Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

krajoznawczo

Dystans całkowity:3879.74 km (w terenie 1733.04 km; 44.67%)
Czas w ruchu:215:34
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:31376 m
Maks. tętno maksymalne:184 (95 %)
Maks. tętno średnie:164 (85 %)
Suma kalorii:106918 kcal
Liczba aktywności:60
Średnio na aktywność:64.66 km i 3h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
52.25 km 47.00 km teren
02:52 h 18.23 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max:160 ( 81%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy:402 m
Kalorie: 1413 kcal

To będzie historyczna notka z Mazur

Sobota, 30 czerwca 2012 · dodano: 10.07.2012 | Komentarze 17


A raczej jej brak, bo...
.
.
.
.
.
OPIS U NIEWE! ;)


Dane wyjazdu:
79.03 km 68.00 km teren
07:29 h 10.56 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:3016 m
Kalorie: 4597 kcal

Karpacz kontra Che. W sensie, że maraton tam. I Che też tam:)

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 35

Ołkiej.

Piszem.
Wcale nie w telegraficznym skrócie. Podobno pół Polski czeka na mój wpis z Karpacza – mam o tym świeże info – zatem skrybam i gryzmolę, bo wiem, że zagryzając pazury w oczekiwaniu na tę notę, zmuszeni byliście przez cały weekend czytać mój blog raz jeszcze. Czynność powtórzyć, czynność powtórzyć.

Na wstępie fakty mocno uprzedzę – ja jestem Karpaczem absolutnie zachwycona i zupełnie NIE PANIAM tego jojczenia na forum, że za trudno, że przesadzone, że za dużo. Jakbym chciała łatwo, czy też za mało, to bym wybyła na którąś trasę Mazovii.

Chciałam dostać w rzyć i uważam MISZYN za AKOMPLISZT.
Rozumiemy się?

To jadziem.

Przez noc wiele z hamulcem się nie zadziało. Ani Buka, ani Czarna Wołga, ani nawet Stefan Niesiołowski nie zdziałali nic w zakresach naprawczych. Nadal nie wiedziałam, czy w ogóle startuję. Przy eleganckim śniadaniu (przemistrzowskie farfalle ze szpinakiem, mmmmm, mhhhh, hmmmmm::)), które wciągałam jakby bez przekonania, zastanawiałam się, czy ja od paru dni na daremno nie futruję tych węglowodanów. No bo jak nie wystartuję, to mi tylko dupa urośnie od tych klusek/klusków!

Niby wczoraj Faścik twierdził – przeciwnie do Bartka – że na pewno w miasteczku maratonowym będzie serwis i stoisko Velo, gdzie przynajmniej kupię klocuchy, ale ja nie lubię sprzecznych zeznań i nie mogłam sobie na ich podstawie ulżyć w napięciu (na przykład strzelając kontrolnie grzywką o porcelit) i na pewniaka jechać do bazy golonkowej, że niby se stamtąd ruszę zaopatrzona w klocki, wyregulowana, w jakiś sposób pewna, że dupę na zjazdach ocalę obiema tarczami.

Niniejszym postanowiliśmy z Krzyśkiem (megowcem, też Airbike) i Bartkiem, moją gigową podporą przybyć do Karpacza rozsądnie wcześniej, żeby – w razie komplikacji – pomizdrzyć się do chłopaków z serwisu. Może wydłubią klocki ze swoich rowerów, albo – nie wiem – wytną z kory brzozy… No w każdym razie, chcieliśmy asekurancko przybyć na miejsce i mieć czasoprzestrzeń do ewentualnych improwizacji.

A gdy jechalim na miejsce, z naszej bazy w Podgórzynie do Karpacza, zadzwonił do Bartka Formicki chętny wspomóc JEDNĄ TAKĄ SIEROTĘ BEZ FAŁD NA MÓZGU.
Dopiero odczytał wczorajszego błagalnego esesmana i nie tylko wysłał na mój numer wiadomość o treści POMAGAM, ale okazał i troskę, i litość.

To musiał być dobry znak, noooooooooooo. Formickiemu powiedzielim, że spróbujemy rzeczy kupić na miejscu, a on zaoferował się – że w razie gdyby nie – on nam te klocki do miasteczka podrzuci.

Niemal zachlipałam wzruszona! Czyli w prawdziwej dupie nie utknęłam JESZCZE!
I są jeszcze szlachetni ludzie na tym pełnym kłamstw świecie polityki, grubego gangsterskiego biznesu i ramonesek.

Na miejscu, pełna HERZKLEKOTU o moją najbliższą startową przyszłość i otoczona chłopakami-teamowcami polazłam do stoiska Velo, które było i które dupę klockami mi uratowało. Mieli. No to my ziu z powrotem do samochodu, do rowerów, gdzie Bartek zabrał się za ratowanie moich jajek, które Wojciu by niechybnie obrzępolił, gdybym właśnie z takiego powodu jak nieprzygotowanie sprzętowe nie wystartowała.

Nie w klockach jednak tak naprawdę był ambaras, a w tłoczkach – tym razem i zdecydowaliśmy się na całego skorzystać z Velowców. Bo Bartkowi witki opadły.

RATUJCIE, PANY! – wydobyłam z siebie przy serwisie i serwis wziął się do ratowania. W akompaniamencie mojego mielenia jęzorem, które miało zatuszować, jak bardzo jestem ZNERWICOWANA.

W tak zwanym międzyczasie podjechała do nas dwuosobowa delegacja Gomoli, wiol18a i Dawid (poprawcie mnie, plis:) i to było – pod względem towarzyskim super. Acz nie zmylicie mnie, rude liski, liczyliście na to, że awaria wyeliminuje mnie z wyścigu. Ha!
NEWAH!

Modliłam się o ten serwis, a potem się panu oświadczyłam:D © CheEvara

Upewniłam się też, czy jest żonaty, bo wolę wiedzieć, że taka żona to mnie polubi, ewentualnie pokocha:D.

Hamulce po niecałym kwadransie uzyskały stan pierwotny, a raczej należyty i mogłam spokojnie pogłaskać się w kroczu – jajek nie namierzyłam, szwów z przyszycia też nie… Może nie będzie co mi urwać?

Potem udaliśmy się na kontrolny, nerwowy sik, w drodze do którego wyczaiłam w czubie sektorowym JPbike’a i klosia. Pod adresem tego ostatniego nic dobrego nie pomyślałam – najwidoczniej nie chciał rywalizacji jak w Wałbrzychu, spękał!;) – i na ostatni moment wbiliśmy się z Bartkiem i Rafałem (też Airbike, też giga) w ostatnie rzędy gigowców.

I ruszyliśmy przez Karpacz od razu pod górę. Doping miejscowych, turystów oraz startujących pół godziny później megowców niósł się szeroko wzdłuż ulicy i był – przyznam najszczerzej i najserdeczniej – kapitalny. Zapamiętałam wrzeszczącego Michała z BikeTires oraz Michała z WKK, któremu zdarza się w Wawie prowadzić treningi na Kabatach – ten ostatni kawałek asfaltu ze mną podjechał, BREDZĄC coś o tym, że ja zarzekałam się, iż na Karpacz na pewno się nie porwę. No dalibóg, jeślim to mówiła, to na pewno w malignie:).

Niestety relancję piszę ponad tydzień później, więc zapomnijcie, żeby tu było reportersko wiernie i szczegółowo:).

No i jedziemy sobie, acz tam nie wjeżdżamy… wyjątkowo:

Hej tam w górze! © CheEvara


O ile podjeżdżamy w zasadzie od samego początku, o tyle stawka naprawdę rozciąga się w okolicach 10-tego kilometra, kiedy zaczyna się wspinaczka na Okraj. Według tego, co pisali chłopaki układający trasę, załatwienie wjazdu tam niemal ocierało się o cud – ze względu na to, że mieliśmy niniejszym naruszyć dziewiczość Karkonoskiego Parku Narodowego. Cieszyłam zatem ócz, jednocześnie błagając swoje nogi o więcej pary. Przestałam to jednak robić, gdy usłyszałam szuranie megowców, doganiających nas w tempie… no, imponującym.

Klasą samą w sobie okazało się wyprzedzanie wszystkich „czerwonych” przez Marka Konwę – zrobił to tak elegancko i dyskretnie, że jechałam z hapą rozdziawioną, acz roześmianą. Przeżyłam bowiem szok jakościowy, bo chwilę wcześniej cięło wściekle kilku PROŁSÓW, drąc ryje, żeby im na szerokiej drodze zrobić lewą wolną.
Jak nie umiesz zmieniać toru jazdy, to siedź w domu – myślałam se przy tym.

A potem tylko właśnie usłyszałam szum gum, z prawej strony mignęła mi INO fioletowa koszulka i tyle cichutkiego Konwę widziano. Było to piękne:). Tak to się robi!:)

Asierozgadaaam!
Mała przerwa na foteczki:

No to na początek się nawet jechało;) © CheEvara


Tu taka widokówka teamowa. Myląca;) © CheEvara


A ja – o ile w głowie tłukłam sobie, że w zasadzie najważniejsze będzie po prostu ten maraton bezawaryjnie ukończyć i w ogóle ukończyć, o tyle wypatrywałam też na trasie dziewczyn, które będę mogła powoli łykać. Już na samym początku, jeszcze przed zdobyciem Okraju udało mi się dojechać Kasię Laskowską – na fajnym kamieniŹDZie-korzeniZDym singlu. Albo jej tam jakiś manewr nie wyszedł, albo coś zrobiła z rowerem, bo się tam zatrzymała. Liczyłam, że będziemy się trochę tasować na trasie, bo według tego, co mówił mi Bartek, jeździłybyśmy w podobnym tempie.

Ale póki co Kaśkę miałam za sobą.
Chwilę później na zjeździe przepuściła mnie wspomniana wcześniej wiol18a, która nie mogła wpiąć się w pedały po małym spacerze w dół błotno-potoczkowym zejściem. W jej przypadku też liczyłam na rywalizację.


Nawet za chwilę na zjazdach będę łykać parę dziewczyn © CheEvara


Jak już dogonili nas NIEBIESCY, zrobilo się przyciasno na zjazdach © CheEvara


O zjeździe z Okraju można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był pójściem na maratonową łatwiznę. To była jedna z pierwszych sekcji rtv, o tyle trudna, że zjeżdżana/schodzona w towarzystwie megowców, w związku z czym było ciasno. Oraz, że środkiem, po kamieniach płynęła se woda, więc łatwo było facjatę sobie przeszlifować. Tu wolałam zdrepcić, żeby raz, że się nie zabić, a dwa nie wjechać komuś w rów. No i żeby nie blokować twardszych.

Przeglądałam foty i natknęłam się na taką sytuancję (nie wiem, z którego miejsca to)
:
A tego Pana kto poznaje?;) © CheEvara


Wstawiam je złośliwie, owo zdjęcie, dokładnie za to, że mnie Faścik o poranku olał. Miał przybyć na start gigowców, nie przybył. Znaczy, olał, nie?:D Tak więc wstawiam.

W każdym razie.

Po tym dość trudnym zjeździe, na którym nie dało się odpocząć ani trochę, trzeba było znów tyrać podjazdy.

A tu taki widoczek, że pod górkę:) © CheEvara


A potem znów staczać się we w dół:

To dokument dla niewierzących w moje wyścigowe niecykanie się © CheEvara


Statystycznie zatem był to całkiem płaski maraton:).


Najbardziej ze wszystkiego psychikę orał mi Garmin. A na nim przejechany dystans. Czułam się urypana, a jak spojrzałam na licznik, to po trzech godzinach nie byłam nawet w połowie dystansu. Tak. Miałam średnią 11 km/h. Z takim czasem zapowiadała się mała, ZALEDWIE ośmiogodzinna wycieczka.

I żeby było mi już zupełnie wesoło, w okolicach 40-kilometra – dla odmiany po wczoraj – klamka tylnego hamulca STWARDNIAŁA, co oznaczało, że posiadam go na tyle, żeby tarcza sobie spokojnie i sukcesywnie jedynie pocierać klocki. Te jej w ogóle nie ściskały, więc moje zęby same zadzwoniły o siebie ze strachu. Dupa mi na zjazdach latała. Su-per, naprawdę.

