiętam wszystko tylko do mojego przyjazdu na metę, ale zdjęcia mówią, że było zajebiście.:)
A już serio, naprawdę było świetnie. Uwielbiam ten klimat, tych wszystkich ludzi, nawet Olgę lubię;).
Mój Lawli Prezes zorganizował na tę okoliczność Big Fat Mama Wóz, bo jechaliśmy w składzie: Mój Lawli Prezes, Mój Lawli Mozan i Mój Lawli Kristobal też.
No i ja, Moja Lawli Che.
Czyli cztery osoborowery, I przez nasze wspólne dwieście dotoruniowych kilometrów było superwesoło. Niektórych uszy powinny piec, a dupska swędzieć;).
Na miejscu byliśmy tak wcześnie, że to powinien być początek sezonu, a nie koniec. Wiecie, świetnie zorganizowana ekipa, wyciągająca wnioski, będąca żywym zaprzeczeniem teorii, że doświadczenie uczy, iż doświadczenie niczego nie uczy. Na czas, na miejsce, na pewno.
Pogadałam sobie z Zetinho, który wdział w sam raz na koniec sezonu trykoty od sponsora (Poczta Polska). Uznałam za stosowne ostrzec go przed atakami innych zawodników (np. „Złodzieje!” „Od roku nie dotarła do mnie paczka z papugą, mordercy i szubrawcy!”), uścisnęłam żółwia z Braderem Zetinha, czyli Nielatem oraz z ich Panem Tatą, kibicującym swoim synowcom. Mimo że jeden z nich w barwach Poczty Polskiej;).
Zdążyliśmy zrobić profesjonalną objazdówkę w strojach teamowych – chłopaki kupowali jakieś endjuransy, ja pozowałam Pijącemu_mleko do miliarda fot.
Jedna z nich:
Dorwał nas mój nadworny fotograf, Pijący_mleko©
Potem mieliśmy zrobić wspólny objazd początka trasy, ale ta wspólnota objazdu skończyła się na tym, że ja spotkałam Niewe i dokonaliśmy małego mezaliansu przez siatkę. Dokładnie na wysokości tej łaty piasku, która potem na starcie rozciągnęła stawkę. Mezalians z Niewe nie udał się tak bez alkoholu, więc pojechałam doganiać mój Lawli Team. Nieskutecznie, bo spotkałam Mojego Ulubionego Gigowca, Marka i wleźliśmy na tor plotek. W końcu jednak pojechałam przekonać się o tym, że czasami opis trasy zgadza się z samą trasą. Napisali, że będzie piaszczyście i było piaszczyście.
Mignął mi też gdzieś adam, wymieniliśmy się „Czewaniem” i już teraz naprawdę pomknęłam gonić chłopaków. Ujechałam się z lekka na tej piaskownicy i w końcu spotkałam już wracających Maj Lawli Chłopaków.
Wracałam z Arkiem, który – gdy trzynasty z mijających nas rozgrzewających się zawodników przywitał się ze mną – wyraził wątpliwość, czy ja wiem, z kim wymieniam uprzejmości. PRAWIE wiem. Trzech z nich nie byłam pewna, przyznam. Cena sławy;).
W końcu trzeba było ustawiać się w sektorach. Które wyglądały zupełnie inaczej niż te w Nowym Dworze. Nie wiem, może dlatego, że Motoarena jest tak wielgachna, że można było tym sektorom zrobić miejsca w cholerę i jeszcze kawałek, a może po prostu do Torunia przyjechało o 500 osób mniej niż dwa tygodnie temu. A może i jedno i drugie. Mnie w trzecim towarzyszył Jerzy, plotkowaliśmy o pierdołach i w końcu ruszylim. Dwa ostre zakręty nie były najbardziej bezpiecznym wypuszczeniem ze startu zawodników, ale jakoś nikt szlifa nie zaliczył. Śmiesznie zrobiło się na wspomnianej łacie piasku, kopnego piasku, gdzie rzeczywiście towarzystwo pospadało z siodełek. Ja takoż, ryjąc ze śmiechu. Ale trzeba było jechać dalej.
[sorry, teraz z kolei idę się obśmiać, bo ja se tu klepię w klawiaturkę, skończyłam jednego Kasztelana, w którym ujrzałam dno, co ogłosiłam z żalem w domu, a tu właśnie Moja Osobista Najlepsza Pani Mama przyniosła mi z lodówki co? Co? Następne PIIIIIIIWOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO]
Nie wiem, jak inni bikestatowcy robią to, że pamiętają, co robili po kolei, co mijali, bo ja pamiętam tylko, kto mnie wyprzedził i charakterystyczne punkty jak disco wsiolo na trasie, wąwóz z powalonym drzewem i że TYM RAZEM w pewnym momencie dojechał mnie Arek, który startował z sektora czwartego.
Dotarł do mnie chwilę przed tym – za przeproszeniem – drągiem:
Ten wąwóz był mocno obstawiony przez serwisy foto;)©
O, jak mi zabrakło przez to mocy! Jak mnie to podtopiło!
