Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

krajoznawczo

Dystans całkowity:3879.74 km (w terenie 1733.04 km; 44.67%)
Czas w ruchu:215:34
Średnia prędkość:18.00 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:31376 m
Maks. tętno maksymalne:184 (95 %)
Maks. tętno średnie:164 (85 %)
Suma kalorii:106918 kcal
Liczba aktywności:60
Średnio na aktywność:64.66 km i 3h 35m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
19.30 km 19.30 km teren
02:55 h 6.62 km/h:
Maks. pr.:44.40 km/h
Temperatura:2.0
HR max:155 ( 80%)
HR avg:113 ( 58%)
Podjazdy:882 m
Kalorie: 1396 kcal

Słowacki szlabanT czyli nowa jakość, czyli górex dej trzeci i niestety de last łan.

Poniedziałek, 14 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 14

Gdzie tu pojeździć? I to na legalu? Tak żeby było jak się należy się, a zatem zacnie? I żeby się nie powtarzało?

SłowaNcja. Tylko tam!

Czasu mieliśmy mało, bo tego dnia - trzeciego - musielim wracać. Niektórzy na dzień trzeci mają zadanie zmartwychwstania, inni trzeciego dnia dopiero trzeźwieją, jeszcze inni trzeciego dnia odkrywają, że jest środa i czas przygotować się do weekendu, czyli uczcić małą sobotę. Czyli się nachlać.

No różne są koncepcje.
Moja była taka, że muszę nazajutrz do roboty i dziwnym trafem pokryła się z tym, co miał w planach Niewe.

Ale że nie jesteśmy małe fiutki, postanowiliśmy ten dzień spożytkować należycie. Czyli rowerowo. Bez najmniejszego losowania palcem po mapie ustalilim, że Dolina Białej Wody to będzie właśnie to, o co chodzi w tym życiu, wszechświecie i całej kurna reszcie tego kultu maczo, skórzanych kurtek, rolexów, amortyzowanych kadilaków, ZAPIEKANEK i mąki nie z pierwowo sorta.
O to bowiem się rozchodzi.

No i wybralim się. Ja Tatrzańską Łomnicę znałam wcześniej z imprezy (lutowej chyba) Red Bulla „Zjazd Na Krechę”, ale wtedy był śnieg, ja nie miałam roweru, zdupytaktrochę.

Teraz mogłam se choć z rowerem pomarzyć, że może kiedyś, łans apone tajm:D

W miarę, jakeśmy zmierzali w tamte stranice samochodem, oczom naszym ukazywał się las masywów górskich. Co bardziej przytkani wizualnie (ja) powtarzali (bo są jednocześnie lekko zdebileni): O JAAAAAAAAAAAAAAA.
Na przemian z:
ALE JEDZIEMY.

Zanim jednak wniknęliśmy w SłowaNcję, napotkaliśmy – jeszcze pod Zakopcem – stacjonującą w rowie białą skodę. Aż zawróciliśmy, ku spełnionym nadziejom Czecha, który tężę skodą stoczył się do rowu (o ile pamiętam, zeznał, że auto DOSTAŁO SUWA, co, mówiąc nam, kreślił ręką gest sygnalizujący poślizg). Wstępny rzut okiem pozwolił osądzić, że wyciąganie skodziny jest chorym pomysłem, ale mocno zszokowany Czech się uparł. Niewe nie kłócił się, rzucił się na pomoc, skoro taka była wola czeska.

Mam wrażenie, że więcej szkód se narobił tym całym chceniem wyciągnięcia fury z rowu.

Przebiegła mnię przez łeb taka refleksja, że warto było rano ślimaczyć się kapinkę przy pakowaniu, inaczej mielibyśmy pana Czecha na masce. Choć ja nie mam nic przeciwko Czechom, oczywiście.

Pan Czech w szoku się zmył do jakiegoś nadjechanego samochodu, słowem do nas nie pisnął, ani że dzięki za chęci, ani, że „achuj z takim waszym wyciąganiem”, ani „chodźcie na piwo, ja już przed jazdą się nagrzałem, nie bądźcie gorsi”. Nic. Po prostu dał dyla.

No to my też.

Tym bardziej, że ja słyszałam popiskiwanie gór, które nas nawoływały. Rowerów, które już chciały wyskoczyć z bagażnika. Moich nóg. I w ogóle. Cały bajkstats zresztą piszczał, żebyśmy już pojeździli, żeby potem było, co poczytać.

No to na parkingu zaparczylim, wsprzęglilim sprzęty iiiiii zaczęliśmy od podjazdu. Bez żadnej rozgrzewki. Niektórzy wdrapali się kawałek pod górę i… musieli się wrócić po bidon (i ZAPIEKANKI) . Ja powinnam mieć kapkę mniejsze przewyższenie. Bo ja o swoim bidonie pamiętałam:D.

A podjazd zaczął się o tak:

Nowa jakość, oczywiście nie polska © CheEvara


Ciekawe, czy w drugą stronę jest tak samo wygięty:) © CheEvara


Tu jeszcze nie wiem, co nas czeka, ale jakby przeczuwam:D © CheEvara


Ponieważ zaplanowaliśmy sobie wszystko bardzo niedokładnie, czyli w ogóle, podjęliśmy podjazd od razu na Białe Pleso, które okazało się po kilku radosnych kilometrach NIEZDOBYWALNE Z SIODŁA. Obok siodła tak. Z rowerem na plecach i owszem. Z plecami na rowerze też. Bywało i owszem, że można było przejechać 15 metrów, po czym z ziemi wyrastały narzutowe głazy, które to (tępe cioty) nie wiedziały, KTO PO NICH STĄPA i nie ustępowały. No i znowu trzeba było zad z siodła zsadzić. A potem było już tak, że w ogóle nie było szansy zad na siodło posadzić.

To akurat jest względnie lajtowy odcinek, chyba jeszcze gdzieś na dole;) © CheEvara


Jeśli my, wiedząc, no mając już ten obraz, że coś jest absolutnie niepodjeżdżalne, napieramy mimo wszystko, to wy wiedzcie, że macie do czynienia z TROGLODYTAMI. Umysłowymi.

Nie są to Kolorki na jęzorki, ale też lód:) © CheEvara


Albowiem gdyż. Ponieważ zaplanowaliśmy sobie wszystko bardzo niedokładnie, czyli w ogóle, nie wiedzieliśmy, co nam da to PODEJŚCIE pod Białe Pleso. I czy czerwony szlak, który stamtąd prowadził do Zelenego, nie będzie dokładnie tak samo GŁAZIZDY. Ale twardo brnęliśmy OBOK SIODŁA na Białe. Po to, bym JA, która to przecież jestem DEMOTYWUJĄCA, na cały kilometr przed końcem tej chorej wędrówki (chorej, ale jednakowoż twardej i bezkompromisowej) powiedzieć sobie w głowie:

CZYŚ TY, CHE, DO RESZTY JUŻ OCHUJAŁA POD WIECZÓR NA TYM POŁUDNIU??