Przecież się jednak nie wycofam, nie? Nie po to było tyle zachodu rano, żeby teraz robić de-en-efy, tak? Jak nie zjadę, to zbiegnę, i łomatko, no jakoś to musi być.

Nic to.

Bez żadnego podlizu przyznam, że gdyby nie Bartek, byłabym w dupie ciemnej. O ile do połowy jechaliśmy względnie równo, to potem mogłam tylko liczyć na jego litość. Nie przeliczyłam się – co mi zwiał na podjeździe, to na dole czekał na mnie. Się ma giry zrobione po Trophy, to i się nagina;).

Jako, że chronologia mi się rypie, foty mogą być nie po kolei. Niemniej jednak bardzo dobrze pamiętam, jak w okolicach piątej godziny zaczęły rypać mnie plecy. To już było mało frywolne, bo na pozdjazdach musiałam robić postoje i rozciągać te jebane lędźwie. I tak wydarzyło się to później niż we Wałbrzychu, wtedy plecy objawiły się już w trzeciej godzinie i całą drogę wizualizowałam sobie wannę wypełnioną lodem szczelnie okrywającym mój zbolały korpusik.

Tu może plecy bolały mnie krócej, ale stosownie też mocniej. DRA-MAT.

Podjazd (to chyba była Chomontowa Droga), któryśmy wczoraj z Bartkiem robili, a który ja zapamiętałam jako w miarę krótki, a na pewno kończący się w okolicy budy robotniczej WYTOPIŁ ze mnie absolutnie wszystkie siły i zaorał mi morale glebogryzem głębokim. Tam Bartek mi uciekł, a mnie pokonała własna psychika. Jak dojechałam do tej budy i pokonałam tamtejszy zakręt i okazało się, że podjazd właściwy się tu zaczyna na dobre, autentycznie ZASZLOCHAŁAM z braku sił.
NA CHUJ CI TO BYŁO! – pytałam sama siebie. I poprawiłam tę retorykę bezsilnym rykiem.

I naprawdę, choć wiedziałam po wczoraj, że zjazd stamtąd będzie techniczny (najpierw prosty i asfaltowy, potem wnikający w teren) i będzie prowadził po kolejnej sekcji Grundigów, nie mogłam się go doczekać. Chyba nawet zła na siebie za kiepską formę na podjeździe, zjechałam se te mikrofalówki i pralki na tyle, na ile pozwolił jedyny działający hampel. Ale zjechałam, nie stuptałam.
No i o.

Z drugiej pętli pamiętam jeszcze tylko innego gigowca, który jechał z nami niemal do końca, ustępował mi jedynie na zjazdach, które ja – zawzięłam się – robiłam z siodła. Nawet przyszło mi do głowy, że ludzie z rodzinami tyle czasu nie spędzają, co my ze sobą na wyścigu.

Dalej mam już tylko przebłyski.
Takie, że na samym końcu dojechała nas Krycha z Gomoli, informując przy okazji, że Kaśka Laskowska się wycofała. Samą Kryśkę łyknęłam jeszcze przed Okrajem, więc po prostu mnie przytkało, jak ją zobaczyłam spokojnie nas wyprzedzającą.

Bardzo niefajne jest też wypicie absolutnie wszystkiego 15 kilometrów przed metą. Tu jednak na szczęście zupełnie inaczej niż na Mazovii można jeszcze liczyć na bufet. Ostatni był 5 kilometrów przed metą i dupsko moje uratowane zostało. Zatankowałam bukłak do pełna, choć wiedziałam, że tego już na pewno nie wyżłopię. Ale psycha swoje robi. Wiadomo, że kto nie pije, ten nie jedzie – jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wkurzało mnie zaś siedemnaste i dalsze pytanie/a o to, czy w tym plecaku to ja targam laptopa. Nie, kurwa, ja po prostu targam to, na co wolę nie liczyć u innych. Nie mam ochoty błagać o dętkę, pompkę na trasie, serio, nie mam chęci. A trzylitrowy bukłak nie zmieści się w półlitrowym Camelbacku. Swój rozmiar ma, a z nim jego opakowanie.
I tak o.

O godzinie 17-tej, na którą zaplanowano dekoraNcję – ja jeszcze byłam na trasie i naprawdę nie łudziłam się, że coś tam mogłam zwojować. PRZEMILCZMY:).

Ostatnie agrafki, do których oczywiście wiódł podjazd, zjechałam z podparciami, nie chciałam już zdawać się na moje uchetane członki oraz ciężko kapującą mózgownicę, poza tym w temacie tylnego hamulca nie zaszły jakieś oszałamiające zmiany. Woziło mnie niezmiennie, więc szarżę zostawiłam sobie na kiedy indziej. Tak samo potraktowałam końcową łąkę zakończoną hopą, już naprawdę nie miałam chęci rozorać sobie ryja.

Na metę wjechaliśmy z Bartkiem solidarnie razem i zaprawdę powiadam Wam, duuuuuuuuuuuuuużo chłopakowi zawdzięczam. Pewnie bym odpadła po piątej godzinie, dzięki plecom, paleniu w płucach, nogach i w ogóle. W głowie w sumie też.

Czas mój ŻAŁOSNY, ale se tak czytam, ile osób się wycofało, to zasadniczo cieszę się, że w ogóle ukończyłam, że krzywdy sobie nie zrobiłam, poza paroma otarciami, wielkim siniorem na udzie (se wbiłam weń… klamkę hamulca) i małymi pizgnięciami w łydkę, pedałem w kostkę, czy łokciem w kolano, tudzież oko.

O ile w czwartek, kiedym jechała tym moim fullem do Bartka pod jego pracę, miałam olbrzymie obawy, jak ja na tym będę w ogóle jechać w tych górach, skoro se zakodowałam, że fullina to taka zabawka, a nie wyścigówka, o tyle już na jednym z pierwszych podjazdów po kamulach nie miałam złudzeń. Wzięłam absolutnie jedyny i właściwy rower. Przydał się na przykład do zjechania tego czegoś:

Ja schody zjechałam po schodach:) Bart chyba na mnie czeka © CheEvara


czy:

To już chiba końcóweczka:) © CheEvara


Łoj. Moim skromnym zdaniem, było zajebiście. Jedyne, co mnie wkarwiało, to… niestety, ale w cholerę śmieci na trasie. A już wpadłam w zachwyt w Wałbrzychu, że można nie syfić. Niepojęte jest dla mnie, jak świnią ludzie zwłaszcza przy takim zagęszczeniu bufetów. Naprawdę można skitrać te puste tubki pod nogawką i dowieźć do śmietnika.
Żałuję, że nikt na moich oczach nie szczelił śmieciem na trasę, z radością bym doniosła na takiego małego fiutka.

Na koniec jeszcze dwie migaweczki (zdjęcia ekipy BikeLife urywają tyłki!):

Sorry, Barti, MUSIAŁAM!:D © CheEvara


BŁOTNIŹDZIE, co?;) © CheEvara


Byli też tacy, którzy wyglądali po maratonie kiepsko:

A Krzychu urządził się tak! © CheEvara


Oraz znany Wam JPbike, który wyglądał TAK (pożyczyłąm fotę!;)):

Ładnych szlifów się nabawiłem :) © JPbike



Po wszystkim, czyli jakeśmy wtrząchnęli z Bartkiem w miasteczku maratonowym makaron – ciągle uważam, że ten Mazoviowy w tym roku lepszy – podjechaliśmy do knajpy, gdzieśmy wczoraj spożyli pysznego Rohozeca, zamówiliśmy go jeszcze raz, a do tego całkiem zacną pizzę. No i przyznam, że nigdzie człowiek nie pozostanie anonimowy. Wielkopolska ekipa BikeStatsa też tam wcinała , a zanim do tego doszło, rozpoznała Che siedzącą tyłem do nich wysiadających z samochodu. A dokładnie chyba klosiu rozpoznał:).


Niemniej poproszę o wpisanie mię się tu, bo – PLASIAM WIELCE – z nowych dla mua nicków zarejestrowałam jacgola i niestety nikogo WIENCY. Ale tak mam, że jestem zakręcona jak słoik pikli i nie ogarniam, a zwłaszcza po czasie nie ogarniam.
Wybaczcie też, że nie doszło do prawdziwie serdecznej integracji, ale musielim tego wieczora spylać.

Niemniej jednak piweczko z JPbike CZASNĘŁAM, bo wziął i się dosiadł między innymi na okazanie swoich ran;).
No.

Nie znam osobiście Grześka Golonki i chłopaków, którzy robili tę trasę w Karpaczu, ale w sumie nie ma to znaczenia. Było tam dokładnie tak, jak mi się wydawało, że będzie. Wręcz śniło mi się to. I tak chciałam, żeby było.
7 i pół godziny jazdy prezentuje mi mój Garmin.
A dwa lata temu szczelałam niemal w tym czasie całonocny maraton Red Bulla. Po pętlach. Szaleństwo, co? Tylko, że wtedy zrobiłam ponad dwieście kilometrów:).

Cieszem siem, że ten Karpaczinho ukończyłam.

Mój rzyg na Mazovię jest niestety coraz większy. [/b]

Dane wyjazdu:
45.36 km 35.00 km teren
04:24 h 10.31 km/h:
Maks. pr.:41.10 km/h
Temperatura:24.0
HR max:150 ( 76%)
HR avg:112 ( 57%)
Podjazdy:1315 m
Kalorie: 2138 kcal

Przybędą nocą, pedałami w drzwi załomocą... W Podgórzynie pod Karpaczem

Piątek, 22 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 21

Tylko siedem godzin! – łącznie z postojem na ,,największą pizzę w Błaszkach” (przy czym odwiedzona przez nas pizzeria była jedyną w Błaszkach, nie jest chyba wielkim wyczynem jej rozmiar) trwał nasz dojazd w okolice Karpacza.

Ponieważ nie wtrANcałam się w ustalenia noclegowe, na miejscu, dokładnie w Podgórzynie mogłam wziąć i poddać się niebotycznemu zaskoczeniu, wielce na plus. Bartek zresztą też, bo choć on miejsce załatwiał, to był – jako i ja – tam pierwszy raz, gdyż metę nagrał nam inny teamoowy kolega.

Nawiasem mówiąc, do końca myślałam, że Krzysiek jedzie z nami, a on wybrał pociąg.

Ewidentnie woli DŁUŻEJ.


Zdjęcia fociłam komórką, nauczona doświadczeniem z Hiszpanii, by na rowerowe wyjazdy w tereny górzyste nie zabierać lustrzanki. WYLATA Z RĄK. Zwłaszcza jak się zdjęcia cyka, jadąc na rowerze.


No to mieszkaliśmy w tak pięknych okolicznościach flory oraz na pewno fauny:

Żeby nam się lepiej spało, widok mielim taki z okien © CheEvara



Nasze role jakoś samoistnie się przydzieliły. I ponieważ komórka jest moja, a samochód Bartka, to Bartek wypakowuje rano rowery, a ja robię dokumentaNcję. Zresztą to ja piszę blogaska, którego Bartek – jak sam zeznał – też czyta, a nie odwrotnie:)


Uznalim, że pojedziem obadać teren © CheEvara



Podczas, gdy my szykowaliśmy się do rekonesansu po pętli Giga z jutra (za co nie tylko dostanę opierdol od Wojtka na bieżąco, czyli w trakcie, co po powrocie do Warszawy:)), do Podgórzyna dotarł Krzysiek. Więc ilość rowerów uległa zmianie:).

W tak zwanym międzyczasie przybył Krzychu © CheEvara



Ponieważ Krzysiek chyba lubi długo (czyli koleją, 12 godzin), olał propozycję spędzenia z nami dnia i wydał dekret o tym, że decyduje się pospać trochę (przez pół doby nie wyspał się w pociągu?? Dziwne. Albo... on słucha się Wojtka i gdy ten pisze w rozpisce, że WOLNE, to Krzysiek bierze od roweru WOLNE. A nie jak ja. Ale nie wracajmy już w tym akapicie do tego:)).