TO JEDNAK JADĘ CHUJOWO, A NIE CAŁKIEM OK, jak mi się wydawało – wyzłorzeczyłam sobie pod nosem przy tej okazji. I gdy Arek wyrwał do przodu, po prostu dotarło do mnie, że jak nic jedzie dziś mega. W przeciwnym razie pewnie dojechałby mnie później. Nic to, pozostało mi zaakceptować i jechać swoje. I jechałam. I wyprzedzałam. I w sumie w zdziwieniu swoim wielkim.
Se jadę i się cieszę;)©
Nie poprawiło mi humoru to, że minęłam na trasie Radzia, który tym razem ciął z sektora drugiego, a którego spotkał peszek w postaci kapciocha. Olgę minęłam jeszcze przed rozjazdem mega/giga, a ona tego dnia śmigała mega. Też mi to humoru nie poprawiało, bo ja wiedziałam, że Aga Zych pojedzie na maksa, żeby tym startem wygrać generalkę. A jeszcze do niej mi trochę brakuje. Według wyników i odczytów z mat kontrolnych jakieś pięć minut, co przy jej starcie z sektora wcześniejszego nie jest jakimś szałem nie do odrobienia. Nie jest w środku sezonu. Ale teraz było już za późno.
Na drugiej pętli jechało mi się zatem gorzej i gdyby nie fotograf na quadzie, który zrobił mi tak genialnie obsceniczną ilość zdjęć, humor miałabym zły. Jak dom zły. A ja się ubawiłam.
No jak nic, rozchwiana platforma emocjonalna i sinusoida nastrojów:).
A już jednochatowa wiocha, skąd niosło się rasowe disco wichurolo ufundowała mi humor na tip top. Wspomnienie jej dało mi chęć (czytajcie: chciałam stamtąd spieprzać) na pokonanie w miarę szybko ostatnich dziesięciu kilo płaskiej, nudnej traski po lesie, prostej jak drut, gdzie nie byłam nawet w stanie usiąść na kole zawodnikowi Allianzu, który – miałam wrażenie – jedzie sobie na zupełnym luzaku.
W końcu wyjechałam zza winkla, za którym ujrzałam pająk dachu Motoareny, a przed nim, na ostatnim zakręcie chłopaków z APSu. I okazało się, że słusznie mnie na trasie olśniło. Bo Arek czekał z nimi też. Szuja:).
Nie dojechałam pana i mu nie wsadziłam. Ale dłonie sobie uścisnęliśmy;)©
Finiszuję:
I finisz, a nawet finito!©
Po czym dobili do mnie chłopaki:
Fajny ten teamowy rower, w ogóle fajny team;)©
zaraz odnalazł nas Pijący_mleko, przyjechał uśmiechnięty Radziu, przytuptał mtbxc, podszedł Jurek z piękną dziewczyną i zrobiło się fajnie:
No jest jak jest! Fajnie jest!:)©
co sam Pijący_mleko skwitował:
FAJNE, MĘSKIE TOWARZYSTWO MASZ.
No mam. Acz nie do końca to miałam na myśli, że zrobiło się fajnie:).
Pobiegłam po piwko zatem:
Za czym ta kolejka?©
skoro trzeba utrzymywać to, aby fajnie było ciągle. Radziu był lekutko pokrzywdzony, bo po dekoracji wiózł moje i Niewego dupska nad morze do mekki chlorów, czyli do Dębek i raczej pić nie bardzo mógł. Z czego wiele sobie nie robiłam, o:
Drażnię Radzia:) I zadrażniam:)©
Izobronik. Podstawa. Każdy sportowiec to wie:)©
W tym tłumie odnalazła mnie ania, która w ubiegłym tygodniu napisała mi prajwet wiadomość na BS, że poczytuje mojego pojebanego blogaska i żebym spodziewała się wrzawy i oklasków, jak będę gigowo szczytować.
Publicznie tu ją upokorzę, bo mój wjazd na metę przegapiła;). Szejm On Ju, Gerl!
Ale wiecie co? Dziewczyny z taką urodą mogą mnie ignorować, ignorując mnie, też będą mnie jarać;).
Acz uprasza się o NIEWPROWADZANIE MNIE W KOMPLEKSY i – jeśli dysponuje się takim fizysem – o podchodzenie do mnie w kominiarce. Możecie pożyczyć od Niewe, spakował ją w pijackim amoku porannym z myślą o wyjeździe nad morze. Do mekki chlorów.
Serio, zabrał nad morze kominiarkę:).
No i właśnie. Gdy na metę wjechali RAZEM Goro i Niewe zrobiło się zamieszanie takie, że już tylko w samym dziesiątym lewelu piekła mogło być gorzej:
Finiszujemy w komplecie!© </div>
Goro tym razem pełnił funkcję największego pijaka i to, w jakim tempie znikały w jego biskupim wnętrzu – na pewno bogatym – zawartości kubków Nutrendu, w które obsługa stoiska DARMOWEGO Kasztelańskiego polewała piwko, kazało wnioskować, że trasa była chujowa. Pełne wyjaśnienie, dlaczego, znajdziecie u Niewe, ja tu takich słów nie zamieszczam:).