Po czym przekazałam Niewemu rozwinięcie słowne tego skrótu myślowego. Że jest godzina taka i taka, my idziemy, a nie jeździmy, nie wiemy, co będzie na czerwonym i po jakiż kurwens nam te rowery, bajceps robimy, nosząc je, czy co??

Tu moja głopota przestała przerastać głupotę Niewe;) © CheEvara


Choć jestem DEMOTYWUJĄCA, przyznano mi rację. Najgłośniej rację przyznałam sobie ja sama, potem Niewe mi przyznał, Buka, która błyskała oczami zza wyłysiałych konarów tez przyznała. No to odwrót. Kamienie, a raczej głazy okazały się nie tylko niepodjeżdżalne, ale też niezjeżdżalne. No dobra. Jak ktoś nie ma zębów, kolan, łokci i głowy do urwania, pewnie by napierał w dół, pozbawiając się przy najbliższym błyskającym złym zezem kamulcu także szyi i miednicy.
Ja wolałam ze wszystkimi – za przeproszeniem – członkami wrócić do stolicy.

I tu już schodzimy - bez Buki, burzy śnieżnej, niedźwiedzia i Niemców © CheEvara


Zleźliśmy w dół ku rozwidleniu, gdzie nadszedł leśny ekshibicjonista przebrany za słowackiego leśnika, który to nie tylko był zboczeńcem, ale jeszcze pokierował nas na szlak na Zelene Pleso. Skutecznie pokierował. Szlak też usiany był kamieniami, które rozmiarami – w porównaniu do tamtych jebanych meteorów – raczej stanowiły miał. Były też sypkie, kłótliwe i kłopotliwe, ale pomagały w pracy nad techniką, nad balansem ciała, co mam nadzieję, Wojtek uzna mi za trening, jako i wczorajszy podjazd pod Murowaniec (zjazd kurna zresztą także;)).

Tu przynajmniej da się siedzieć na kon... yyy... rowerze:) © CheEvara


Im byliśmy wyżej, tym częściej kamulce scalał lód, powstały chyba od parującego potoku. Praw fizyki pan nie zmienisz, nie bądź pan głąb. W końcu zrobiło się tak, że o kamieniach zapomnieli wszyscy i mieliśmy przed sobą odcinki: czystolodowe, lodowe z pokrywą śnieżną, szutrowe z wypełnionymi lodem koleinami, no bajka.

Tu też W MIARĘ da się jechać © CheEvara


W jednym z pierwszych jęzorów takiego minilodowca nie popisałam się techniką, ani balansem, ani rozumem, czyli krótko mówiąc PIZGNĘŁAM O LÓD, jak ten fortepian Szopena o bruk. Miałam wrażenie, że jakem wydzwoniła kolanem, tak budynek schroniska, do którego zmierzaliśmy aż podskoczył, po czym – jak w kreskówkach – opadał po kolei: piwniczka, budynek właściwy, dach, komin, dymek z komina. Że gdzieś na świecie, komuś w chacie aż zrobiło się pęknięcie na suficie, a na jednym oceanie spotkały się kursy dwóch tankowców.

Tak pizgnęłam o ten lód. Dorodny baniak, który przywiozłam ze sobą na kolanie, będę hodować jeszcze półtora tygodnia.

Teraz spróbujcie se wyobrazić Che podejmującą próby wstania o jednej nodze z lodu, a w oddali potok, Buka i wilcy! I kuguary (gdzieś w Afryce). Wstałam.
Bez łaski kuguarów, tych z Afryki oczywiście.

Tu już człapię, bo wiem, jak boli kozaczenie:) © CheEvara


Nagrodą za me cierpienie był widok, jaki mnie czekał za zakrętem:

Panie Bucku, jesteś wielki w swej wielkości! © CheEvara


Mnie do tej pory ta fota urywa tyłek, rozkłada mnie nierzeczywistość tych gór i wrażenie tego, jakby zostały sklejone ze sobą dwie połówki zdjęcia.

Potem człowiek podjechał bliżej i zobaczył, że Zelene Pleso jest naprawdę zelene:

Od schroniska tylko huczało. To generator. Pan sam se prąd wytwarzał. © CheEvara


A gdyby tak się rzucić, dla tak zwanej ochłody... :) © CheEvara



Jaki mnie zachwyt ścisnął w miejsce, gdzie normalni, uczuciowi ludzie mają serce (dwa przedsionki, dwie komory). Jaki mnie smutek ogarnął na myśl, że jesteśmy w takiej dupie czasowej, że nie mamy chwili na herbatę (wina już nigdy temu niewdzięcznikowi nie zaproponuję!).

Zaliczylim, co mielim do podjechania (częściowo podejścia), do zmierzchu tak zwanego zostało nam niewiele ponad godzinę, a tu jeszcze trzeba zjechać (częściowo zejść), a jak jeszcze trafi się jakiś defekt…

Nie, nie proponuję wina.

Obserwujący nas – ewidentnie – z chaty gospodarz schroniska, wyszedł do nas, proponując coś gorącego (co firma, to firma!), ale musieliśmy podziękować. I wracać. Najpierw schodząc, potem – mając już za sobą SEKCJĘ lodowiska – zjeżdżając. Znowu po kamieniach, znowu nas wytłukło, aż musieliśmy zrobić przerwę. Bo Niewe pod sobą usłyszał

BDGIĄĄĄĄĄĄGGGG!

A potem

PSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS

Oto nastąpiła awaria, na którą woleliśmy zostawić sobie zapas czasowy. Jakiś kamul zmielił się był pod oponą, ta przyszczypała dętkę i o, efekt był taki:

Złapać gumora w takich okolicznościach przyrody to żadna potwarz:) © CheEvara


A dziura taka:

Jaka to musi być łatka!!!:D © CheEvara


Pamiętajcie, że zawsze mogło być gorzej. Mogło to na przykład przydarzyć się mnie. I oczywiście piszę to z wrodzonego chamstwa, sekutnicowości, małej złośliwości, ale nie tylko – bo gdybym ja zmieliła swoim tjublesem kamor, to by było po jeździe. I bym dymała w dół kurcgalopkiem, znowu obok siodła. A trochę tego dymania jeszcze nam zostało.

Niewe szybko się załatał i mogliśmy zjeżdżać. I zjechalim. Już nie usłyszawszy ponownego BDGIĄĄĄĄĄGGG. Na szczęście.