Ja tylko bym chciała apelować o zrozumienie:). Jechałam tu 7 godzin i zabiłabym Bartka, Krzyśka, pana gospodarza, wszystkich! gdybym miała usiąść na dupie, BĘDĄC W GÓRACH i czekać na maraton. Tylko czekać.

Zatem świadoma swojej przewiny, swojej karygodnej niesubordynacji jadę. Z Bartkiem nieświadomych moich wcześniej wymienionych. I jest pięknie.

Chyba o ten drewniany balkonik mi się rozchodziło. Ładny:) © CheEvara



I się wspinamy, za co Wojtek na pewno NAJPIERW WYHODUJE MI JAJKA, A POTEM MI JE OBETNIE. A tymczasem Bartek się lansuje.

Bart chwali się, jak widać. Bartowi zaś się chwali;) © CheEvara





Foty z RENCY muszą zaistnieć:


Profesjonalny dobór kadr... tfu! KADRU!:D © CheEvara




O, tu też mi o coś chodziło, pewnikiem o architekturę;) © CheEvara




Tu muszę zrobić wtręt – znów na moje usprawiedliwienie – NAPRAWDĘ wszystko staraliśmy się jechać w kompensacji!:) Nawet podzieliliśmy się rolami i Bartek pilnował trasy, a ja tętna. NAPRAWDĘ, Wojciu (kuoooocham Cje!;))

Tu miała być podkładka:

To miał być dokument dla Wojcia, że jadę w strefie jeden © CheEvara


Ale jebany Garmin TEŻ jest przeciwko mnie! Nic nie widać!

Więc! Jedziemy se w tym pierwszym zakresie, ja sobie focę na prawo i lewo, co jest dowodem na to, że ani nie jechaliśmy mocno ani szybko.

To jasne, komu ten domek kibicuje na Euro;) © CheEvara


Wszystko mi się tu podobało. Lubię, lubię, lubię!

Dom puszcza mi okno, tfu! oko! © CheEvara



Takie traski też me like it bardzo very very yes yes, jakby rzekł artysta Młynarski.

Dróżka udaje, że się nie wije pod górę. Nieudanie udaje;) © CheEvara


Rowerowe pozdrowienia były tam normą. Nawet rowerowo międzygatunkowe!

Z góry zjeżdżają se SOSZONY;) © CheEvara


W końcu wjechaliśmy w teren właściwy. Obecność chłopaków z ekipy Golonki na trasie oraz strzałki na drzewach nie pozostawiały wątpliwości. Będziem to jutro jechać. Dziś jednak mogliśmy sobie pozwolić na emocje inne niż rywalizacja. Więc rozglądamy się dużo. I słusznie:

Zachwycił nas dwukolorowy SZTRÓMYK;) © CheEvara



Jutro pewnie nawet tego potocku nie zauważymy:D © CheEvara



Póki co cieszę ryja, jutro na to siły nie będę mieć;) © CheEvara




Ten potok był naprawdę z wodąąąąąąąąąąąąąąąą biało-zielooooną!

O, uchwyciłam ten CÓT de nejczer;) © CheEvara



Gdzieś tutaj właśnie, albo chwilę dalej, jak drepcimy z buta mocno kamienisty zjazd, dzwoni do mnie właśnie Wojtek, który na pewno – gdy skończyliśmy gadać – nie tylko załkał nad moją głupotą, co prawdopodobnie uczynił mocno zaawansowaną ekwilibrystycznie akrobację nazywaną pluciem sobie w brodę (zawsze mnie to zastanawiało, jak to się robi;)) i próbował sobie przypomnieć, co go podkusiło, pobierając taki BETON TRENINGOWY jak ja do teamu.

Od tej chwili tętna pilnuję jak nigdy wcześniej:). Tylko... Ja to robić, gdy mamy tak delikatnie i uporczywie w górę?

Wspinamy się zatem niespiesznie i z mozołem.

Jakoś zapamiętam se na jutro, że za tym zielonym będzie w dół © CheEvara



Naprawdę mocno niesłusznie zapamiętam tę zieloną budę na horyzoncie jako koniec podjazdu, a tam dopiero prawdziwa zabawa się zacznie. Jutro tu wpadnę w spazm.

A dopiero w sumie z tego punktu będzie w dół © CheEvara


W tym miejscu już heblowaliśmy, bo widok nas zachwycił, a cięliśmy zaś szczęśliwie w dół. Korciło, żeby się zatrzymać. I przypozować.

A niech się w tym APSie cieszą;) © CheEvara


Jedni chcą fot, inni nie, jak tu się nie pogubić!:)

Żadnych zdjęć, noł fotos, keine Foto! © CheEvara


Obraziłam się na minutę w takim razie i poszłam odreagować to w roślinność.

To jak nie chcesz foty, to idę szczać:D © CheEvara



A propos szczania, to SZCZałki już są;) © CheEvara


Na koniec zaliczamy ostatnią sekcję w pięknym lesie z obrosłymi zieloniutkim mchem wielkimi kamulcami (we wpisie maratonowym zaprezentuję stamtąd foty), skąd czeka na nas już tylko zjazd zapowiadanymi agrafkami oraz łąką, która to podstępnie kończyć się będzie karkołomną hopą, o czym przekona się jutro JPbike.

Po wszystkim zjeżdżamy do Karpacza, Bartek zaznajamia mnie ze swoimi sekretnymi lokalami:

Uzupełniamy KARBRO © CheEvara


I wracamy te 12 kilometrów do Podgórzyna, już w zasadzie asfaltami, niemal w stylu mazurskim i od razu przypomniał mi się ubiegłoroczny Ełk z Niewe, gdzieśmy właśnie takie dróżynki eksplorowali.


Od razu landszafty piękniejsze © CheEvara



Wróciliśmy do bazy, zadrażnieni jedynie makaronem, który wtrząchnęliśmy do piwka i napotykamy Krzyśka, który nawiązuje kontakt ze swoim Achillesem:

Zastajemy Krzycha w sytuacji ekscentrycznej;) © CheEvara


Postanawiamy, że rowery oporządzimy potem i jedziemy w miacho szukać kolejnego makaronu – można się domyślać, że celując w ptaszarnię, chybimy z tymi kluchami jak nic:)

A potem jedziemy szukać makaronu. Nie udaje się, jak widać;) © CheEvara


Wszędzie tylko drób! © CheEvara


Kluchi w końcu znaleźliśmy, możemy się doktoryzować z mnogości wariacji na temat sposobów podania makaronu:).

I o.

Nie napisałam w treści, że już na początku tej wycieczki klamka reanimowanego wczoraj hamulca zapadła mi się i mój jutrzejszy start stanął pod ogromnym znakiem zapytania. Ja to się wuj na tarczach znam, ale wg Bartka mogłam a) mieć uszkodzone tłoczki, b) za mało płynu hamulcowego c) lekko zużyte klocki (na nówkach może Giga zrobię, na tych, co mam, Mega to absolutny max).

Co się nagimnastykowaliśmy, żebym jednak nie na darmo tu przyjechała! Raz że Bartek napisał esa do Formickiego (jego sklep rowerowy jest nieopodal w Jeleniej Górze), ale o 20-tej to mogliśmy i tak się w zadki cmoknąć, dwa, że ja wydzwoniłam Faścika, który też miał jutro startować, z zapytaniem, czy jakimś może cudem on albo jego ekipa ma nowe klocuchy przy sobie (zaryzykowałam nawet pytanie o strzykawkę do Avidów oraz płyn hamulcowy;)), ale i tu nie miałam za wiele szczęścia, acz Faścik obiecał, że jak rano zdobędę jakimś cudem gdzieś klocki, mam go poinformować, a on postara się przy użyciu płynu samochodowego oraz aptecznej strzykawki start mi jednak umożliwić. Improwizowawszy, znaczy się.

O tyle to wszystko było fajne, że zamiast zwykłego stracha przedstartowego czułam obawę o wystartowanie w ogóle. Chuj tam z tą stówką za wyścig, ja już widziałam Wojtka w laboratorium, jak hoduje dla mnie cztery rzędy jąder, żeby mi je przyszyć, a potem z maniakalnym szałem UJEBAĆ piłą motorową. Po samej dupie.

Tylko ja mogę być tak przygotowana na maraton w ponoć najtrudniejszym miejscu w sezonie.


Dane wyjazdu:
32.14 km 5.19 km teren
01:46 h 18.19 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy:466 m
Kalorie: 977 kcal

To może ja się wczorajszym dniem ośmieszać nie będę...

Sobota, 26 maja 2012 · dodano: 29.05.2012 | Komentarze 12

Bo szkurwa mać, zawsze tak jest. Se zaplanowałam, że wstanę rano, 5:30 (latem to już widno). Wstałam. O 9:30. OK, ma się to genialnie względem myśli regeneracyjnej przedstartowo, ale NI CHU IA nie konweniuje z planem napiętym mniej więcej tak jak obciski na dupie osadzonej na wylajtowanej sztycy.

W cholerę rzeczy miałam wczoraj do zrobienia. Na przykład półtorej godziny jazdy jak ciota. Myślałam, że se to wplotę w wyprawę po łyżki do opon, bo jak już nadmieniłam, jedna to za mało, (drugą wszak złamałam), ale tyle ugrałam, że we Wkręconych na Targówku mieli Topeaki, które mają właściwości antypodważalne (przynajmniej w przypadku ciasno osadzonego Mezcala), tak samo w Giancie na Bródnie.

Tylem pojeździła.

Pani Mama widząc mojego wkurwa, delikatnie zasugerowała użycie łyżki zwykłej, bo tak robił jej pan tata, a mój pan dziadek, ale ja jeszcze walczyłam.

Chciało mi się jeno zanucić: GDZIE SĄ ŁYŻKI Z TAMTYCH DNIIII?

Im większy mam amok jednakowoż, tym mniej pamiętam, jak udało mi się zdjąć tę dziwkę mezcalową z obręczy.

I w ten sposób najłatwiejsze – jak się okazało – miałam za sobą. Zdjęcie opony, a ponowne jej założenie miało się tak do siebie jak bankowiec stażysta do wkurwionego zawodnika MMA. A obaj są w zamkniętej klatce.

Gdy zamiast się regenerować, ja wylewałam już godzinę ponad siódme poty na kombinowaniu JAK to kurwa założyć (mniej więcej wyglądało to tak jakbym trapez do trójkątnego lotworu chciała wetknąć), zbastowałam. Wykonałam szybki błagalno-proszalny telefon do Wojtka, żeby jednak zgarnął mnie Airbike-transporterem spod domu, bo ja się poddaję.

Uznaję zatem przejechanie nędznych 8 kilometrów za niebyłe. A na pewno za niegodne poświęcania im wpisu.

No. Wojtek z Michałem przybyli po mnie i razem pojechaliśmy do Jabłonny zebrać ekipę, z którą przeturlać mieliśmy się nad morze. Nazajutrz mieliśmy startować w XC w Ostrzycach, a w niedzielę na Mazie w Toruniu. Ale żeby ten wyjazd uatrakcyjnić (jakby sam w sobie nie brzmiał zajebiście), Wojtek wymyślił, że śpimy nad morzem.

Tom wynalazła miejscówkę na Wyspie Sobieszewskiej i tam tegoż wieczora, po podróży pełnej statycznego tańczenia (ja i Kurka) w Erbasie oraz śpiewania (cały bus) ulokowaliśmy swe sportowe dupy.

Jak tylko dostanę fotki z hasania po plaży, zamięszczę. Nie może ten wpis być zajebisty bez nich.

Ale mogę dodać, że oficjalnym songiem tego wyjazdu jest taki, o kawałek:



;)

Wojtek za wejście do morza, NABIJANIE nóg (czyli używanie ich niezgodnie z kolarskim przeznaczeniem) rozdawał karne pompki w ilościach SETKI SZTUK. Nie wiem, ile ich mam, będzie tego ponad tysiąc.

Jakby tego było mało, mua swoje wieczorne łapanie fal (czyli zwykłe wskakiwanie na nie) okupię potem dwudniowo zakwaszonymi łydkami – to tak uprzedzając z lekka fakty.