[img title="Biskup i jawnogrzesznica:D" width="600" height="450" author="
Ale – aby być sprawiedliwym – nie tylko Goro chłonął mokre jak pompa strażacka. Ja też, Niewe też, ania też (zepsuliśmy dziewczynę!), Paweł spoglądał na nas z niedowierzaniem, pić nie mógł, bo wracał do Wawy, a miał odwieźć Gora (WSTAWIONEGO Gora), Radek też raczej się oszczędzał i pewnie właśnie dlatego ja – jak już wspomniałąm – czyniłam JAK ZWYKLE swoją powinność.
Dalej więc już było zajebiście. Hieny bajerowały anię:
Ania się łamała:)©
Ja realizowałam się towarzysko:
Tu się nasłuchałam, jaka jestem fajna:D©
Tu mi fajne rzeczy mówi Pani Basia:
Takie fajne, że w głupawkę wpadam:)©
Która to jest właścicielką tego tu oto pudla mordercy:
Jak nic, chce Niewemu rzucić się do aorty:)©
Staram się opędzić od pewnego chlora i nie mam tu na myśli Gora:)
Kolo w zielonym uprzykrzył finał chyba wszystkim;)©
Gość się tak nagrzał (pewnie jechał Hobby, więc miał czas, żeby się najebać), że zaczepiał dosłownie wszystkich. Nakazałam mu oddalić się, rozkaz wydałam dość precyzyjny i skuteczny. Na jego szczęście.
W tak zwanym międzyczasie odebrałam pucharro za drugie miejsce na giga:
Drugie miejsce na Giga, w sensie na wyścigu:)©
Choć wcześniej powiedziałam pani, że takiego nie chcę, bo taki już mam;)
Dziękuję, taki już mam:D©
Na koniec jeszcze pytam Agi, jak to się robi:
"Ródź dzieci" - poradziła mi zwyciężczyni i wyścigu i generalki:)©
Pozwoliłam, aby zdjęcie grupowe odbyło się w centrum wszechświata, czyli wokół mnie:
Zajebisty klimat, co?©
I lawirowałam wokół ludzi, gadając też z wycinaczkami mega, czyli Bogną i Ewką, dowiadując się o niektórych niesamowitych rzeczy;) Zapoznałam też właściciela firmy produkującej carbonowe rowery, no… po prostu byłam bezczelnie sobą.
Oglądam generalkę i częstuję pana fotografa browczykiem:D Tego nie pamiętam:)©
Wszyscy narzekali, że dekoracja się przedłuża, ponoć była jakaś chryja na dystansie hobby, ale mnie akurat to odpowiadało, wreszcie poczułam klimat imprezy, choć brakowało mi i Faścika, i Obcego i tego, żeby Goro nie musiał tak szybko się zmywać wraz z mtbxc, no i oczywiście tego, żeby Radek też mógł być sobą.
I OK, gdy Kasia wywiesiła listę z wynikami generalki babskiego giga i gdym się zobaczyła na trzecim miejscu – po tym, jak przez cały sezon byłam pierwsza – to mnie lekutko zgięło. Jednak i Arek i Michał pilnowali, by mnie nie zgięło zbytnio. Pocieszyli mnie, instalując mi przytulacha.
Przełknęłam i piwko i gorycz tegoż piwka, nieco mniej wyczuwalną gorycz porażki i pomyślałam sobie, że może i zajebiście pierwszy sezon zakończyć pierwszym miejscem, ale z drugiej strony, pewnie bym zadarła nosa, a tak? Wolę gonić niż uciekać. I będę kuźwa gonić.
Tak se myślę też, że jak przypomnę sobie mój start w Otwocku, Sierpcu, czyli na początku sezonu, kiedy na mega nie miałabym szans, a teraz zdarza mi się dogonić wyżej wymienione wymiataczki mega, to jest spora szansa, że powalczę w 2012. Pod warunkiem, że utrzymam moją profesjonalną dietę, oczywiście. Dużo piwa i dużo Monte i dużo tego kretyńskiego czegoś, co mam przyklejone do gęby.
Byle by tylko nie mieć sraczki;).
No i dekorejszen giga wyglądało tak, czyli zajebiście:
Prawie jak w F1;)©
DekoraMcja gieneralki:)©
Niektórzy świecą odbitym blaskiem;)©
W ogóle to proszę zauważyć, że ja prezentuję się już tradycyjnie. Skoro cały sezon stawałam na podium uwalona i brudna i wstawiona, to po co to psuć na generalce?;)
Wolę gadać z zajebistymi ludźmi, niż laszczyć się w łazience. A komu się to nie podoba, niech mnie radośnie (dla mnie) pocałuje w rów.
No i o. Podsumowując – atmosfera super, Motoarena super, ludzie genialni, humory świetne, moja forma w sumie nadal OK, choć wypas był w Skarżysku, ekstra było w Nowym Dworze. I choć nie wiem, może ludzie psioczą na nagrody za generalkę, to dla mnie ten sezon był ekstraaaa.
Walą mnie nagrody, jak można poznać kapitalnych ludzi, usłyszeć kilka bezcennych słów na swój temat i naprawdę uśmiać się do łez. A amortyzator się przyda;).