Potem już tylko szybki przebiering na parkingu, wsiad w furę, krótki przystanek na paszę:

Mniam, mlask, mlask, mhhhhhmmmmm;) © CheEvara


i ujęcie z Topvarkiem. Zeżartej z łakomstwa Marlenki nie zdążyłam sfocić.

Pyyyyyyyyyyyyyyyyyyywaaaaaaaaaaaaa!:) © CheEvara


i niestety powrót.

Było, mili Państwo, przekozacko. Na tęże okazję SIEDZĘ NA KONIU.


Dane wyjazdu:
53.00 km 30.00 km teren
03:24 h 15.59 km/h:
Maks. pr.:48.80 km/h
Temperatura:6.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:119 ( 61%)
Podjazdy:1238 m
Kalorie: 2173 kcal

Podjazd pod Murowaniec mamy murowany – czyli Zakopanex dej dwa!

Niedziela, 13 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 17

Jak na nasze zupełnie niesportowe, niekolarskie zachowanie wieczoru ubiegłego, czyli szeroko pojętą pochochołowską REGENERAnCJĘ, stawilim się dnia drugiego na nogach własnych, jeszcze nieobutych w spdy, niemal zgodnie z planem.

Wszystko pewnie dlatego, że nie było tu Gora z przyległościami, ani rootera z jego drobiazgiem też. To oni tak nas nakłaniali do złego prowadzenia się w Dżałorkach. Serio! Poważka. Przecież w życiu bym Was nie wkręcała;).

No nikt inny tylko oni.

Podczas śniadania zrezygnowalim z jajecznicy (z wiadomym płynem ustrojowym – tak to już ze mną jest, że najpierw się mnie nienawidzi, ale jak już człowiek da mi szansę, jak już się odezwę, to kochają mnię miliony:D), ja sączyłam masakryczne ilości KAWECZKI i tęskniłam za moim domowym małym ekspresikiem. Do kaweczki. I strasznie mi się chciało…

KRUŁASANTÓW.

Ale Niewe powiedział, że taka KAWECZKA na krułasanty nie zasługuje i jadziem tam, gdzie podobno nieprzyjemnie się podjeżdża.

Zrezygnowałam z targania swojego aparatu, który wszak miał kartę pamięci, ale miał też gabaryt i właściwości Che-wkurwienne.

No to lu.
No to ziu.

Ja już nie pamiętam, czy Wojtek nam powiedział, że niewarto tam się pchać, na ten cały Murowaniec, czy powiedział, że męczarnia, ale da się, czy powiedział, że droga na Euro to to nie jest. Cokolwiek powiedział ZNIECHĘCAJĄCEGO, nas to zachęciło.

Tym razem zamiast w stronę Krokwi na rondzie odbilim w lewo, w stronę Cyrhli (coś jak nahleeee), dzięki umiejętnościom nawigacyjnym Niewego w mig (konkretnie w Mig-29) znaleźliśmy skręt na Murowaniec. I niemal już od samego podjazdu mieliśmy okazję dowiedzieć się, o co Wojtkowi chodziło:

Kamienie jak marzenia, są duże i małe;) © CheEvara


Nie, nie o to. Tu tylko zastanawiam się, gdzie jest woda, gdzie jest krzyż i gdzie jest, do cholery, orzełek, jak nie na koszulkach kadry?? No gdzie? No na pewno nie tam, gdzie się lampię;).

Wojtkowi natomiast chodziło o to:

Bywało lepiej, bywało gorzej, jak w Bollywood © CheEvara


Ale mimo to jedziemy sobie. Ale jedziemy!
Ciągle ale jedziemy.

Techniki by się więcej tu w ogóle przydało, bo niektóre kamienie były OBŚLIZGŁE i się uślizgiwały spod kół, co chwilami sprawiało, że doganiali nas spieszeni turyści, których zostawialiśmy z tyłu. Parę razy się z nimi przetasowaliśmy, na koniec zaś prawie się zaprzyjaźniliśmy – choć ja tak naprawdę znienawidziłam ich za to, że mogą iść dalej, na legalu. A my nie.

I w końcu ALE DOJECHALIŚMY.

Pięknie jeeeeeest;) © CheEvara


Jakoś tak nagle, wcześniej niż to wyliczyliśmy, oczom naszym ukazał się ten ów nasłoneczniony Murowaniec. A mnie, moim oczom wyobraźni ukazało się piwo. Wiadomo. Niewe zorientował się, o czym dumam i poczłapał po szklenicę. Jak mnie to ucieszyło! W sumie tak jak ten cały podjazd. I jak perspektywa zjazdu, TĄ SAMA TRASĄ, bo dalej przed siebie jechać nie mogliśmy, szlakiem nie tyle usianym zakazami dla ROWERZYZDÓW, co wąskim i zaludnionym. Dodatkowo mieliśmy słoneczną niedzielę, co gwarantowało niemal zetknięcie się z jakimś nadgorliwym strażnikiem, któremu na bank moja pyskata gęba by się nie spodobała. I może nie naplułby mi do jajecznicy, ale łaski zupełnej, ani niebieskiej też by nie okazał.

Szklenica piwa znacząco podnosi uroki krajobrazu:) © CheEvara


Ale zanim mieliśmy pocisnąć w dół, chciałam choć kapkie się ogrzać. Telepało mnie. No to wleźliśmy do środka.

- Winko grzane? – zapytałam Niewe.
- Szarlotkę? – odpowiedział pytaniem na pytanie, a zatem twierdząco, Niewe. Musieliśmy sprawić pani przy kasie niesamowitą radość, bo jeszcze w naszej obecności zaczęła nawoływać koleżankę:
- Halina! Halina, choć, coś ci pokażę! – wykrzyknęła do Haliny, a ja dopowiedziałam wesoło:
- Dwoje debili ci pokażę… - a pani najpierw zachichotała, a potem ochoczo zaprzeczyła. I jeszcze długo zaprzeczała. Zbyt niewiarygodnie zaprzeczała.

Poleźliśmy z naszymi darami do stołu i tu Wam powiem, jaka ja naiwna jestem. Se myślę: aaaa, winko, fajnie, miło, ciepło, se siądziem, czas nie guma, budzik nie sanki, majtki nie pokrzywa. No PIKABELO. I że fajną rzuciłam inicjatywę. Że to wino, ROZUMICIE

A cóżem usłyszała?

- ALE TY JESTEŚ DEMOTYWUJĄCA.

Powiedziała, a raczej palnął kuźwa Niewe.

Gad na własnej krwawicy wyhodowany! Aligator, pterodaktyl kuźwa!