Jednakowoż było pięknie:




Ale! Przedostaliśmy się rano pod Kartuzy, do wspomnianych Ostrzyc, gdzie Erbajki miały sobie nałapać punktów na XC podczas tegodniowego Pucharu Solema. Che wystartować nie mogła, bo nie posiada DE LAJSENS.





Acz traskę z teamem objechałam i tak se myślę – do tej pory zachodzę w głowę – co jest kurwa fajnego w jeździe w kółko... Może jak się jedzie w trupa, a tak jest na xc, to się na to nie zważa, ale mnię jako obserwatora trawi ta refleksja do teraz.

Parę zjazdów było fajnych, choć ten akurat najmniej:





Zachwycona terenami, singlami ukrytymi między drzewami, podjazdami, kórymi zdobywało się polany (na jednej psychodelicznie wyskakiwały z trawy zające), niechętnie wróciłam do bazy na obiad, a serwowano:



A przyjechał, bo wiedział, że będę oraz dlatego, że ścigał dziś się jego teamowy ziomal, Maciek, znany skądinąd jako Pan Gąsienica. Tośmy zasiedli do pogaduch, przerywanych moim niepokojem o Erbajków (Danielowi na starcie łańcuch wypadł z wózka, co mogłoby go skazać na przegranie tego w cuglach, ale chłopak się nie dał, spiął spinkę na nowo i pojechał. Ale jak! Mówił, że na 110% i to naprawdę było widać. Aśce z kolei nawalały przełożenia i dała sobie siana, a Michał na trasie się skich... zrzygał. I tak o.).

No i ło. Wkrótce potem Faścik się oddalił, grożąc, że we wtorek melduje się we stolycy, a ja poszłam szczelać fotki dekorowanemu Danielowi.

Pudło choć szerokie, to jednak ciągle pudło! I kaska przytulona:) © CheEvara



Tam też mały burdel organizacyjny spowodował, że wyczytano do dekoracji Aśkę. Teraz przedstawię scenkę chyba najbardziej żenującą ze wszystkich mi znanych.


Wojtek poszedł przypomnieć sędziom, że Kurka się wycofała, ja polazłam za nim. Po trasie napotkałam przyglądającego się dekoracji Błażeja, trenera WKK. I on do mnie:

- Idź za Aśkę!
- Aśka się wycofała – mówię na to.
- No i?
- No i to, że nie ukończyła wyścigu, to po co mam tam leźć?
- PO KASĘ – usłyszałam i poczułam, jak mi suty kwaśnieją.
Wybałuszyłam tylko oczy, zapytałam, raczej już retorycznie: „SERIO?” i oddaliłam się.

Gratu-kurwa-luję tego armaggedonu polskiej myśli szkoleniowej. I o więcej komentarza się nie pokuszę.


A cośmy robili wieczorem, opiszę potem. Bo do tego potrzebne mi są zdjęcia;)


Dane wyjazdu:
151.34 km 85.00 km teren
07:14 h 20.92 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:29.0
HR max:152 ( 77%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy:191 m
Kalorie: 5276 kcal

Nowe wymiary czasu i przestrzeni czyli o tym, jak bajkstats do Łodzi mknął

Wtorek, 1 maja 2012 · dodano: 11.05.2012 | Komentarze 22

No dobra. Nastał ten dzień, że i ów wpis trzeba zrobić. Niespodzianek i szału nie będzie, bo już wszyscy zdradzili, o co chodziło w święceniu pierwszego maja.

A nie, nie wszyscy. Goro chyba ciągle CZEŹWIEJE, a chrisEM ma od dawna wylane na robienie wpisów. I pewnie przy okazji też CZEŹWIEJE. A mają jakby chłopaki po czym;).

W pierwszej kolejności po wspólnym Harpaganie, a raczej po imprezie integrującej w jakimś tam pachnącym mchem i paprocią (a po wyjeździe panów pewnie także dłuuuugo piwem) domku w Czarnej Wodzie, gdzie to zapewne zrodził się w chorych umysłach pomysł tegoż wyjazdu. Nie wiem, co sobie panowie w tym domku, integrując się, wyczyniali, ale pewnie poczynali dobrze, skoro zatęsknili i zaledwie tydzień później chcieli się ze sobą spotkać, nie wnikam, być może ma to coś wspólnego z końmi.

Ale do tego jeszcze – za przeproszeniem – dojdziemy.

Impreza była otwarta, bo taką ją uczynił Goro na facebuku. Zrobił wydarzenie, nakazał wpisywać miasta i przelać walutę na jego konto, wszak prestiż kosztuje, zaprosił fajnych ludzi oraz cioty (te wymigiwały się jakimiś planami lub też nie odezwały się wcale) i tymże sposobem wykształciła się wtorkowym porankiem elitarna jednostka do spraw dziwnych.

U zbiegu ulic zaplanowanych przez Gora spotkałam się o wyznaczonej godzinie ja ze swoim cieniem, bo ktoś czekał na kogoś i kogoś gdzieś wcześniej. I się nie spotkał. Lubię takie ustalenia:D Kwadrans później po moim smsie (,,jest ósma TRZY, spóźnialskie cioty”) u zbiegu ulic stawili się wszyscy. Czyli ja (i mój cień), Goro, Ania i Maciek.

Ruszylim zatem wyławiać z krajobrazu Niewe, co by w mazowieckiem uzyskać komplet – znów za przeproszeniem – CZŁONKÓW tejże ekspedycji.

Napomknę może jeszcze, że rano przed wyjściem z chaty spożyłam pierwszą tego dnia orzeźwiającą i – to warto zaznaczyć – reanimacyjną Łomżę. Skoro tak dzień zaczęłam, dziwnym nie jest, że po dwudziestu kilometrach (a kapkię ponad tyle miałam na szafie w momencie spotkania z odbiorcami sms-a) mój organizm pragnął kultywować tę tradycję. W tym konkretnym momencie jeszcze nie wiedziałam, jak doprowadzę do następnego PIW-stopa, ale jednocześnie byłam pewna, iż nie pozwolę, aby taki przystanek za chwilę się nie odbył.

Goro, nasz wstępny nawigator-penetrator-perlator, miał nas przetransportować w miejsce spotkania z Niewe. Teoretycznie miały mu w tym pomóc jego doświadczenie (ponoć już kiedyś z Niewe robili tę trasę) oraz zaprawa orientowa. To wszystko poskutkowało tym, że na przedmieścia Pruszkowa dotarliśmy przełajem, przez pola, wilcze doły i rowy, w których niektórzy utaplali se stopy.

Pewnym uczestnikom spotkania miny zrzedły. Najbardziej chyba nie spodobała się przeprawa przez te łąki, ale przecież zawsze jest gdzieś jakiś cel, trzeba go se tylko zwizualizować.

Ja – jak już rzekłam – za cel postawiłam sobie drugie tego dnia piwo. Nasłuchałam się prognoz, że będzie to dzień upalny, a ponieważ słucham swojego organizmu, spełniam jego potrzeby. I żeby napić się kolejnego piwa, mogłabym się czołgać przez mrowisko. I ani bym nie pisnęła;). Wilcze doły uznałam za motywator i już.

Moje potrzeby jak najbardziej zrozumiał Niewe, któregośmy za chwilę złapali. Podchwycił moje hasło (wyrażane długo, przeciągle i głośno, a brzmiące „PIIIIIIWAAAAAAAAAAAAA!”) i wiedziony pewnym szlakiem bojowym, w którym towarzyszył mu niegdyś Radziu, skierował nasze koła do Komorowa, gdzieśmy mieli upodlić się i upaść pod stół po raz pierwszy, w knajpie u Michała.

Którą to spalę, bo tegoż dnia zamkniętą była. To nie Michał, to wilki jakieś. Na deszczu.

Szczęśliwie nieopodal działał sklep i TAMÓJ nastąpił wstęp do pierwszego przystanku.

Ten przystanek, tę stację naszej drogi browarowej nazwijmy, ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO, „Końska laga”.

Absolutnie nie ma to związku z tym, że piwo spożyliśmy przy kucyku, który okazał się być miejscowym ekshibicjonistą i który na zmianę prezentował albo swoje uzębienie albo swoją PYTĘ. Pyta owa działała jak most – za przeproszeniem – zwodzony, co z radością nam ów KUC przedstawiał. Należy podkreślić, że uzębienia nie miał tak imponującego.

Pokaż kucyku, co masz w środku, ekhem... © CheEvara


Chciałam wygłosić, że z koniem jest jak z aktorem porno. Koń se żyje, żyje, żyje, pokazuje faję, a gdzieś potem umiera. I tak samo aktor porno. Ale zamiast gadać, wolałam pić piwo i pałeczkę konwersacji oddałam bardziej gadatliwym.

No i wolałam nie przegapić czegoś, o czym kiedyś napiszą książkę. Niemal doszło do zbliżeń między kucykiem z okazałym KORZENIEM, a jednym z uczestników naszej ekskursyi. Pili sobie obaj niemal z dziubków, było głaskanko, czułe wyznania… Ania powinna mieć się na baczności:D

Goro pełnił jakby funkcję strażnika naszej wyprawy i starał się za każdym razem bombardować nasze debilne pomysły. Najpierw debilnym pomysłem był przystanek u zamkniętego Michała, nie wiem, czy równie źle nie ocenił mojej chęci wypicia drugiego piwka tu PRZY KUCU, podczas gdy inni kopaliby się w spokoju z koniem, czy co tam im marzyło się razem porabiać.

Wracając do Gora, to ponaglał nas. Poczuwał się jako kontakt operacyjny, bo to do niego wydzwaniał albo theli albo chrisEM, co było szczególnie interesujące, bo żaden z tej trójki nie miał ponoć do siebie numeru.

Ale. Jedni zakładają podstawową komórkę społeczną z koniem – w oparciu o dość niskie (acz DŁUGIE) instynkty, inni do siebie dzwonią, nie wiem, zębami na przykład. Możliwe jest wszystko.

Zgnietliśmy zatem wyssane do ostatniej kropli puszeczki i pojechalim przed się.
Co my jechaliśmy, już mi się DŻEBIE. Jechaliśmy wszelako jednakowoż dobrze. Trochę błądziliśmy, trochę jak cioty próbowaliśmy omijać bagna (ja bagno w bucie wiozłam już z Pruszkowa, nie wiem zatem, co mnie powstrzymywało), niektórzy zaś kleili dętkę na podmokłym terenie, używając do pompowania niedziałającej pompki i dość długo nie zauważając, że ona nie robi.
Można?

O, a takie pytanie mam – na tych torach o ten drut to mnie wydarło z spdów przed randką z kucem, czy po? Chłopaki i dziewczyno (i koniu też) – jak to było??

Niezależnie od tegoż – jebłam była fikołka, gdyśmy jechali nasypem kolejowym. Z winy kabla. I swojej. Swojej chyba bardziej. Dokonałam lotu nad Centkową kierą, dokładając do i tak już obitego lewego kulasa krwawą dziurę na kolanie.

Chwilę wcześniej miałam zdarzenie seksualne z ptakiem, czyli wyjebałam orła © CheEvara


Najwidoczniej raz na tydzień wypada się wyjebać i nie mówię tu o tym, co potencjalnie mógłby Maciek robić z tym kucykiem, nikomu do stajni zaglądać nie mam zamiaru.

No. Jechalim se dużo i przyjemnie, raz tylko nieprzyjemnie musielim wkroczyć na asfalt, co zniosłam tylko dlatego, że miał nas zaprowadzić do sklepu w Janówku chyba, jeśli mnie pijacka pamięć nie myli. W tym Janówku zaopatrzyliśmy się w odpowiednie napitki i wstępnie namówieni ze skierniewicką hajfibandą, pojechaliśmy spożyć dary od samego Pana Boga dobrego do lasu. Ja chciałam wypić od razu, jakeśmy w ten las wjechali, ale zostałam spacyfikowana, że może jednak rozgościmy się głębiej.

Mówił to Maciek i pewnie pił do tej swojej komorowskiej miłości.

Zasiedlim zatem. Ania poszła niby sikać, ale myślę, że nie chciała pić i w ten sposób poszła oszukiwać. Padły też nieśmiałe domniemania, że może akurat robi sobie test ciążowy, a co to, gorsza okolica?