W pucharze mam cuś, czym idę się podzielić;) Spragnionych napoić bowiem.©
Po generalce GigaLasek zaczęliśmy się rozchodzić, bo przed Radziem, Niewe i mną była dłuuuuuuuga droga, trzeba było śmigać. Przełożyłam graty z samochodu Arkowego do Radkowego, wyściskałam moich teamowców, po czym poszliśmy się jeszcze wykąpać i ruszyliśmy wesoło w drogę.
Pan tata, pan tata i ich córka:D©
Do mekki chlorów. Na ognisko, na kolejny miliard piw, na hiperciemną i opustoszałą plażę w Dębkach, gdzie mi odjebało i dostałam amoku na widok wody, zalewając sobie dopiero co założone buty, spodnie i bluzę. Dzięki tej mojej radości wywołanej kontaktem z zimnym Bałtykiem zyskałam ksywkę „Labrador” i tak już mi na cały wyjazd zostało.
Nie wiedziałam tylko, że czeka mnie zupełnie niezapowiedziane roztrenowanie.
Ale o tym będzie następny wpis z Dębek, godnych, by nazwać je Dżałorkami II:)
Kategoria >50 km, Mazovia MTB Marathon, trening, zawody
Dane wyjazdu:
106.00 km
70.00 km teren
04:32 h
23.38 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:169 ( 88%)
Podjazdy:276 m
Kalorie: 2388 kcal
Mazovia w eNDeeMie, czyli jak wygrałam, choć tak naprawdę przegrałam
Niedziela, 11 września 2011 · dodano: 16.09.2011 | Komentarze 38
Z wiadomo kim.Bo właśnie tym oto startem spadłam w generalce na drugie miejsce.
Czy jestem wkurwiona? Więcej. JESTEM PRZEWKURWIONA.
Oczywiście musiałabym zająć miejsce Agi Zych, by utrzymać po Nju Dworze pierwyj plejs w klasyfikacji generalnej. Oczywiście nie mogłam nie wystartować, bo gdyż wiadomo, jest to naczural i do tego ekolodżi.
[Jak ktoś mi tu wejdzie i zacznie narzekać na spolszczenia, dostanie kopa w dupę. Tak. Bo jestem wkurwiona]
No ale. Starym dobrym CheEvarowym zwyczajem zrobię – bo wiem, że tego chcecie wszyscy, a tylko nieliczni z Was potrafią się do tego przyznać – zajebisty wpis. No bo w sumie ten dzień był zajebisty.
A zaczęło się od tego, że raniuśko przyjechał po mnie Maj Lawli Dyrektor Arek. Przed samym eNDeeMem zrobiliśmy przystanek Kawa, po czym już w NDMie brzydko zaparczyliśmy samochód.
Wzorem najlepszych i najbardziej znamienitych kolarzy olałam rozgrzewkę przed dystansem giga i dałam jedynie namówić się Pawłowi mtbxc na najwolniejszą z powolnych tempówkę. Po chwili dołączył do nas Maj Lawli Dyrektor i jęliśmy poszukiwać innego mojego APS-owego ulubieńca, Mozana Mojego Lawli też, którego córa miała zadebiutować na hobby, a padre na ficie. Niestety zamiast na Mozana, natknęliśmy się na Niewe, który wyłowił mnie z tłumu po moim debilnym śmiechu, któren to został wywołany komplementem „O, właścicielka najpiękniejszego bloga”. Niestety, umknęła mi ksywa tego, który mię ten komplimient zasunął, zaktywizuj się tu, plis, ale już!:)
Przybiliśmy sobie z Niewe żółwika, skrzyknęliśmy się gdzieś ponad (co w moim wykonaniu jest lekutko utrudnione) dziesiątkami kasków z Goro, gdy wtem dopadł mnie Obcy17 w cywilu i z dziecięciem swoim i wreszcie ujawnił się jako mój wielbiciel i fan, co pięknie udowadnia ilość zrobionych mi przez niego fot. Myślę, że młody Obcy też mnie polubił:D
Jak zwykle jestem głośna:D i zwracam na siebie uwagę:D© CheEvara
Chwilę po tym, jak przybiłam żółwika z greqiem, na chama wtłoczyłam się do sektora. Skąd się kuźwa zrobiły w nich takie tłumy, to nie wiem.
Wystartowałam źle.
Żle wystartowałam i Prezesa zgubiłam:/© CheEvara
Ale jakby w nagrodę dziś znalazłam takie zdjęcie, które strasznie mi się podoba: APSowi wyścigowcy: Kacper i Bartek:
Mieli jechać giga, pojechali mega :D© CheEvara
Drogą dygresji powiem, że oni obaj i Maj Lawli Dajrektor Arek przed startem rozważali pojechanie giga. Wszyscy trzej rozważali.
KONIEC KOŃCÓW WSZYSCY TRZEJ POJECHALI MEGA.