Normalnie, GDYBYM BYŁA normalna, łezki by mi w oczach stanęły. Chlipnęłabym w rękaw jakiś. Napisałabym do Trybunału w Hadze. Oblałabym go tym cholernym winem! I ofukała jak dama, jak jakaś Alexis w Dynastii.

A ja tylko zarechotałam i siorbnęłam tego wina więcej.
No co?

Ja byłam motywująca już wtedy, jak ty na chleb mówiłeś tamburyn, synku – se pomyślałam z satysfakcją i siorbnęłam ponownie oraz zarechotałam też ponownie.

I w ten sposób zemściwszy się, wypiwszy radośnie winko, rzuciłam ochocze i MOTYWUJĄCE propozyszyn, że może byśmy już zjechali.

Uszczelniliśmy się w okolicach uszu, rak, i tak dalej i puściliśmy się – za przeproszeniem – w dół.

Do zjazdu gotowiiiii, staaaaart! © CheEvara


A zjazd był bolesny, oj, kurka wodna, bolesny. I nie, nie dlatego, że zimno. Bo to ręce nawalały od tego obtłukiwania po kamolach. Po dziesięciu minutach zjazdu zrezygnowałam z profilaktycznego trzymania paluchów na klamkach i pomyślałam, że… a nie powiem. Cenzura nie puści. Po prostu pomyślałam:

Puszczam klamki, a co! Żadne tam ladaco!

I zjeżdżałam dalej.

Niewe przy mua podziwu nie wyraził, postanowił brnąć dalej z tymi moimi wadami (a ja że winko, że miło, że ciepło, snif, snif!), a przynajmniej nie zmazywać swojego fułagra, fłaje, czy innego fopa i dopiero u siebie na blogasku napisał, że Che nawet na Murowańcu zajebista Che jest.

I zjechaliśmy. Nie jestem pewna, czy dowiozłam ze sobą wszystkie plomby, ale jeszcze do dziś mi się nogi trzęsą;).

I co teraz? Planu nie mamy. Znaczy się, mamy, bardzo prosty. Jedźmy tak se, żebyśmy mogli se powiedzieć „Ale jedziemy!”, A POTEM SIĘ ZOBACZY.
No to na azymut, na wschód!

A POTEM SIĘ ZOBACZY.

Widoki sprawiały, że brakowało tchu, a oczy pękały. I wiadomym jest, że zakazany szlak korcił. Tym bardziej, że niebawem miał nas zastać słońca zachód, orła cień, macicy tyłozgię… A nie, to nie tu.
Miało się zmierzchać.

U przechodzącego mimo nas turysty z… nie, nie z tragarzami, a z kijkami zasięgnęliśmy info o stanie zatłoczenia zakazanegO szlaku i stanie jego ZASTRAŻNICZENIA, ustaliliśmy, że ludzie raczej schodzą, po czym ja zapytałam pana z kijkami, jak szybko biega normalnie, a jak szybko z cudzym aparatem, bo chcieliśmy, żeby nam cyknął fotę. Koleś aż zapatrzył się (i tu znów naiwnie myślałam, że jestem fajna sama z siebie, ale nieeeee) na mnie… siedzącą na SPESZJALAJŹDZIE, na którym to skupiła się jego uwaga.
Karwa mać!;)

Aby do Rusinowej! © CheEvara


Zachęceni jego wskazówkami, wbiliśmy się na szlak. Zakazany szlak. Jechaliśmy akurat pod prąd wszystkim ludziom, schodzącym już na parking, dzięki temu mieliśmy łatwiej. Jakoś logicznie się gawiedź rozstępowała. Choć niektórzy ludzie prowadzący swoje dzieci to mnie intrygują swoim zaufaniem do kogoś, kto nagina na rowerze z przeciwka. A gdybym była tak morsem, który w okolicach cmentarzy pierwszego listopada nakurwiał ślepo w tłum?? No wybaczcie.

Znowu jest pięknie! © CheEvara


Tym fajniutkim terenkiem dojechaliśmy do Rusinowej Polany. Tam oczom naszym ukazało się w oddali koło rowerowe i kask. Naaaaasi tu są! Nasi! – pomyślałam radośnie. Nasi są, mimo zakazu tu są! – pomyślałam jeszcze radośniej. Podtuptaliśmy do sympatycznej parki, która jechała dokładnie odwrotnie niż my, pogadaliśmy, zasięgnęliśmy języka, pożegnaliśmy się z nimi, obfociliśmy się i landszaft:

I zaraz pociśniemy znów na zakazie;) © CheEvara


Stąd, o tutaj, posdrafjam was ciule!:) © CheEvara


i rozpoczęliśmy zjazd w kierunku kościoła w Witowie, a potem już samego Zakopca.
Niektórych bowiem kusił Paulaner w ajriszpabie. Inni mieli ochotę opędzlować moskole. Plan wykonano w stu procentach. Lawli dej egejn!

Żeby nie było - specjalnie dla euphorii - SIEDZĘ NA KONIU;)


Dane wyjazdu:
49.00 km 43.00 km teren
03:44 h 13.12 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy:1065 m
Kalorie: 1688 kcal

Lans wśród chochołów, czyli Zakopanex dej pierwszy!

Sobota, 12 listopada 2011 · dodano: 18.11.2011 | Komentarze 20

Wszystko byłoby pięknie i cudownie i tak jak to sobie wymarzyłam, gdyby nie to, że w tym wyjeździe nie chodziło o zepsucie Gorowi i jego przyległościom urlopu. Tego brakowało mi najbardziej. Tego, że wracamy z terenu i niszczymy miłe, rodzinne pożycia.
No kurna, dziwnie tak jakoś.

Ale i tak, mimo to było zajebiście, a nawet ZAJEBIŹDZIE.

A zaczęło się od tego, że nie wiedzieliśmy z Niewe, jaki mamy plan. Znaczy się, plan mieliśmy – najpierw pojedziemy do Wojtka i prowadzonego przez niego AirBike’a (chyba pogadam z Mikołajem na temat dofinansowanie mnie za permanentną reklamę tu u mnie, na blogasku), a potem SIĘ ZOBACZY.

Prosty plan? Prosty jak wyprostowana motyla noga.

Prosty jak zasada działania ZACISKU TRZY ÓSME.

No to po obfitym, zupełnie niekolarskim śniadaniu i na pewno WZBOGACONĄ o pewien ustrojowy płyn jajecznicą (tak życzliwie tam na mnie spoglądano) ubraliśmy obciski – Niewe swoje i ja swoje – i skierowaliśmy nasze rowery w stronę Krupówek. Nie tylko po to, żeby pokręcić zadami przed oczami wylaszczonych turystów, ale też dlatego, że inaczej do AirBike nie dało się dostać.