Podczas gdy cała brygada chlała przykładnie i według przykazania „Pij piwo jak ostatnie swoje”:

Hejnału uczyliśmy się od najlepszych, których niestety z nami nie bylo, pili gdzie indziej;) © CheEvara


Goro EYPACZAŁ na drodze jeźdźców niewątpliwej Apokalypsy.

Zaszumiało, zabuczało, jęknęły klamki hebli i zjawili się: reprezentująca frakcję łódzką SylaNaRowerze, oraz skierniewickie rzezimieszki: bartman, chrisEM i theli. Przywitaniom nie było końca! A nie… to opijaniu nas z naszego piwa nie było końca.
Rozumiecie? Przyjechali spotkać się z nami i przyjechali na pusto.

W końcu nadjechali. Oni, a nie jakieś sarenki, których Goro WYPACZAJĄC obawiał się © CheEvara


Bartmana kojarzyłam mazoviowo, jak i thelego, którego namiętnie objeżdżałam tu i ówdzie:D. chrisEM sprostał moim aparycjowym oczekiwaniom, zrazu przypominając swoją osobą niejakiego Chrisa Cornella. Ale, ale! NASZ chrisEM lepszy;).

Ruszylim dupy zatem, skoro zaistniał zakontraktowany na ten dzień komplet.

Jednym z zaplanowanych elementów gry dalszej miało być doprowadzenie – he he – nas do knajpy, gdzie barmanka eksponuje bufet. Mieliśmy tam opierdolić coś na ciepło i wypić po milion piw na głowę. Jako pierwsza – zupełnie orientacyjnie zapytałam, ile nam pozostało kilo do tego przybytku UCIECH CIELESNYCH.

To tak jak na Mazovii lubię za każdym razem, jakieś 20 km przed metą pytać wszystkich wyprzedzanych ,,Koleżko, nie wiesz przypadkiem, ile jeszcze dzieli mnie od alkoholu, który wypiję na mecie?”.
Lubię takie rzeczy wiedzieć i już. Tu też chciałam sobie zaplanować, za ile następnym razem mam zakrzyknąć, że chce mi się PIIIIIWAAAAA, w obawie, że mogłabym to zakrzyknąć za rzadko.

Jeden z kierowników frakcji przybyłej, niejaki theli – dziś poszukiwany przez CIA, FBI, HIFI, Wi Fi i DVD – uświadomił mnie, że jeszcze tylko 5 km.

Przez pięć kilo nawet człowiek się nie spoci, dojedzie i wypije i mu dobrze. Myślałam se, ja idiotka.

Wszystko przestało się zgadzać po jakichś nadprogramowych piętnastu kilometrach.
Zostałam – a raczej ja i mój organizm – troszeńkę zrobiona w chuja. Thelego zatem jako przewodnika stada zignorowałam i dopedałowałam, by zasięgnąć języka u chisEMa.

- Jeszczeeeee… Jakieś 5 kilo – usłyszałam.

Może być jeszcze i pół kilo, ale ja chcę piwa już – pomyślałam i bucząc jak transformator, jęłam manifestować swoje pragnienie.

Na takie moje wewnętrzne marzenie natenczas znalazł się i sklep.
Stąd JESZCZE TYKLO 5 KM do żarcia! Jupijajej!:) © CheEvara


Narobiliśmy rumoru, zrobiliśmy zaopatrzenie, które to wlaliśmy w siebie teraz zaraz, czyli pod sklepem. Jeszcze raz frakcja warszawska próbowała wybadać, ile nas dzieli, od tej JEBANEJ KNAJPY z żarciem i bufetem jak u Horpyny i jeszcze raz usłyszała od frakcji łódzko-skierniewickiej, że

JESZCZE TYLKO 5 KILOMETRÓW

Mówili to raczej z wewnętrznym rozdarciem, a wyrazili je wpieprzaniem bananów i wszystkiego co tam mieli ze sobą. Czyli chuja tam, a nie pięć kilo mieliśmy przed sobą.

Na ten widok jęłam węszyć, że chuja, a nie pięć kilo;) © CheEvara


JAK ZRESZTĄ DOTYCHCZAS.
Wyrzekłam ino, że jeśli za przepisowe 5 km będzie kolejny PIW-stop, to ja mogę tak jechać i mnie to nie boli.

Frakcja łódzko-skierniewicka NIE DO KOŃCA mówi tym samym językiem, co warszawska. Ja mówię o nawilżaniu od środka, a oni nas kurwa wiozą po trasie nad rzekę.

Acz nie mówię, że nie było fajnie;).

Troszkę ti się działo, mniej więcej jak w Dynastii. Mnóstwo intryg © CheEvara


We w tej wodzie niektórzy sikali, inni skakali, jeszcze inni spychali thelego do wody, ktoś kręcił podwodny filmik, można powiedzieć, że uzupełnialiśmy się wszyscy.

Ale umówmy się, że te harce w wodzie to była taka ledwie próba ułagodzenia nas swoim słodkim pierdzeniem. My chcieliśmy jeść (to mniej) i pić (no naturalnie, że to więcej:D).

I ja to tu thelemu komunikuję:D © CheEvara


I za jakieś 5 kilo mieliśmy się znaleźć w knajpie. JAKIE TO PROSTE:)

No dobrze. Tym razem po kilku – ALE NIE PIĘCIU – kilometrach rzeczywiście dotarliśmy do knajpy, gdzie byli wszyscy ci, którzy nie wleźli z powodu zatłoczenia do Złotych Tarasów we Warszawie. I troszkę mam wrażenie, że tu zaczęła się nasza prawdziwa przygoda, rzekłabym, że nawet szkoła życia.

Przy czwartym podejściu do baru z pytaniem CO JEST KURWA z tym obiadem? rosła we mnie nienawiść do całej gawiedzi gastronomicznej. Nie dość, że bufetów jaki takich nie było – jakby były, to bym se na szymś wzrok zawiesiła, tym samym ZAWIESIŁABYM się i gówno by mnie obchodziło, ile czekam na żarcie – to jeszcze te cip… te mało ogarnięte kelnerki ŁGAŁY mi w żywe oczy. I wiecie, co mówiły?

JESZCZE TYLKO 10 MINUT.

Od tego, aby mnie (i ich) mój wkurw nie rozniósł, uratowali NAS wszystkich bartman i chrisEM, którzy dołączyli do mnie, w efekcie zakwitniętej przy barze i skończyło się to tym, że wychlaliśmy na miejscu piwko, nie jestem zaś pewna, czy tylko jedno.

Na tyle ono pomogło, że zasiedlim przy stole i nie mogłam stamtąd piorunować wzrokiem tych ci… tych kelnerek, co z zapałem robiłam chwilę wcześniej, stercząc przy bufecie, którego nie było.

Nie rozpisując się zanadto wspomnę, że żarcie dostaliśmy jakieś dwie godziny od złożenia zamówienia. Operacja dostania obiadu też była skomplikowana, bo my – w dobrej wierze – usiedliśmy w miejscu, gdzie te cip… gdzie te panie NIE BIEGAJĄ (jak w reklamie Stoperanu) – i musieliśmy być wyczuleni na tajemniczy znak sygnał od kelnerki ze strefy, w której do stołu przynosiły:D, żeby do tej kelnerki po to żarcie podtuptać.


Żremy. Wystarczy nam to na kolejne 5 km i żremy w sumie tylko 10 minut © CheEvara


Wiecie, jak to jest na imprezach polskich? Prawdziwy Polak najpierw pije to, co chce, potem to, co musi, a na końcu pije to, co zostało. My tak mieliśmy z jedzeniem. Bo operacja złożenia zamówienia wyglądała tak, że zrobiłam listę, z którą pobieżyłam do baru, po to, żeby na miejscu laski mi wykreśliły to, czego nie ma, z tą korektą wróciłam do stołu, tu nastąpiła kolejna korekta, przy barze następna i w efekcie w sumie wpieprzaliśmy to, co zostało.

Bo na ilości piwa w sumie nie mogliśmy narzekać. Ja samiuśka wypiłam, czekając te 10 MINUT, 4 piwa.
No.

Skracając już ten wywód (poziomowi thelego jednakowoż nie dorównam, bo ten wydał światu wpis, przy którym telegraficzny skrót jest epopeją Mickiewicza, zawierającą przepis na bigos wierszem) rzeknę, że zeżarliśmy i po moim żądaniu, aby trasa PIJAKÓW wiodła możliwie przez teren, a nie asfaltem co niektórzy nazwali u siebie we wpisie fochem, ja myślę, że to jednakowoż jakaś namiastka odpowiedzialności, bo ja na przykład na swoje motocyklowe prawko jazdy SRAM, nie używam, ale niektórzy tu mają dziedzictwo swoje, które wożą samochodami i nawet mnie najebanej wydawało się, że głupio byłoby się tego przywileju pozbawiać.

Zajechalim do Skierniewic na dworzec, z którego – i te ustalenia już mi umknęły, pewnie dlatego, że w tym czasie byłam w knajpie… NA PEWNO DLATEGO – frakcja warszawska miała wpakować się do pociągu, bo dotarcie do Łodzi, która miała być punktem docelowym tej wyprawy nieco nas przerosło, a tak po prawdzie – i tej wersji będę się trzymać – gdyby nie to czekanie w knajpie siedemset godzin, nie tyle, co dotarlibyśmy do Łodzi, to kto wie, czy Szczecin nie był w naszym zasięgu.

Gdym ja robiła zakupy na drogę w sklepie, przy którym PONOĆ głosiłam, że będę pokazywać cycki, Goro nabywał bilety na szynolot. Piwko wypiliśmy – chcę wierzyć – na smutno, w końcu przecie rozstawalim się, a było tak fajnie! I wszędzie tak blisko! ;)

Wyglądamy na zdrożonych, a przecież do Łodzi niedaleko © CheEvara


No ja tu się wyraźnie smutam © CheEvara


Jakaś taka zaduma we mnie. Te nowe jednostki czasu i odległości. Jak żyć z tym? © CheEvara


Ciągle Łódź pozostaje do zdobycia, wszak ŁÓDŹ TO JEST WIOSKA;), ale nie wiem, czy nie trzeba będzie jechać do niej mniej więcej tak, jak kierują do miast grających Euro znaki urzędowe – z nadłożeniem jakichś dwustu kilo. To by się akurat w sumie zgadzało, my nadłożyliśmy TYLKO 5 km.
Było megazajebiście.

I na pewno w jakiś sposób zostaliśmy bohaterami na swoich rowerach.


Dane wyjazdu:
130.21 km 20.00 km teren
05:37 h 23.18 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2485 kcal

Mrozów nawiedzenie święt... tfu! Uchowaj Panie! ŚWIETNEJ! CheEvary:D

Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 19.03.2012 | Komentarze 18

Za ową wycieczkę dostałam od Wojtka opierdol:). Bo za długa i w ogóle ten tego. Wiedziałam, że tak będzie, nie konsultowałam moich zamiarów zatem, wierząc święcie w zasadę, że łatwiej uzyskać rozgrzeszenie niż pozwolenie.

Działa;)

Poza tym słońce świeciło tak, że byłam pewna, iż szczeznę, wybuchnę, wypatroszę kogoś/coś, jak nie spędzę w końcu całego dnia na rowerze/w towarzystwie rowerowym.

Wkurwiały mnie te ostatnie dni zwykłych dojazdów gdzieś, na ogół tylko do pracy, potrzebowałam dnia szwendania się, nawet jeśli miało to być szwendanie się pod wiatr.

Żeby ten dzień uznać za wypełniony jak należy, wstałam o brzasku, trening zrobiłam na trenażerze, bo ja na te swoje cuda mezocyklowe mam ustalone, wynalezione MOJE trasy, a wiedziałam, że tam, gdzie je zwykle cykam, będzie mi w związku z wypadem do Mrozów nie po drodze, rozstawiłam więc Tacxowe gówno, swoje przejechałam, po czym zrobiłam szybki przebiering, kąping, porwałam aparat i w drogę.