Logiczne:)
Ale zdjęcie też jest… MEGA, nie tylko przez te zajebiste kaski!:)
Wracając do tematu startu. Arek mi uciekł, zaś cała reszta sektora uciekła mi na wale, gdzie ci, którzy myśleli, że się sfrajerzyli, jadąc dołem i najeżdżając na łatę piachu, próbowali przebić się na górę, powodując wywrotkę.
No i gówno – wyrzekłam do Ani Klimczuk z KSAT. Pół minuty w dupę. Trzeba było gonić jeszcze bardziej i nadrabiać. Wiedziałam, że Olga tym razem startowała z trzeciego sektora. Wiedziałam, że wie, co robi, dzień wcześniej startowała w rzeszowskiej Skandii.
No i ja wiedziałam, że tym razem nie da mi kopa, wyprzedzając mnie. Że teraz ja muszę doganiać. Najpierw pewnie złapię Arka, potem muszę złapać Olgę.
Jak już zjechaliśmy z tego felernego wału, dogonił mnie Goro, który proponował mi koło, ale ja spiekłam się na starcie i tyle go widziano. Inny mój ulubieniec, theli też próbował wyprzedzić mnie, nie wiem, czy z sukcesem, czy nie, już mi się to wszystko jebie;).
Ale jak już uspokoiłam tętno, to noga zaczęła kręcić z – chciałoby się powiedzieć – głową. I zaczęłam nakurwiać. Z lekkim zdziwieniem patrzyłam to na licznik, to na pulsometr.
NIEŹLE JEST! – sobie rozważałam. Tym bardziej, że wiedziałam, iż skarżyska forma sobie poszła, zostawiła po sobie może 2/3 siebie, dodatkowo jechałam tylko na śniadaniu, kawie i nie tknęłam ani jednego żela. Co jest dziwne, bo zwykle na maratonie jestem głodna co pieprzone pół godziny. I muszę przetransportować zawartość tubki do swojego otworu giembowego, a w konsekwencji niżej.
A tu nic. Zatem taka nawet i podładowana swoją dyspozycją wyprzedzałam niemiłosiernie i bez litości każdego, kogo widziałam przed sobą. Wielokrotnie na podjazdjach:).
No to atakujemy;)© CheEvara
Szlag mnie trafiał na trasie, bo megowcy robili TĘ SAMĄ pętlę dwa razy (mocno pokrywającą się z trasą legionowskiej Mazovii), a gigowcy trzy... Naprawdę nie da się tam inaczej wytyczyć drogi?? Serio? Naprawdę nie można tego NIE POWTÓRZYĆ?
Tak czy siak. Wiedząc już, jaki podjazd gdzie mnie czeka, zapierniczałam jak wściekła. Na chwilę przed rozjazdem mega z giga dojechałam Zetinho, który – jak czytam u niego – zadowolony z siebie jest. Zatem i ja powinnam z siebie zadowolona być.
Rozpoczęłam więc trzecią do porzygania pętelkę.
I tu czekał na mnie Marek, tak zwany Sajmon, do którego przez dłuuuuugi czas chodziłam na spinning. Na jednym z podjazdów podbiegł do mnie i, dopingując, wepchnął na górkę z krzykiem: „Przed tobą jest Krossówka, dosłownie 30 sekund, goń ją!”.
TRZYDZIEŚCI SEKUND??
To zapierdalam!
Co też uczyniłam. DOJSZŁAM ją zaraz, przywitałam się, bo ja jestem z tych miłych i zapytałam jak wczorajsza Skandia. Zrobiłam to w tak zwanym biegu, czy też locie, konsekwentnie klatka po klatce Olgę objeżdżając. Odpowiedź też złapałam w biegu, jak i informację wykrzyczaną mi już z tyłu:
„NA MAZOVII MI NIE ZALEŻY!”
Nie, kurwa, w ogóle ci nie zależy – se pomyślałam, ale odkrzyknęłam „Daj spokój, walcz!” (choć na ryj mój pyskaty i wredny cisnęło się „PRZESTAŃ PIERDOLIĆ, walcz!”). Zostawiłam ją z tyłu.
Dostałam spida.
Za chwilę też dogoniłam Gora, którego też zostawiłam z tyłu.
Spida dostałam jeszcze większego.
W sumie na metę wjechałam zajebiście zadowolona:
Wyprzedziłam, to i się cieszę:)© CheEvara
Tu czekał na mnie uchachany Radek, którego strategia wymyślona w Skarżysku, kiedy to dostał ode mnie w dupę pół godziny, najwidoczniej się powiodła. A brzmiała:
WIĘCEJ TRENINGÓW! ALKOHOLU TYLE SAMO… ALE WIĘCEJ TRENINGÓW!
Tyle, że złociutki mój serdelku, tu startowałeś z sektora trzeciego (ja z czwartego) i dałeś radę ujechać mi tylko na minut 8. A w Skarżysku startowaliśmy, PYSIACZKU z sektora tego samego i trzydzieści minut dostałeś.
Niemniej jednak Radziu był z siebie zadowolony, i w tym zadowoleniu asystował Beniowi, który cykał foty (ta moja z mety jest właśnie przez niego ustrzelona).