Dupatamniedałosię. Dało. Ale być w Zakopcu i nie zakręcić zadem przed innymi na Krupówkach to jak być w Pizie i nie zjeść pizzy. Albo być ciotą i nie pić Monte Drinka. Albo być morsem i nie mieć kompleksu Niewego.

Wojtek poradził nam, abyśmy se podjechali Dolinę Chochołowską, Gubałówkę i wskazał nam swoim palcem na naszej mapie, gdzie można, a gdzie naaaaaat.
- A Murowaniec? Słyszałem, że zajebisty – zagaił z zapałem Niewe, na co Wojtek spojrzał na nas jak na dwoje debili, którzy dzień zaczęli od piwa. Słusznie tak na nas spojrzał.
- Eeeee, tragedia, męczarnia i kamole, bez sensu.

No to my już wiedzieliśmy, że tam pojedziemy.

Pożegnaliśmy się z Wojtkiem, dostawszy od niego wizytówNkę, która może i by się przydała parę razy, gdybyśmy byli w zasięgu i mieli pole dookoła.

No i pognalim pod Krokiew w te tłumy, gdzie Niewe nawiązał pierwszy kontakt ze swoim sprzętem, a mianowicie z…

ŁAŃCUCHEM, prosiaki, z łańcuchem.

Który WESZED w bliski kontakt z kasetą i tam postanowił pobyć. To użyliśmy kolektywnie argumentu siły, zrobilim porządek i podążylim pomęczyć się interwałowo. Bo prawdą było, co nam rzekł Wojtek. Będzie sporo podjazdów i zjazdów też, fajnie będzie. I taka też była ta traska pod Reglami.

"Lejowa w lewo!" - skomentował mi tę fotę Wojtek na fb © CheEvara



Tu sobie Niewe podjeżdża, se też świeci słońce, a ja pod to słońce nieprofesjonalnie focę;) © CheEvara



I kto tu kogo foci? © CheEvara




Troszkę nas strzelał chuj, bo ludzi było od cholery, a my ludzi nie lubimy (chyba ja bardziej, a zwłaszcza nie lubię tych ludzi, których nie lubię, bo ich nie znam i powodów, dla których zechcę ich lubić też nie znam). Postanowiliśmy zatem Dolinę Chochołowską podjechać najszybciej jak się da, równie szybko zjechać, ku przestrachowi rzesz ludzkich, napierdalających całą szerokością duktu. To my też mieliśmy plan napierdalać.

Zakazu dla rowerzystów nie ma? Nie ma. To napinamyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy!

O, jak cudownie oni wszyscy się rozstępowali! O, jak czmychali na pobocza!
Nie jestem fanką i zwolenniczką takiego kretyńskiego nawalania na rowerze między krowami, które nie myślą o niczym. Ależ nawet moja cierpliwość i wyrozumiałość dla ludzkiego zdebilenia ma swoje granice.

Zatem zjechaliśmy se. Buff i kominiarka na twarzy oraz przejmujący szum opon na żwirze zrobiły swoje.

Jedziemy zatem rozpieprzyć system na Gubałówce. Świetny podjazd, sporo terenem, trochę asfaltem, trochę polem z rozrzuconą gnojówką, o takim, o na Butorowym Wierchu:

Piękna okoliczność flory i bukiet gnojówy:D © CheEvara



gdzie uczynny górolnik, czyli skrzyżowanie górala z rolnikiem, palcem swojem pokazał nam, że ŁO TAM ŁOJ wiedzie szlak. No to jak tak, to niech będzie ten szlak. Chwilę później byliśmy już na zatłoczonej w pipę Gubałówce. Spotkaliśmy kocurkę, z którą ja zaprzyjaźniałam się, gdy Niewe pomknął po piwo, a która mnie troszkę zlekceważyła i przeniosła się na nasłonecznione kamienie.

Wysprzęglić ci, oprawco ty?? © CheEvara



Tam wykonała imponujące leniwe przeciągnięcie, po czym dokonała doskonałego susa POD PUBLICZKĘ. Zero zaangażowania, po prostu absolutne minimum tego, czego ta tępa gawiedź może oczekiwać. Skok był naprawdę mistrzowsko na odpierdol.

Właśnie dlatego uwielbiam koty.

Aby zjechać szlakiem niebieskim, nie dla downhillowców (o którym mówił Niewemu napotkany przy schronisku w Dolinie Chochołowskiej emtebowiec, który tłukł tam podjazdy), a tym następnym, musieliśmy przemierzyć całą jebaną Gubałówkę. A wszyscy wiemy, JAKIE SZTUKI ludzkie tamtędy łażą. Niewe, jak mu powiedziałam, że to typ taki „donczjunołpamperap”, zrozumiał od razu. Wy powinniście też.

Białe kozaczki, rajbany, żeliki, kapturki z futerka, szpile, podróbki torebek LuiWitąu. Uwielbiam taki sort. Każdy facet, który jest donczjunołpamperap, gdy pochyli się, żeby zasznurować swoje białe laczki z krokodylkiem, ukaże światu gacie z gumką KelwinaKlejna. Każda pańcia ma kolorowy tips i niesie torebkę w zgięciu łokcia (jak te babcie, co na różaniec poranny dymają) i wszystkie w getrach i spodenkach, jeśli aktualnie taka konfiguracja jest modna. Tacy to tam fajni ludzie są. I potem se wszyscy po takim pobycie na Gubałówce wrzucają na nk.pl słitaśne focie z niedźwiedziem.

NO TO MY KURWA NIE BĘDZIEMY GORSIEJSI!

I o:

"Ty, Che, dawaj, SZCZELMY se fotę z misiem" - rzekł był Niewe © CheEvara



A gdyby się komuś wydawało, że to fotomontaż, to jest i ujęcie pod rękę z misiem:

Zmiana ujęcia oraz pozycji. Miś pozostał niewzruszony... ciota;) © CheEvara


A potem mieliśmy już tego towarzystwa pod hasłem DONCZUNOŁPAMPERAP dość, że jajebe! To i zjechalim tym niebieskim. Założę się, że ten szlak downhillowy był o niebo lepiej przygotowany. Tutaj można było z hukiem i widowisko spierdaczyć się do skarpy. Prawiem to zrobiła.

No i stawiliśmy się z ufajdolonymi rowerami w bazie, gdzie naprawdę brakowało nam Gora i jego przyległości, by jak w Dżałorkach zepsuć im urlop;).
Ale zupełnie jak w Dżałorkach po rowerowaniu postąpiliśmy zupełnie niesportowo.