W Mrozach wiedziałam, że spotkam Niewe, Gora, Dżerrego i Radzia, zatem cel był jasny i klarowny – wychylić z chłopakami piwko. Wszyscy wiemy, jak brończyk smakuje po maratonie, wszyscy wiemy, że na zimowych edycjach Mazovii piwa, nie wiedzieć czemu, nie dystrybuują, postanowiłam zatem pozostać tą całą ZAJEBISTĄ CHE i z portfelem pełnym monet proszących o wymianę ich na buteleczki kilku zimnych przyjaciół, pojechałam w pełnym słońcu, hen przed siebie cholerną trasą na Mińsk Mazowiecki do Mrozów. Nie było źle, jeśli chodzi o samochody. Tylko trzem parchom należałby się karny kutas za wyprzedzanie na żyletkę.

Wiatr wiał mi w ryj, muzyczka w uchu świdrowała, słońce robiło wreszcie to, co do niego należy, czyli było, a ja radośnie młóciłam nożynami pod wiatr, przez wiochy (między innymi przez Mienię, która powitała mnie tabliczką MIENIA ROCKS!), wspominając, jak w tamtym roku prawiem na maraton w Mrozach się spóźniła;).

Zajechałam na metę maratonu, uprzednio napełniwszy plecak bursztynowym nektarem, przystanęłam, se przy barierkach, sprawdziłam w taczfonie, kto już na metę wjechał, kogo mam szukać, a na kogo jeszcze czekam i opstrykałam quarteza, który tym razem pełnił GŁOŚNO funkcję porządek-mana i opierdalał tych, którzy powinni zjechać na bok po tym, jak przyatakowali metę. Quartez totalnie mnię nie zauważył, uznałam zatem, że za taką potwarz pojadę mu po imieniu i wezwałam go do raportu.

Tu jeszcze nie wie, że świdrują go oczy samej Che:

Co ja paczę, oto quartez! © CheEvara


A tu fotę robi mi (nam) Pan Tata bmtwo:

Che tym razem w roli fotografera:) © CheEvara



Na metę pierwszy wpadł Radziu, kontent, że pierwszy, kontent jak cholera, nabuzowany satysfakcją i równie ufanzolony. Potem wbił Dżery, dalej Goro, ufanzolony już ponoć od początku maratonu (dlaczego, tłumaczy u siebie na blogu, polecam zapoznać się jednakowoż z moim demaskującym fakty komentarzem pod wpisem;)) i zawitał też Niewe, który jako jedyny uszanował to, co w tym moim małym plecaczkowym domku na plecach do tych jebanych Mrozów żem targała!

Spożył piwko nabożnie, tak, jak sobie to wymarzyłam, swoje notowania u mnie poprawił też Krzysiek Airbike'owy, który skorzystał z mojej piwnej gościnności i z butelczyny uronił również.

To lubię:)

Radek zadowolniony i ubłocony. Dżerry taki sam :D © CheEvara



Chłopaki z wypucowanymi sprzętami:D © CheEvara



Na metę wpadł również jakoś cuś wkurwiony obcy17, a że ja zmarzłam na tym postoju, bo trochę telepica temperaturowa była, zarządziłam, że chłopaki idą na zupę i ja – jak się okazało – też, bo Krzysiek oddał mi swój kuponik.

Ten Krzysiek:

Krzysiuńciu tralaluńciu:) © CheEvara



Przy stole jak to przy stole, nic się nie ukryje:

Zdjęcie ukradzione z Cyklopedii, a ukradzione Zbyszkowi Kowalskiemu - loff loff :) © CheEvara


Sączyliśmy, robiliśmy hałas i harmider i kusiliśmy brązowymi buteleczkami. Kusiliśmy tak, że Majka Busma aż stanęła nad naszym stołem i załkała żarłocznie nad naszym smacznie kasztelańskim losem. Gdyby przyszła wcześniej trafiłaby na całą butelę i bym jej tę butlę oddała. A na takie za późne przybywanie jest nawet ludowe powiedzenie, wobec czego Majce dostał się ino łyk.

Każdy z nas musiał się jakoś zebrać. Ja chciałam dzień na kołach spędzić, Niewe też, nawet obcykał trasę alternatywną do krajowej chyba dwójki, pożegnaliśmy się zatem z Radziem, Gorem i Dżerrym i podążyliśmy. Szlakami gdzieniegdzie mocno OFROŁDOWYMI, ale jak słusznie u siebie Niewe zauważył – lubię ja to:)

Kilka razy obkopaliśmy się w błocie, przekraczaliśmy też tory na dziko, grzęźliśmy w trawie i właśnie dlatego było zajebiście.

W Otwocku – z powodu dnia, który właśnie powoli uciekał – zdecydowaliśmy wsiąść w pociąg i dotrzeć do Zachodniego dworca i stamtąd jeszcze, znów na kołach – podążyć na Niewe ojczyzny łono.

Zmarzłam, zmęczyłam się, ale kurna. Co może być w życiu fajniejsze?


Dane wyjazdu:
18.40 km 0.00 km teren
01:05 h 16.98 km/h:
Maks. pr.:34.00 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy:246 m
Kalorie: 426 kcal

Piękny jest teeeeen świa-at! Czyli wyjazd rowerowo-nartowy

Czwartek, 23 lutego 2012 · dodano: 06.03.2012 | Komentarze 11

Ten na urlopie, nawet tak krótkim. Ale na urlopie.
Musiałam odsapnąć od wszystkiego. No dobra, prawie.
Złego słowa na treningi baj Wojciu nie powiem, potrzebowałam odetchnąć od pracy, której miałam od kwintala, potrzebowałam zmienić klimat (odwilż NAPRAWDĘ nie jest odwilży równa), potrzebowałam dobrego towarzystwa i zwykłej wolności.

NIEWSTAWANIA Z BUDZIKIEM przede wszystkim.

Tego potrzebowałam.

Jak i...

Możliwości wyboru tego, co dziś robię (zwykle codzienne życie ogranicza mi się do roweru – nie mówię, że mi z tym źle – i pracy i całej reszty), czyli tego, że mogę palnąć: MAM TO W DUPIE, IDĘ NA NARTY i zwyczajnie mam, gdzie i KIEDY iść na te narty.

I się stało. Niewe obcykał miejscówę, dzięki czemu poprzedniej nocy wylądowaliśmy w Niedzicy (a dzięki mgle, która zaczynała się od wycieraczej o włos wylądowalibyśmy samochodem NA BRAMIE prowadzącej na teren hotelu). Po podróży obfitującej w zabawy słowem (jedziemy w góŁy, będziemy przejeżdżać przez KŁaków, pójdziemy na naŁty, ŁoweŁy, zeżŁemy moskole).

Bardzo uprzejmie przywitał nas pan portier, czego zadufana hipokrytka, czyli ja (oraz najbardziej nieuprzejma osoba na świecie – też ja) nie umiałam uszanować chwilę później, już w zaciszu pokoju. Bo co z tego, że mieliśmy browarki ze sobą, któreśmy zapobiegliwie nabyli po drodze, jak w pokoju MASZYNY LODOWACIEJĄCEJ nie było.

Moja zadufana hipokryzja oraz największa w świecie nieuprzejmość objawiła się dramatycznym pytaniem rzuconym w przestrzeń, a skierowanym wiadomo, do kogo, o treści:

GDZIE LODÓWKA, CIECIU?

Pytanie ubawiło Niewe, mnie samą też. Mam bowiem tak, że wszystko, co najbardziej debilnego palnę, śmieszy mnie najbardziej.

Poradziliśmy sobie dzielnie, bowiem nie reprezentowalibyśmy z Niewe naszych narodowości godnie, gdybyśmy sami se czegoś W TAKIM BĄDŹ RAZIE, jak to się mówi, nie wymyślili.

I wobec tego informuję ja, że
Okno dachowe i dach spadzisty (bardziej podoba mi się określenie spadziowy, ale nie lepił on się od miodu ten dach;)) oraz leżący na nim śnieg mają dodatkowe funkcje, które oczywiście natentychmiast wykorzystaliśmy. O:

Wiem, że to zdjęcie jest już u Niewe, ale ajtamajtam:) © CheEvara


Czuję się strasznie pokrzywdzona tym, że Niewe nigdzie nie zaakcentował, że JA to wymyśliłam, po prawdzie nawet wkurwia mnie to strasznie, czego z kolei mua ja nie omięszkuję tego akcentować. Na ostatnią i pierwszą sylabę. JA. JA akcentuję, bo JA wymyśliłam.

Ggggghrhrttnrbl!

Wymyśliłam.

Lecim dalej.
Wiecie, co było w pierwszym dniu tego wyjazdu najfajniejsze?
Wiecie?

Czy nie wiecie?

To powiem ja Wam.

Wszystko. Zaczęliśmy od tego, co znane i lubiane.

Wyjęliśmy rowery i jak nigdy – bo przecież normalnie nie mamy z nimi w ogóle do czynienia – pojechaliśmy sobie. Najpierw obczaić stok, który mieliśmy 2 km od kwatery (w ogóle to było dość magiczne miejsce, bo do każdej miejscówy: do sklepu, na kręgle, na narty, do zapory, mieliśmy OKOŁO 2 KILOMETRY), a potem tak o, po prostu. Pokręcić.

Na stoku mnie, zupełnego leszcza (pozwolę sobie zacytować irmiga, który twierdzi, że ma zadatki na leszcza, ja w kwestii narciarstwa także) przeraził widok tego, że do trasy biegówkowej trzeba sobie wjechać na górę orczykiem (proces wkładania sobie tego czerwonego talerza pod dupę przerażał mnie chyba the most) oraz wniosek, że skoro trzeba wjechać na górę, to jakoś też trzeba stamtąd zjechać w dół i to prawdopodobnie na nartach, z którymi jakikolwiek styk miałam taki, że je przywiozłam do domu i tam na życzenie Pani Mamy założyłam („pokaż, jak się chodzi w tym” - śmieszka, kuźwa ta własna Pani Matka). To by było na tyle z mojego pojęcia o nartach, zarówno z praktycznego, jak i teoretycznego punktu widzenia.

Narty – jakie są – każdy widzi.

Takie jest moje stanowisko w tym temacie na ten dzień – wyrzekłam do Niewe i prawie jak to takie przerażone dziecko, chlipiące, przelęknione, pociągnęłam Niewe za rękaw windstoppera z błagalnym OĆ STĄD i pojechaliśmy zrobić to, co umiemy. Łoweły.

Oglądamy zaporę, a potem kusi nas niedzicki zamek. O ten o:

PACZYMY na zamek i w ogóle paczymy © CheEvara


Fałszywie kusi, bo babol w kasie zażądał forsy i zaparkowania gdzieś TYCH ROWERÓW (to ostatnie wypowiedziała z taką pogardą, jakbyśmy zajechali tam furmanką wyładowaną po brzegi gównem).

Adekwatnie do moich cech osobowościowych wyrzekłam na to życzenie pod nosem:
- Weź i spierdalaj
i zawrócilim TE ROWERY.

Nie to nie. Co to ja, ruin nie widziałam? Pffff. Takie ruiny to mi z ręki jedzą! O takie:
Ale zamek bez Che © CheEvara


Mnie przyssało, a że sklepów Niedzicy kurna nie ma, stanęło na Hajduku:

Tu zagajam i jedzonko i rowerów zaparkowanko © CheEvara


A potem zachciało nam się terenu. Grube opony są? No są. Kolce takoż? No takoż. Niewe wyszukał na tym swoim nawigacyjnym spryciarzu szlak czerwony i tam uderzyliśmy. Hahahaha. Taaaaaaak.

Udało nam się przejechać, kotwicząc co chwilę w śniegu, kolebiąc się na boki, mooooże 50 metrów.