I z tego oto towarzystwa wyrwał mnie mój Giga Prezes, który jednak pojechał mega, dołączył do nas Jarek i Janusz (z tymi panami w tamtym roku zjechałam rowerowo Mazurki, a ten drugi pan to jest właśnie ten Janek z obdartym fizysem i wielkim nadgarstkiem:)) i jęliśmy wymieniać się sympatycznymi złośliwościami. Od Janka dostałam zimniutkie piwko (kooooooocham Cięęęęęęę!!:)), od Jarka garść szpilek. I za te pewnie szpilki został wcześniej ukarany złamanym na trasie (ale nie maratonu, bo nie startował) hakiem przerzutki.
Jednak jest sprawiedliwość;).
Potem jeszcze podbryknęła do mnie reportereczka nowodworskiej tefau – wiadomo, od razu poznają się, who is who, ewentuanie hujishuj i ja tutaj:
I jeszcze ZDANŻAM udzielić wywiadu;)© CheEvara
ściemniam, że nie mam żadnego planu treningowego, że TAK O se tylko jeżdżę;)
Tu udzielam tego wywiadu od przodu, bo to, jak wiadomo, można różnie:D© CheEvara
Ponieważ na metę zjechał już Jerzy, przybył też Goro, chwilę przed nim Olga, której przecież nie zależy na Mazovii, albo po prostu posłuchała się mojego „Nie pierdol, walcz”, ale ciągle jeszcze nie było widać Niewe, polazłam a Arkiem, Jankiem i Jarkiem tam, gdzie miał miejsce start i cała imprezka.
I naprawdę NIE WIEM, JAK TO NIEWE ZROBIŁ, ale dobił do mnie i reszty DOKŁADNIE WTEDY, kiedy kupowałam piwko:)
Potem już zrobiło się mocno towarzysko. Wreszcie napiłam się piwka z mtbxc, poznałam jego lepszą i ładniejszą połówkę, przyjęłam gratulejszeny od Wojtka Marcjoniaka z AirBike i w ogóle zrobiło się wesoło:
czekanie na dekorację
No i niestety... CAŁA KUŹWA MAĆ JA! :)© CheEvara
Niektórzy naprawiali, co zepsuli:
Jarek czekał aktywnie;)© CheEvara
No, ogólnie miało miejsce wielkie ochlejstwo w akompaniamencie dźwięków przeróżnych – można było nabawić się turbulencji wdupnych słuchając miksu Metalliki („Enter Sandman”) z Urszulą i jej „Konikiem na biegunach” zagranym chwilę później.
Jakby pod to konto nasza wielka ekipa oczywiście robiła wielką bardachę.
Dekorowanie się przedłużało i przedłużało, co oczywiście niosło za sobą większe spożycie i dzięki temu na pudełko wskoczyłam sobie w jeszcze lepszym humorze niż przyjechałam na metę. Tylko poczucie równowagi mi się kapinkę zaczęło psuć:)
No i jest drugie miejsce. Wnikliwi zauważą zaś, czego na tym zdjęciu NIE MA:)© CheEvara
Zaś Olga – gdy podbiegłam jej pogratulować – nie omieszkała mnie poinformować poważnym tonem, że W OGÓLE MNIE NIE GONIŁA.
Ani trochę.
POWAŻKA. Na pewno by mnie nie wkręcała.
Do chat wróciliśmy na kołach – mua, Radek, Goro i Niewe, zapieprzając dość równym tempem (do pewnego czasu, bo niektórzy poczuli się lekutko kiepsko i potrzebowali przystanku w Roztoce na pewien powracający do życia, reanimacyjny trunek). Mnie chwilę wcześniej próbował uszkodzić jakiś chuj w blachosmrodzie, usiłując wepchać się między mnie, a wysepkę, skutkiem czego wyjebałam 10-metrowego szlifa na krawężniku z prawej strony.
Strasznie żałuję, że nie wysprzęgliłam kutafonowi w ryj, tak jak kiedyś takiemu jednemu, który mnie ustrzelił swoją puszką i który trafił na policję z profesjonalną pizdą pod okiem ufundowaną przez Che. Bardzo żałuję.
No i jakeśmy posilili się w Roztoce, uciekliśmy w teren w stronę następnego pit-stopu, już u Niewe, gdzie posililiśmy się znów, by siłę na daley zachować.
Dzięki tej trasce pękła tego dnia stówka.
Już nie zliczam tych wszystkich kaemów z rozgrzewek, rozjazdów, dojazdów pod prysznic, czy na myjkę. Choć wiem, że niektórzy tak robią:D
No i o. Wszystko fajnie, piwo, wódka, dżez babariba, ale nazajutrz, dostałam wkurwa i piany, gdym zobaczyła mój spadek w generalce.
Ale wiecie, co? Wszystko to jest kija warte. Wszystko. Jak się zobaczy coś takiego:
Cuś takiego mnie urzeka:)© CheEvara
Pani jest niewidoma, a pan i tak zabrał panią na maraton. Inny NADzawodnik, jaki mi przemknął gdzieś w miasteczku zawodów to był chłopak z amputowanym przedramieniem.