I tylko ja wiem, że przez cały dzień wielce radowałam się tym brakiem zasięgu, bo istniało wielkie zagrożenie, że będę musiała wykonać tu, na wyjeździe jedną do roboty rzecz. Dobrze, że madżenta sieć nie dociera wszędzie;).


SIEDZĘ NA KONIU, BĘDĄC NA JACHCIE!


Dane wyjazdu:
49.00 km 30.00 km teren
02:45 h 17.82 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:665 m
Kalorie: kcal

Kłuuuuuoocham Cje!

Sobota, 29 października 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 12

Oto jest dzień, który dał nam Pannnnnn.

Pan Faścik, organizując integracyję bajkstatsowo-niebajkstatsową giembo pełno.

Bo oto, jakeśmy o świcie (cuś koło jedenastej) ODEMKLI oko (ja zawsze staram się odmykać najpierw prawe, dla wzmocnienia potęgi aktu wstania nogą prawą, czyli tą, która ma duży palec – jak się śpi od ściany – z lewej strony. Chyba, że się śpi na brzuchu od drugiej ściany, no bo przecież można spać blisko jednej ściany i daleko od drugiej ściany, ale to przecież ciągle ściana – to ma się ten palec ze strony prawej), zaraz miał dokonać się prolog do akcji zapoznacji.

Gdyż mieli pojawić się:
- szalony brodacz irmig
- fikuśny, miłujący wszystkich puchaty
- oraz zupełnie niewiedziećczemu Niezbajkstatsiony Piotrek (któregom ja w Toruniu pompką poratowała)

Na trasie zaś mieliśmy napotkać natenczas onegdaj elcię.

A prolog wyglądał tak, że ja ogarnąwszy kuchnię po zacnym śniadaniu, zasiadłam z piwkiem (reanimacyjnym, jak boga rowerów LOFCIAM) nieopodal fikającej mi przed oczami stópkami Faścikowej latorośli, Niewe z Faścikiem dłubali przy Niewowej Konie, Pani Faścikowa czyniła zakupy, a reszta mających do nas dołączyć… po prostu DOŁĄCZYŁA do nas. Tadammmmm.

Pierwszy, który wtargnął na miejsce mojego reanimowania się, czyli tam, gdzie fikały mi przed oczami dziecięce stópki, był irmig. Od razu ŻEM zapałała uczuciem gorejącym jak ten krzew, gdyż irmig to ten, którego kocham za zryte komentarze na BS, a jak zobaczyłam wielkie irmigowe oczy i wspaniały irmigowy zarost, a w irmigowej prawej ręce piwko, to DZIWNYM NIE JEST.

Zaraz przybył też puchaty, którego kocham od czasów mojego rozdziewiczenia się na BS i od mojego pierwszego wejherowskiego leśnego maratonu, po którym nabawiłam się jeno syndromu puchatego niedosytu. Zjawił się również Piotrek Imć Od Toruńskiej Pompki i konieczność przebrania się w obciski stała się realna.
Nawet mi się nagle zachciało.

Po skomplikowanej operacji zebrania wszystkich do kupy, W KOŃCU RUSZYLIM. Gerade aus nach links. Jakeśmy tylko wniknęli w teren, zechciałam zapłakać w głos.

NO BO TO SĄ WŁAŚNIE KRZACZORY DO TRENOWANIA, kurwa maaaać! Podjazd, zjazd, podjazd korzeniZDY, podjazd liŹDZIAZDY, zjazd ZDRADZIEDZGI, podjazd, którego fajansiarzowa Che nie pokonała, bo jej wyrywało kierę do góry. I to podjazd, który próbowała podjechać trzy razy i za każdym razem ten cholerny mostek okazywał się ewidentnie (lub też WIDENTNIE, czyli oczywiście bez internetu) za długi.
Albo Che za fajansiarska.

Gdzieś na zakręcie (co z nami będzie, kiedy spotkamy się na zakręcie?) dołączyła do nas Elcia (z tego, co wiem, ma internet, więc właśnie dlatego nie Lcia) i Faścik dostał szału, jakby się szaleju nażarł (lub szałwii, nigdy nie wiem, które zioło jest od czego). Jak on zaczął po tych klifach, wydmach i całej reszcie mnie kompromitować!

Oczywiście nie dałam po sobie tego poznać, cały czas dzielnie udawałam, że czekam na Niewe, któremu nowa kaseta i nowy łańcuch odstawiały hocki-podśmiechujki na starej korbie.

Przy okazji wydało się, że Faścik (mój brat, mój-kierwa-mać-brat!), puchaty, irmig oraz Elcia (ona też, a tak niewinnie wygląda) uknuli plan...

ZNISZCZENIA ORAZ ZMASAKROWANIA Che.

Mnie!
Ehe!

Oniehehehe, nenenenene! Nie damy się, ole ole!
Postanowiłam jechać tak, żeby ci wszyscy prowodyrzy tej przeciw_chewowej rewolucji zaczęli się powoli wykruszać.
Pierwszy odpadł puchaty. Zniknął gdzieś, ewakuując się po angielsku, nie dawszy cmoka pożegnalnego. Coś tam szemrał, że małe puchatki miał do ogarnięcia, ale ja będę trzymała się wersji, że NIE DAŁ RADY.
A niby taki mocny.

Potem odpadła Elcia. Coś szemrała, że dziś się skatuje, a jutro będzie umierać, ale ja będę trzymała się wersji, że NIE DAŁA RADY.

Pozostał skład najtwardszych zawodników (tego będę się trzymać) z niedającą się zniszczyć oraz zmasakrować Che na Chele, tfu! czele. Z dzielnym Niewe, walczącym z napędem, z rozkosznym irmigiem i ciągle knującym zniszczyć Che Faścikiem.

Szkoda tylko, że rano reanimacyjnie wypiłam ino jedno piwko. Bo niespodziewanie zaczęłam trzeźwieć, co objawiło się bólem głowy, jakby to jakiś toczeń był. Zażądałam w takiej sytuacji kolejno: morza i piwa. Musiałam wyglądać dramatycznie, bo żądania zaczęto spełniać. Chodziło mi jeszcze po głowie zażądać śmigłowca, który zabierze mnie na jacht, a ten na Karaiby, ale postanowiłam, że tego se zażyczę, jak już zlikwiduję tłukącą się po moim łbie kulę do kręgli.
Faścik był niepocieszony, bo żądanie przyszło w chwili, gdyśmy przejechali zaledwie jedną trzecią zaplanowanej przez niego trasy. I raczej wszystko wskazywało na to, że wziąwszy do paszczy upragnione siedemset łyków piwa, do części drugiej i trzeciej zaplanowanej trasy nie dotrzemy.