No to rzuciliśmy rowery i postanowiliśmy wykorzystać śnieg zgodnie z jego przeznaczeniem:

Po co mi rower, jak mam siebie i sama se stwarzam rozrywkę? © CheEvara



i na brodzenie:

A śniegu po KULANA! © CheEvara


na fikołki:

Nie pamiętam W CO ten przewrót, w tył, czy w przód:) © CheEvara


i na PADY:

Niewuńcio się tapla, a czas wolno płynie;) © CheEvara



na obrzucanie się gałami, na nacieranie śniegorem (szczęśliwie nie było żółtego;)) i gdy ja już miałam mokrą dokładnie każdą część garderoby, powróciliśmy do hotelu tylko po to, by ku ubawieniu, zdziwieniu, konsternacji i podziwowi recepcjonistki (ta pani prezentowała sobą wszystkie te emocje NARAZ, naprawdę) zmienić szaty, poleźć te wspomniane wcześniej dwa kilometry Z BUTA na kręgle i bilard, gdzie dołączył do nas mały wyszczekany wyjadacz:

Po kręglach, co do których fota jest u Niewe, rozegraliśmy partyjki bilarda © CheEvara


I wrócić stamtąd wstępnie zrobionymi i ku ubawieniu, zdziwieniu, konsternacji i podziwowi wspomnianej pani na recepcji (tej samej) pójść o 21 z hakiem na biegówki na oświetloną polankę przy hotelu:)

Ja wiem, że to BIKEstats, ale zliczę moje biegówkowe.... gleby. 17 przez pierwsze pół godziny:D
Staram się oddać sobie samej honor i w ogóle, bo warunki do nauki miałam najbardziej fatalne na świecie – wieczorem padał śnieg, przez cały dzień trochę deszcz, nasza TRASA nie miała za wiele wspólnego z tymi, które się przygotowuje pod narciarstwo biegowe, bo nasz śnieg był miejscami po kolana, ale kuuuurna. Uśmiałam się, przemoczyłam, powykręcałam se stawy (przy próbach wstawania) i było zajebiście.

Co widać na załączonych obrazkach.

Jest wygodnie, co zależy od tego, jak i gdzie się leży:) © CheEvara


Gdyby ktoś nie wierzył, ja tu się nawadniam po wysiłku:D © CheEvara




Koleś w recepcji, który lampił się poprzez kamery hotelowego monitoringu na nas leżących w śniegu, na lekutkim mrozie i popijających piwko, wręcz NIE ŚMIAŁ cokolwiek powiedzieć, gdyśmy już do hotelu wrócili.

A gdy zbiegłam jeszcze do niego pożyczyć łyżeczki, żeby „potreningowo-biegówkowo” było czym wtranżolić Monte, zbladł myśląc, że wracam na śnieg. I w ogóle nie powiedział nic.

A łyżeczki dał najmniejsze, jakie miał. Jakby wiedział, że tylko takimi Monte winno być spożywane.


Dane wyjazdu:
35.00 km 32.00 km teren
03:13 h 10.88 km/h:
Maks. pr.:31.24 km/h
Temperatura:-13.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1231 kcal

Nawet ja

Niedziela, 12 lutego 2012 · dodano: 29.02.2012 | Komentarze 9

Nawet ja tnę w człona jak Zorro i idę na łatwiznę. To chyba jedyny sposób na to, bym nadgoniła z notami. Dlatego podaję Wam link, nabijając też w ten sposób statsy Niewemu. Tam jest rilejszon, co robilim, czy pilim, czy się wywalalim, co zrobił Radek, a ja od siebie mogę dodać jedynie, że

Kuooocham Niewe

Kuoooocham Radzia

Kuoooocham Gora
I kuoooocham zlodowacony Kampinos oraz wynalazek w postaci kolcowanych opon.

Tu se poczitata i pooglądata, jak było i jak żyć.
Wpis jest mocno tendencyjny, bo za otwarciowe zdjęcie służy tam fota Che, która taszczy rower, ale zniesę to. W imię, powiedzmy, niedoczasu (sama bym sieknęła taki wpis, że sami anieli graliby mi hymni).

Chciałabym na koniec napisać, że Che AGAIN is back in town, BITCHES & BUSTARDS, ale może być tak, że znowu mi się załączy wpisowa przerwa.

Sława, rozumicie.



Dane wyjazdu:
64.64 km 0.00 km teren
03:16 h 19.79 km/h:
Maks. pr.:56.70 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:965 m
Kalorie: 1462 kcal

Śladami dziecięctwa czyli dej tu na Rzeszowszczyźnie

Poniedziałek, 26 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 25

Wczoraj odreagowywałam – po powrocie z pedałowania – stresy wigilijne związane z ratowaniem mojego ulubionego ciasta (na Podkarpaciu mówi się na to PLACEK), które Pani Mama spiertoliła, a które jest tak w sumie jedynym czymś słodkim, co żrę z tak zwaną rozkoszą. Ratowałam też wynalazek zwany łososiem pieczonym z mango i melonem. Cała ta presja sprawiła, że drugo-dnio-świąteczny poranek - po TAKIM WIECZORZE - do najłatwiejszych nie należał. Musiałam odreagować.

I gdyby nie reanimacyjne piwko spożyte jeszcze przed śniadaniem, BŹDZIĄGWIŁABYM SIĘ jeszcze długo.

A tak to JUŻ O dwunastej zaczęłam startować na rower.

To dymam na Dynów – pomyślałam se wielce przyszłościowo. A dlatego tam, że kiedyś mnie – jako gówniarę – Pani Mama zabrała na wycieczkę kolejką wąskotorową z Przeworska właśnie do Dynowa. Kolejka owa stawała co i rusz w polu, można było se sieknąć szybkie ognicho. Pamiętam też przejazd tunelem o długości SZEJSET dwóch metrów i pamiętam także, jak mój kuzyn w euforii uwiesił się na dźwigni hamulca ręcznego;). Nie mogłam nie ruszyć w taką oto podróż sentymentalną.



Po wyjeździe z wiochy tym razem – inaczej niż wczoraj – kieruję się na południe, co skutkuje w-ryj-zefirem. Delikatnie rzecz ujmując, nie była to bryza. Szybko przestałam nawet chcieć starać się jechać w moim treningowym tętnie.

Docieram sobie do Manasterza, który ciąąąąągnie się i ciąąąąąągnie, gdzie ciągle wieeeeje i wieje i gdzie napotykam młodocianych kolędników. Chciałam GNOJOM zrobić zdjęcie, ale sugestywne nadziewanie kawałka ziemi widłami i łakome spojrzenia w moim kierunku sprawiły, że strasznie pociagająca stała się perspektywa dalszej jazdy.

Srał was pies. Też.



Coś mi majaczy, że ma też fazę na punkcie kotów, a tu trafiam na wąskotorowego kota. Szedł se w kierunku mym i nie, nie miauczał. On poszczekiwał. Serio. Na tym zdjęciu idzie i szczeka, czego niestety zdjęcie nie odda. Ale jakby co, mogę zademonstrować i podczas ewentualnego widzenia wydam dźwięk paszczą w ramach pokazu.

Tu se o człapie po szynie takie małe rude coś:
Uwierzcie mi na słowo. Ten kot tam jest;) © </div>

W ogóle Podkarpacie kotami stoi. Co chwilę jakiś sierściuch mi przemykał a to w poprzek, a to równolegle. Ten jednak był najbardziej kontaktowy.


No i razem z tymi torami docieram sobie aż do Jawornika Polskiego i usiłuję se przypomnieć, gdzie jest ten cholerny tunel – ponoć jedyny na trasie kolei wąskotorowych w Polsce. Raczej nie mogłam go nie zauważyć – w końcu mnie zdarza się nie dostrzegać JEDYNIE maratonowych oznaczeń na Giga, które są jebutnie czerwone, a przecież tunel jest raczej w kolorze TUNELOWYM.

Zamiast na tunel napotykam znaczek:

[img title="Niebieski szlak. By to trafił, jak, to niektórzy mylą;)" width="600" height="450" author="</div>

Ale. Co następuje!
Do owego tunelu - stwierdzam - jednak dziś nie dotrę, bo raz, że mi pada jakieś mokre (i niestety nie białe) gówno, dwa, że czas mnie bezlitośnie nagli, trzy – stopy zaczynały bawić się ze mną w „pojawiamy się i znikamy, mamy czucie, nie mamy czucia” – summa summarum, sacrum profanum, kuala lumpur decyduję się w Szklarach na olanie Dynowa, od którego dzieli mnie jedynie 9 km, co może nie jest dramatem o 10-tej rano, ale na chwilę przed 14-tą jest względnie I W MOJEJ SYTUACJI ryzykowne.

Teraz wkierwiona czytam, że ów tunel jest właśnie w Szklarach i strasznie mi się chce mieć jakieś towarzystwo tu i teraz, TYLKO PO TO, żeby się na nim wyżyć;).


[img title="Patrzę na ten śnieg, na tych ludzików w oddali i widzę wędrówkę ludów;)" width="600" height="450" author="</div>

No to znów ziu na Łańcu
T (tak ma być!)

Tu jest! Tu jest krzyż!

[img title="Krzyż ci w d... A nie! Wrrrrróćć. Krzyż na drogę. Tak to miało być;)" width="450" height="600" author="CheEvara


W Szklarach jest on, a nie na Krakowskim, tępe katole!;)

Wydawałoby się, że będę miała teraz z górki, ale nieeeee. Znowu podjeżdżam, ale tym razem za to czekać mnie będzie piękniutka nagroda – przed Dylągówką droga zaczyna wić się rozkosznymi serpentynami w dół. Do tego nie jedzie nic („specjalnością kierowców jest tu ścinanie zakrętów, więc uważaj i jakby co – DO ROWU!” – mówił Dyl), zatem odważam się nie heblować. Zresztą na tej wysokości, przy tym lekkim opadzie najlepiej i najrozsądniej pozwolić rowerowi się toczyć. Ślisko było PIERUŃSKO (jak to się mawia na Podkarpaciu).

Ignoruję zjazd na Hyżne, choć dociera do mnie refleksja, że se można z takiej Sieteszy wyskoczyć na rowerze, żeby pośmigać na nartach, choć – jak się dowiedziałam w Hyżnem jest raczej ośla łączka, za to górka niezła jest w Błędowie Tyczyńskiej (ale czad, guglam właśnie Błędową, i co? O górce ani słowa, za to wyskakują mi informacje o agencjach towarzyskich w Błędowie oraz linki do dyskretnekobiety.pl:D).

Jest pięknie;)

Szkurna, zdjęcie z komórki ma się do zdjęcia tak jak zdjęcie wybuchu do samego wybuchu! © CheEvara



Fajne wiu zostawiam w tyle... © CheEvara



Niemniej przyjemnie jest przede mną:) © CheEvara


Dalej fot nie budjet, bo wolałam nagrać całego tracka i nie LECHMANIĆ baterii:).

Coś podejrzanie sprawnie mi idzie ta pętla – myślę se w niejakiej Albigowej, gdzie oto frajerzę się na całego. Mam bowiem tak, że jak nie myślę i nie kombinuję, i nie usiłuję sobie uprościć, wszystko bierze w łeb. Właśnie dlatego maratony na orientację są nie dla mnie, bo tam myśleć i planować trzeba na bieżąco. Dla mnie to nie jest wskazane. Kieruję się instynktem – dobrze. W każdym innym przypadku – kurewsko źle.

Otóż. Spozieram na mapę w padającym taczfonie i se myślę, że eeeee, nie będę dymać do Łańcuta, wracam się do odbicia na Handzlówkę, stamtąd powinnam dotrzeć do Husowa, a stąd mam już tylko niecałe 10 km do chaty.

Wracam się. Do tego skrętu na Handzlówkę. Przy cmentarzu pytam miejscowego pijaczka o drogę na Husów, a ten mi kurwa mówi, że mam skręcić DO GÓRY przy jakimś grzybku. Cała cudowność tej sytuacji polega na tym, że – wbrew temu, co sobie pomyślałam (iż zapytam zaraz jeszcze kogoś) – spotykam w Handzlówce dokładnie nikogo. I nie ma kogo dopytać o tego grzybka (może to chałopa niejakiego Stacha/Zdzicha/Jaśka Grzybka?).

Jadę zatem główną drogą do końca (w Handzlówce wyciąg narciarski jest także!), tu stwierdzam, że do dupy mnie to PO CIEMKU doprowadzi i decyduję się, że jednak wracam i szukam tego SKRĘTU DO GÓRY. Za niejaką podpowiedź posłużył mi skręcający DO GÓRY samochód, pomknęłam zatem za nim.

O, jaki to był fajny podjazd! Fajny długi podjazd. W leżącym na drodze śniegiem:).