To czym ja się kurwa przejmuję? Że nagrody w postaci lampek rowerowych za pierwsze miesce w generalce nie dostanę?
Kategoria Mazovia MTB Marathon, piękna stówka, trening, zawody
Dane wyjazdu:
85.00 km
65.00 km teren
03:53 h
21.89 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:1380 m
Kalorie: 2101 kcal
Mazovia w Skarżysku, czyli kurzył Jerzy na urwisku lub też użył Jerzy na kur… niku!:)
Niedziela, 28 sierpnia 2011 · dodano: 30.08.2011 | Komentarze 53
Ależ to był dla mnie maraton, uhuhuhuhuhu!Ależ mi noga kręciła, ależ mi łyda ciągnęła. Ja pierdaczam!
Zajebiście zadowolonam. Wielce.
Skąd ta forma, to sama nie wiem. Nie zmienia to faktu, że jestem mocniutko zadowolona.
Ale ale. Wiem, że wszyscy lubicie tu wleźć, doznać rozkoszy intelektualnych, czytając zajebisty wpis, więc napiszę, jak to było od początku.
Dziewiątego sierpnia roku pańskiego 1982 na świat przysz… eeeeee… na świat wyjechała na rowerze Wasza ukochana Che. 29 lat później przyszło jej do głowy przejechać se maraton w Skarżysku. Co się będzie w domu kisić – pomyślała se. I pojechała. Dzieki wsparciu pana Gora, który tego dnia robił za drajwera, w towarzystwie pijaniusieńkiego (naprawdę, chłopak od piątku dawałł z siebie wszystko;)) Niewe i Radka, który zawstydził wszystkich swoim czyściusienieńkim Garym Fisherkiem.
Czystszy był tylko mój Szpecyk.
No i tak. Tenże wesoły skład czterech przekrzykujących się zrytych umysłów zaowocował kopalnią tekstów, których kuźwa nie pamiętam. Ale było epicko i sprośnie. Tak jak lubię;).
W Skarżysku byliśmy niemal na styk, tym razem odpuszczając rozgrzewkę. Z dwóch powodów – z braku czasu. I z braku czasu. No i może jeszcze dlatego, że zabrakło nam czasu. Jak łatwo policzyć, z dwóch powodów zrobiły się 2,5.
Właściwie to czasu wystarczyło nam tylko na wejście do sektorów. Ja i Radziu wtuptaliśmy do trzeciego, a Goro i Niewe gdzieś dalej. Wymieniliśmy się z Radkiem strategiami – moja była taka, że mówię mojemu trzeciosektorowemu pociągowi: masz ten start, masz te fundusze, masz te rozgrzewki, ja cię serdecznie pierdolę. I nie gonię za tymi harpaganami, bo w Supraślu goniłam, w Ełku goniłam i to całe gonienie skończyło się zawałem, trachykardią, dolomitem i bondziornem. Jak łatwo można się domyślić – nie skończyło się to najlepiej.
Radek plan na start miał dokładnie ten sam, choć jak ruszyliśmy, próbował mnie urwać. Taki kolega! Taki michałek! Nie chowałam jednak urazy. Jechałam sobie zatem spokojniuśko, jechałam sobie swoje, ale tak jakoś miałam wrażenie, że nawet dwóch trzecich mojej dostępnej na wtryskarce mocy nie wykorzystuję. To depnęłam. I dogoniłam Radzia, który wyrzekł JEDYNIE na mój widok:
- Ooooooooooo
Na takie dictum mogłam tylko rzucić się do przodu.
I tak na lajcie sobie wyprzedzałam wszystkich.
Z małym wyjątkiem zwanym Olgą Niewiarowską, która już zgodnie z tradycją, acz tym razem wcześniej niż zwykle wzięła i mnie pognębiła swoim turbodoładowaniem z nóg.
Jestem już z tym pogodzona, nawet szczerze mówiąc, wyczekuję tego momentu. Nawet lubię to;).
Nie wiem, czyje koło złapałam, ale SIĘ NIE PUSZCZAM:)© CheEvara
Wyrwała dziewczyna do przodu, ja próbowałam złapać jej koło, które po chwili urwałam, ratując mojego Naftokorowego ulubieńca, Pana Gąsienicę, czyli Maćka Zielonkę, którego los doświadczył kapciochem.
Obcy, dętka, którą dostałam od Ciebie jest teraz w Sopocie, w kole gwiazdy Naftokoru. Czyli też w dobrym miejscu.
To był mój pierwszy pitstop. Drugi zaliczyłam przed genialnym, długim szuterkowym podjazdem, bo luzowała mi się śruba zacisku sztycy, zjeżdżało mi siodełko i coraz bardziej obcierałam sobie kolanami brodę. I po drodze suty (informacja dla Gora, który jak ta woda, drążąca poprzez wieki skały, ostatnio dociekał, czy obtarłam sobie kiedyś suty, czy też – jak mawia jeden z moich ulubionych mechaników – NYPLE). Nie tylko nie chciałam zajechać sobie tych sutów, co żal mi było kolan, zatrzymałam się. Szybkozamykacz jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem na takie okazje. Bo zanim trafiłam imbusem we śrubę, objechali mnie ci, których tak pieczołowicie wyprzedziłam. Oraz dojechali ci, którzy pieczołowicie gonili, na przykład taki theli. No i Elka Molenda z Plannji, która w Ełku była wiadomo która.