Napoilim się w Gdańsku, chwilę po tym, jak się potaplałam w zimnym Bałtyku, ja tu też wciągnęłam pierogsy (nie w Bałtyku, tylko tam, gdzie się napoilim), a Niewe opowiedział chłopakom PRAWDZIWĄ, a zatem AUTENTYCZNĄ przypowieść o tym, jak to niemowa przychodzi do urzędu z awanturą. Tu też wypiliśmy ilość piw taką, która zagwarantowała mi wyleczenie mojej pękającej od rana w szwach czaszki z tocznia (SZEJSET) i wymarzłszy na powietrzu, bo obiadowaliśmy w restauraNcyjnym ogródku, podjęliśmy decyzję o powrocie do Faścikowa, gdzie czekało na nas kolejne dziewięćset piw.

W Sopocie, który mieliśmy po drodze ja i Niewe zastopowaliśmy całą wycieczkę spragnieni gofrów (bo być nad morzem i nie wtrząchnąć gofra to jak wracać warszawskim nocnym autobusem i nie dostać w papę, ewentualnie jak być Che i nie usiąść na nowo zakupionych okularach, ewentualnie jak nakręcić film porno bez sakramentalnego hydraulika).
Wszystkim koncepcja gofrowania mocno się spodobała. Poza jedną owcą. Ale i na owcę są sposoby. Bo! Faścikowi, który zbojkotował nasz słodyczowy popęd i został przy bicyklach Niewe zakupi niskokaloryczny, dietetyczny…

JEDEN PLASTEREK OGÓRKA KONSERWOWEGO!

który Faścik dostał na tacce z widelczykiem!

Tak posileni (zwłaszcza Faścik, acz ten był ciągle – mimo wchłonięcia ogórka – mocno niepocieszony naszym skróceniem trasy) wrócilim do Gdyni. A potem było już zupełnie nie rowerowo, niesportowo, ale bardzo wesoło i uczuciowo. Bo wrócił do nas puchaty. Było super!

A o czym rozmawialiśmy, napisał już Faścik u siebie we w relacji:)

Wiecie Wy wszyscy co? Klocham Włas! Mmmmmmmuaaaaaah!

P.S. Muszę to napisać. Irmig, który nuci alternatywnowoczterowe „Zazazizuzizaaaaaaa” jest do zjedzenia od zaraz! Razem z butami.

PeeS cwaj: foty są w posiadaniu Niewe, jak Niewe zechce je najpierw zgrać, a potem udostępnić, wyceniając na lichwiarską kwotę prawa do ich wykorzystania, powklejam to i owo.

PeeS draj: trasa, jakąśmy przejechali jest opisana u Faścika, ja ją mogie opisać ino jako: o, zajebisty podjazd! Ale, jacie!, kurna zjazd! Oooooo, ale wąwóz! Urrrrrwwaaaaaa, nic nie widzę spod tych LIŹDZI!
Było rajsko!

PeeS fir: tu jest relacja oczami Irka. Zajebista relacja, dodam:)


Dane wyjazdu:
82.35 km 17.00 km teren
04:16 h 19.30 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:7.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 62 m
Kalorie: 1672 kcal

A tym razem kapkie inaczej

Środa, 26 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 5

Jaka ja jestem kurna zorganizowana w pracy, jak muszę wyjść wcześniej, huhuhuhu. Samam się siebie zaskoczyła. Tak naprawdę zrobiłam więcej niż przez trzy dni (jeśli czyta to moja naczelna, jak nic dostanę premię:D). W ciągu sześciu godzin. Zaraz mi tu pewnie przylezie ten od Monte Drinka i powie, że jak bym się tyle nie bajkstatsiła, to bym zawsze się tak wyrabiała.

A jest zupełnie odwrotnie. Jak z tym tłumaczeniem z języka obcego – lewą ręką czytam, prawą piszę. Chyba, że odwrotnie tłumaczę – NA język obcy. To lewą ręką piszę, prawą czytam.

Chyba, że to z polskiego na nasze, czyli na język wolski.
Mniejsza o to.

No tak marnej średniej to ja dawno nie miałam. Ja wiem, że może pizgać bardziej, wierzę i nie chcę, żeby mi to udowodnić. Że można bardziej.

Wreszcie jakiś ludzki dystans mi wyszedł. Się ja wybrałam z Wojtkiem do Jabłonny na trening w krzaczorach z jego podopiecznymi i wyszło, jaką jestem techniczną FIZDĄ:). W większości przypadków.
A jakież tam pikne (wszelako, mimo mojej fizdowatości) landszafty xc-owe są!

Tak więc tego fafluna, który do mnie dzwonił w tym czasie i dzwoniąc, rozłączył mi połączenie giepeesowe, gdziem se traskie nagrywała, nabiję na pal. W Azji.
Bo sama z mojej własnej pamięci, która służy do - jak logika nakazuje sądzić - zapominania, tego nie odtworzę.

Przyznam, że mocno dobrze zrobiłam, podmieniając przed treningiem rowery na Dereniowej, czylim zostawiła chłopakom Centka (bezhamulcowego niemalże, bezamortyzowanego takoż) i wymieniła go na wylizanego Rockhopa. Inaczej, Bożesztymój, czaju z melisą musiałabym se naparzyć na pierwszym zjeździe!

Jest nad czym tyrać.

Znacie tego pana i te MĘTY?

&ob=av2n

Fajnie bujają.


Dane wyjazdu:
90.00 km 70.00 km teren
03:47 h 23.79 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1814 kcal

Łomianki miastem seksu, biznesu i przekrętów, czyli Mazoviowy epilog

Niedziela, 2 października 2011 · dodano: 06.10.2011 | Komentarze 26

Fajnie tak pojechać na kołach na maraton, a nie tylko ciągle ta dupa w furze i dupa w furze. A potem składać rower, przepakowywać rzeczy. A tak to się wyleżałam u Niewe na podjeździe, na tej kostce, co to ponoć zaszczyt na niej leżeć, wychłeptałam jak ten mały labrador SZEJSET misek piwa i tak zregenerowana mogłam se pokręcić maraton. Szkoda tylko, że ubrałam się pod sobotę, kiedy to lampa była potężna. A w niedzielę rano UPAŁ JAKBY ZELŻAŁ. I stelepało mnie na starcie.

Dojechalim zatem z Niewe do Łomianek, po drodze napotykając Bogdana z Gerappy, w którego to oczach dostrzegłam lęk, ale po tym, co uczynilim jemu i Piotrkowi, też z Gerappy, w Ełku, miał prawo zasromać się nad swoją niedaleką, pomaratonową przyszłością.