Na tak zwanej krzyżówce, jeszcze przed Husowem, decyduję się skręcić w lewo – a raczej INSTYNKTOWNIE chcę skręcić w lewo – i dobrze robię, bo wypadam na znaną z wczoraj trasę, którą teraz robię w drugą stronę, czyli w dół, a poznaję ją po domu z dziwacznymi PRZYPORAMI, o których miałam powiedzieć Niewemu.

Przez to błądzenie w Handzlówce NIE ZDANŻAM pożegnać się z Panią Mamą, jestem spóźniona o całe 12 minut.

Ale satysfakcja i radocha i zmęczone, łaknące o rozciąganko mięśnie były pewną rekompensatą.

Zajebisty dzień.
OK. W całej swojej niekatolickości lubię Święta. Żarcie lubię umiarkowanie. Rodzinkę, do której jadę uwielbiam. Ale nie znoszę siedzenia. Mogę zasiąść z kawą, spoko. Ale zasiądę i myślę o tym, że zaraz pójdę na rower. Wielce zatem zadowolonam, że kupiłam ten pieprzony torebson na rower i że ten rower ze sobą wzięłam. Jak zawsze z trwogą spoglądam na wagę po świętach nierowerowych, tak teraz satysfakcję mam cholerną. Dwa kilo w dół.

Przed wyjazdem przeglądnęłam BS pod kątem cyklomaniaków mieszkających w tych okolicach. Kilku trafiłam, ale na trasie nie napotkałam nikogo. Pewnie byłoby inaczej kiedy indziej. A ja lubię spotkać kogoś miejscowego, kto by może nie tyle oprowadził, co po prostu udzielił wskazówek.

No i brak normalnego aparatu – taczfonowy aparat raczej nie radzi sobie o zmroku – oraz mapy analogowej to nauczka na przyszłość;).


Raz, dwa, trzy, próba wstawienia mapy:


https://maps.google.com/maps/ms?msid=217243462649017022615.0004b540b35998d93ae28&msa=0&ll=49.951883,22.337608&spn=0.117963,0.338173






A w ogóle to był dzień, kiedy można ówczesnego solenizanta zapytać: „Co robisz Szczepanie?”, a przy odrobinie zabawy, m.in. z interpunkcją pytanie zawarłoby też odpowiedź na nie;)
Co robisz? Szczę, panie :D
Kategoria >50 km, krajoznawczo


Dane wyjazdu:
41.23 km 0.00 km teren
02:05 h 19.79 km/h:
Maks. pr.:46.40 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:166 ( 84%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:201 m
Kalorie: 975 kcal

Takie świętowanie to ja rozumiem

Niedziela, 25 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 30

Jedyna słuszna decyzja to była. Zabrać ze sobą na Święta rower. Wczoraj, czyli w wergilię lub też w wigilię odpoczęłam, na rower nie wyjszłam, nie było tak zwanego czasu, nie podejrzewałam się, że raz, że przyznam się do tego, że będę potrzebowała odsapnąć (test wydolnościowy mnie skatował psychicznie), a dwa, że to wcielę w życie. Korciło mnie BARDZO dojechać na moją wiochę z dworca Rzeszowa rowerem, ale. Uparli się, że mnie odbiorą. No dobra.

Odpuściłam jazdę w wigilię też dlatego, że spałam może w sumie trzy godziny (pana autobusa miałam o piątej rano, a wstać na niego musiałam najpóźniej o 3:30), a wiadomo, że jak się ma konieczność wstania rano, to się człowiek wybiera spać jak najpóźniej i do tego jeszcze do ostatniej chwili nie może zasnąć. Skutek tego był taki, że… o, matko, jak ja się CHUJOWO czułam!

Pan KEROWCA autobusu zobaczywszy mój pakunek wyrzekł jedynie:
A CO TO, ŻYRAFA??
Nie, kurwa , czołg wiozę. Skompresowany w rar-ze. A to jeszcze spakowałam w ZIPie. Czyli w dużym trytycie.

Słuchejta – oficjalnie tego nie powiedziałam, ale potrzebowałam luźnego dnia, bez żadnego sportu. Zatem, uznajmy, że jestem leniwa locha i to właśnie dlatego nie ruszyłam się na rower W MOJE IMIENINY, małe fiutki.

Dziś zaś wszystko stało mi naprzeciw. W tym przychylnym naprzeciw, czyli frontem do klienta. Pogoda to raz. Leżący tu śnieg (hurrey!) zaczął topnieć (kyrwa, niestety), ale było w miarę sucho. Wiało jak sam skurwenson, ale jak wsiadłam na rower, jak już poczułam te podjazdy w nogach, to nawet na ten jebany wiatr się cieszyłam.

NIECH ŻYJE MASŁO! (niech żyje!)

Obadałam mapę w taczfonie, bo jakoś nie przyszło mi do głowy nabyć analogową, posłuchałam wuja, Dylem zwanego, gdzie i jak jest luźno, gdzie jest pod górę, gdzie się wypłaszcza, oraz o której obiad i mając w głowie zarysowany wstępny plan, żegnana rodzinnym niezrozumieniem (nie chce siedzieć przy stole. Nie chce żreć. Zimno. A ona idzie. GUPIA jakaś, albo co najmniej DZIWNA), ruszyłam se, by zza winkla zmierzyć się z pierwszym sztywnym podjazdem.

Pojechałam bowiem na Siedleczkę (cały czas jednak mówi mi się w myślach, że na Siedleczki, takie Siedleczki-Manieczki). Znak drogowy oznajmił mnię jedenaście procent nachylenia. Fok jeh.

Jeszcze w Sieteszy obfociłam staaaare, bielone wapnem chaty, które strasznie mnie jarają (może dlatego, że jara mnie słowo SIEŃ) , tu wrzucam tylko kilka zdjęć, ale telefon mam nimi zapchany. Uwielbiam te małe okienka, krzywe dachy, walące się drzwi i NA PEWNO sień ze skrzypiącą podłogą. Chętnie bym wlazła do takiego domku, dała się ugościć jakimś tłuuuustym żurem, napoić bimbrem i posłuchać, jak to DRZEWIEJ bywało.

Kurna, to się nazywa chata © CheEvara


Stara chatyna na górce © CheEvara


A ta jest nawet zamieszkana! © CheEvara


Zobaczyłam ten domek i poczułam się zaproszona na bimberek © CheEvara


Taką chałupę se właśnie kupię. I będę palić w piecu kaflowym. I zalegnę na wersalce, która będzie skrzypieć, będzie się zapadać, ale będzie okrutnie bezczelnie wygodna.

Odprowadzana niedowierzającymi spojrzeniami wracających ze-e mszy ludzi (kosmita! W kasku! W jakichś takich ubraniach dla tych… no… PEDERASTÓW!) z Siedleczki skręciłam na Kańczugę, gdziem doznała rozczarowania, bo mię się wypłaszczyło. I jakby ten wicher zaczął być bardziej wkurwiający. Powzięłam prostą decyzję. No to ziu na Łańcu

t (chciałam, żeby się zarymowało).

O tam o, fajnie białO!:) © CheEvara



Dyl mię namawiał na to, żeby podjechać Husów, bo warto, gdyż droga jednocześnie i równiutka i pusta, nikt tędy raczej do ŚFAGRA nie będzie jechał, wstępnie i uprzednio najebany u teścia lub świekry (zajebiste słowo), a podjazd długi (cętkowany nie, ale kręty i owszem). No to i tam wylądowałam. Zawróciwszy wcześniej do Sieteszy, tuż obok pozostałości zespołu pałacowo-parkowego, odrestaurowanego i należącego do tej samej matrony, która posiada centrum handlowe w Rzeszowie. Sam pałacyk jest niedostępny, bo własność prywatna, ale przed posesją pozostawiono oryginalny kawałek muru. Szkoda tylko, że aby się do niego dostać, trzeba nauczyć się latać ponad ogrodzeniem.

No to srał was pies, jak to się mawia na Podkarpaciu. Jadę na Husów. Prawdą jest, co Dyl rzekł. Jest odjazdowo PODJAZDOWO. Mijają mnie może dwa samochody i robią to tak, że o mało nie lądują w rowie po lewej stronie drogi. Nie no, chłopaki, po co tak się poświęcać, przywykłam do prób zabójstwa.

Niby niewinnie równo...;) © CheEvara


Ten się nie odważył, ale czaił się mocno © CheEvara


Po prawej mam zajebczy las, korci mnie, żeby wbić się w teren, ale raz, że nie mam mapy (klasyka), dwa, że pada mi telefon, a razem z nim giepees, trzy – kompletnie nie posiadam orientacji i tylko wjadę w krzaki, a przestanę nawet czaić, skąd w nie wjechałam, olewam więc teren i jadę w górę, korzystając z niesamowitej okazji na wysprzęglenie w ryj dwóm napierdalającym za mną szczekliwym kundlom. Moja miłość do zwierzątek kończy się po około dwóch minutach od momentu, kiedy taki mały posraniec zaczyna za mną biec, ujadając wrzaskliwie i nawiązując kontakt z moimi butami. Pierwszy strzał z spd-a ledwie zasrańca obszedł, dopiero drugi kop uruchamił jego pogmatwane zwoje.

Ale dzięki sierściuchowi nie zauważyłam, że kończę właśnie podjazd i znajduję się na tak zwanym szczycie, skąd rozciąga mię się zacny widok na ośnieżone pogórze rzeszowskie.

Trochę zimy, trochę industrialu © CheEvara


W oddali rezerwat Husówka © CheEvara


Moja fantazja w pstrykaniu fot TACZFONEM skutkuje tym, że pada mię bateryja, a wraz z nią i nagrywana mapa i w ogóle mapa, no i kontakt z moim zdalnym Wisławskim, czyli Dylem, do którego mogłabym W RAZIE CO (jak to się mówi) zadryndać.

Na czuja zatem – gdy docieram do tak zwanego rozstaju dróg (gdzie przydrożny… a nie, to będzie jutro), zjeżdżam w dół, bo skorom podjechała, to i muszę zjechać do mojej wiochy. W Markowej wbijam jeszcze na przykościelny cmentarz, wiedziona znakiem, że do grobu rodziny Ulmów to właśnie TĘDYK. Dyl mi cuś napomknął o tym, że Hitlerowcy rozstrzelali całą rodzinę (rodzice + piątka dzieci plus szóste w brzuchu) za przechowywanie Żydów. Przed cmentarzem zagajam jakąś starszą panią, czy może mnie tam, do mogiły doholować i trafiam w dziesionę. Starsza pani jest krewną tamtej zabitej rodziny, zatem opowiada mi DOSŁOWNIE wszystko. Oprowadza nawet po mogiłach innych zamordowanych Polaków, którym przyszło do głowy ryzykować życie ukrywaniem Żydów.

Na koniec jeszcze pokazuje mi grób wujka, bezpośredniego świadka egzekucji wykonanej na Ulmach, któremu Niemcy nakazali wykopać dwa groby – dla Ulmów i dla siebie. Nie bardzo zrozumiałam, jakim cudem ocalał, ale prawdopodobnie dlatego, że miał nieść wieść po wsi, że ratowanie Żydów po prostu nie kalkuluje się.

Dziękuję kobietce i spylam na Sietesz, gdzie jeszcze zajeżdżam do źródełka Św. Antoniego (tego z Padwy). „Wieść gminna niosła, że tymi polami przed setkami lat przechadzał się święty Antoni. Chciało mu się pić i usiadł na jednym z kamieni. Uderzył laską i wytrysła z niego woda” [zbicie słów ‘laska’ i ‘wytrysła’ strasznie mnie zaniepokoiło;)]. Tak mówi oficjalne info, acz mój zgryźliwy wujek stwierdził, że ów święty normalnie nigdy dupy nigdy do Europy nie ruszał, a tu nagle, proszę, bęc, se pojechał do Sieteszy…:D

Oto i i źródełko. Po Antonim ani śladu, nie wyszedł z chlebem © CheEvara


Mogę uznać, że to cud i moje nawiedzenie tego miejsca niosło za sobą skutki magiczne. Nie wiem bowiem, SKĄD Dyl wiedział, ale w drzwiach zostałam powitana piwkiem.

No jak nic cud.