Ooooooooooooooo, nie, nie dzisiaj, kochana – wyszemrałam wściekle i pierdolnęłam w pedały. I na tymże długim, zajebistym szuterkowym podjeździe wyprzedziłam Elkę, theli’ego, a nawet Bogdana z Gerappy.
Hahahaha, uciekłam theli'emu, emu, emu, emu:)© CheEvara
Wyobraźcie sobie zatem, jaką miałam nogę.
Już? Macie to?
To teraz wyobraźcie sobie, jak mnie to podjarało i jakiej nogi dostałam jeszcze dzięki temu.
Teraz sobie myślę, że gdybym kilka razy wyprzedzała bezwzględnie niektórych leniwców, którzy wlekli się przede mną, a nie grzecznie czekała na miejsce, to bym dojechała Agę Zych, która na metę wjechała trzy minuty przede mną. Bo zapierniczałam jak dzikus nawet w tych błotnych sekcjach.
Myślę se też, że i Olga była do dojechania.
To był mój dzień. Tyle, że ja podeszłam do tematu nieco bezjajowo. Bo z difolta założyłam, że Aga to mi jak zwykle zwiała na pińcet minut. I uznałam, że zapierniczam swoje, bo jej to na pewno nie dogonię. Trochę złam za to na siebie.
Ale teraz najlepsze. Niejakiemu Goro włożyłam ponad trzydzieści minut.
Lubię to.
Wiem, że zmagał się z dętką, ale nawet jeśli. Odliczając to, to i tak jest bite pół godziny:).
Radkowi, który tym razem pojechał dystans dla twardzieli włożyłam nieco mniej, ale jak na mnie i na Radosława, który w którymś z pośladów na pewno ma silnik, to i tak sporo.
A Niewe… Niewe pijany pojechał mega. I tak szacun, bo niektórzy pojechali fita;).
Lubię te kilka powyższych akapitów.
No i o. Giemba cieszy mi się do teraz. Naprawdę. Bo i trasa była świetna, może nie na szóstkę pod względem trudności, technicznych odcinków było mało, ale była interwałowa i dała możliwość wbicia na liczniku prędkości 60 km/h na jednym z asfaltowych zjazdów. Wszystkie podjazdy zaliczyłam z siodełka – wszystkie oprócz tego, który przypominał szlaki rowerowe w okolicach Dżałorek. Te szlaki, którymi było wleczone drzewo po wycince. Wyprzedzałam na podjazdach. Spieprzałam na zjazdach.
Gdzie ja mam się udać, aby taką formę utrzymać do końca sezonu?
Na mecie czekał na mnie z aparatem Niewe:
Tu przyczajony Niewe, ukryty smok robi mi fotę na mecię:)© CheEvara
Tu zaś dokumentuje mnie ekipa muchozola:)© CheEvara
dojechał Michał z Kristoferem i w tym składzie poczekaliśmy najpierw na Radka, potem na Pana Dyrektora i w końcu na Gora. Na tego ostatniego szczególnie długo.
Tak się jeździ, robaczki.
Potem ceremonia wyglądała już standardowo – piwko:
Goro w stroju Ti-Mołbajla, który obciera suty© CheEvara
drugie piwko:
Niewe jest wreszcie wśród żywych, a Goro ciągle z obtartymi sutami;)© CheEvara
śmiechy, plotki z… Olgą, którą zaczepiłam pod tablicą z wynikami, zapoznałam przesympatyczną panią małżonkę szcygana, podtrzymałam swoje radosne stosunki towarzystkie z bikerami zapoznanymi w Mławie, no… po prostu rozkosznie byłam sobą.
Dalej to już wiadomo, dekoracja:
A ja jak zwykle się chacham:)© CheEvara
ah, wrzucę se jeszcze jedno:):
Llllubię to:)© CheEvara
miliard szpilek wbitych chłopakom, których objechałam bez litości i rozejście się. I znowu miliard szpilek wbitych chłopakom. Na parkingu cwaniacko wykpiłam się od roboty i pod pretekstem zagadania z muchozolem, któremu stuknęło OCZKO wymigałam się od pakowania mojego Szpecyka z obdartymi nędznicko chwytami. Się wygrywa, się ma ludzi do pakowania;).
A jak składam życzenia, a nie wyglądam:
Chyba bardziej czegoś żądam niż życzę:D© CheEvara
Czy muszę mówić, jak wyglądała podróż? Już w Pruszkowie, gdzie odstawialiśmy Radzia, ja byłam wstępnie najebana. Sportowiec, co? O paszy w postaci hot doga nie pisnę słowem. Musieliśmy rewelacyjnie wyglądać na tym przystatojlowymparkingu – czwórka rowerzystów, troje w trykotach, troje z piwem i fastfudami. Rewelka.
Tak naprawdę zajebiście to lubię.
Kategoria >50 km, Mazovia MTB Marathon, trening, zawody