Potem spotkaliśmy też Obcego, ale jakoś nie wykazał nastroju integracyjnego, tośmy przerzucili swą zajebistość na nadjeżdżającego z przeciwka mtbxc. Mam przeczucie, że podoba się Niewemu, bo ten do nikogo innego nie mówi „Przystojniaku”. Przez duże Pe, wyraźnie dało się to wyczuć;).

Potem zaczęliśmy szukać Gora, który przytargał i Rootera i swojego drugiego Śwagra. No to integracja i after party zapowiadały się niemożebne. Ja natknęłam się na APS-iakowego Michaiła, który zapoznał mnie ze swoją Panią Małżonką i Panną Córką, Olą, stanowiącą najmłodszy narybek teamu. Przybiłyśmy sobie w jej sektorze „żółwika, beczkę i piąteczkę” i tak zdopingowana i pokrzepiona uznałam, że oooo, TERAZ tak. Teraz mogę startować;).

Znalazłam się też z Prezesem i wbiliśmy się po chamicku do sektora czeciego połączonego z trzwartym. Czy jakoś tak;). A tam dołączył do nas niestartujący jeszcze Darek Laskowski, którego to Faścik ściągał z trasy w Legionowie z uszkodzonym obojczykiem.

Oczywiście na chama ustawiona w trzecim rzędzie sektora:) © CheEvara


A tu se gadamy z Darkiem i jego Panią Żoną;) © CheEvara


Wiedziałam, że nie ma giga, ale też wiedziałam, że czołówka odpuszcza takie maratony (no chyba, że jest się Danielem Peplą), wzięłam se zatem wszystko na miękkie boki. Na tyle miękkie, że niedługo po starcie uciekł mi Arek, dojechał do mnie Goro, który startował z sektora trzwartego (połączonego z czecim) i se pomyślałam „Aaaaaa chuj tam”. Z drugiej jednak strony… kurna! Nie stanąć na pudle w TAKIM maratonie, to jak pojechać do Istebnej na dystans Mini.

No i nogi mi same dyktowały na trasie. ZAPIERDALAJ. Jak niegdyś Faścik pouczył Konia Macieja podczas MP w xc w Kielcach. Tak więc czyniłam. Dla jasnego zobrazowania tegoż, niech Wam wystarczy, że trzy razy doganiałam i Gora, i mtbxc, który wypruł z drugiego sektora. Trzy razy prowadziłam pociąg z wagonikami w postaci siedmiu facetów. Od czterech chłopaków mijanych lub też uporczywie doganianych na trasie usłyszałam coś w stylu: „Chyba coś dzisiaj wzięłaś, co?”.
Dziś nie, poprzedniego popołudnia jakieś SZEJSET Kasztelańskich. SZEJSET misek. A to daje jakieś dwa tysiące Kasztelańskich.

Sama w sumie nie rozumiałam, jak to możliwe, że ja na mega tak zapierdalam. Kwestia dobrej rozgrzewki (czyli dojazdu na kołach)? Czy zupełnego wyluzowania? To ostatnie jednak zmieniło się w istny wkurw, gdy na którymś z piaszczystych zjazdów wycięłam otebe w piachu, wbiłam se klamkie hamulca w żebra i rozpieprzyłam prawą manetkę. I straciłam zupełnie pole manewru w tylnej przerzucie. Przełożenia wskakiwały jedynie na te cięższe, natomiast już się nie redukowały. Znaczy się CZASEM się redukowały. Jednak jakby nie miałam czasu na rozpracowanie systemu chcenia bądź nie chcenia podjęcia współpracy ze mną w zakresie zrzucania.

A tu przede mną odcinek z wydmami. EXRAAA! I na pierwszym z podjazdów, przy manewrowaniu tylko przednią przerzutką ZLECIAŁ MI ŁAŃCUCH.
No to tak się będziemy bawić, pomyślałam, gdy objechali mnie ci, którym jeszcze kwadrans temu wsadziłam i którzy sugerowali poranny okład ze steka hiszpańskiej wołowiny z logo Contadora. Wrzuciłam łańcuch ręcyma i znów podjęłam swoje. Dogoniłam ekipę, w tym mojego mazoviowego ulubieńca, o tego:

A go lubię, bo mnie lubi :D © CheEvara



z którym zawsze jakoś się tasujemy na maratonach. Nie dowierzał własnym oczom. Gdy zrobiło się płasko, a przerzutka dla odmiany zapragnęła tylko redukować, a nie dawać więcej czadu, ekipa z moim ulubieńcem na czele, znów mi uciekła.

Tu chyba po raz trzeci chyba DOSZŁAM:D © CheEvara


Jak mnie to wkurwiło! Szarpnęłam butem, szarpnęłam manetą i bieg wskoczył. No to jedziemy! Zobaczyłam przed sobą pociąg i postanowiłam nie tyle się do niego podpiąć, co po prostu go poprowadzić, a nawet zmęczyć. W pociągu uczestniczył mtbxc, mój ulubieniec i jeszcze kilku innych chłopaków, których zostawiłam w głośnym świście niedowierzania. Jakby ktoś był zainteresowany zapytaniem, JAK to zrobiłam, odpowiadam, że nie wiem. Chyba wkurw mi służy. Wylazłam na prowadzenie tego pociągu i już nikomu nie pozwoliłam się objechać.

A tu już robię za lokomotywę:) © CheEvara


Przed samą metą dopadłam nawet Gora, który zareagował głośnym:

O NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE

Już go kurna nie dojadę, ale niech ma :D © CheEvara


No zabeczał w rozpaczy. Ale finisz po asfalcie służył jemu, bo ma za sobą karierę szosowca i jego nodze nie fiknie nikt. Tu widać, jak ledwo godzę się z tą porachą:

Mówiłam NIECH MA i niech ma:) © CheEvara


Na mecie czekali na nas fitowcy: Rooter, Ogór, czyli MiniGoro, czyli Kacper i Śwagier. Niech mi ktoś, kurwa mać wytłumaczy, dlaczego sterczeli tyle czasu, czekając na nas, i nie pojechali po piwo?? Najlepiej, jeśli wytłumaczą mi to oni sami.
Ogóra jakby – z racji młodego wieku, acz w Dżałorkach dojrzał w naszym towarzystwie ekspresowo – wyłączam z tych wyrzutów, ale Rooter? Ale Śwagier? Któregom – nie wiedzieć PORKE – dopiero teraz zapoznała?? No ludzie. No dalibóg.

Za chwilę znalazł mnie Arek, który był o minutę szybszy, dojechał mtbxc, dotarł też mój ulubieniec, przytuptał Mozan, no i przyszedł też do mua esesman, że w K2 jestem druga, a open trzecia. Zgadzało mi się to z tym, co mi ludzie po trasie mówili. Jakaż ja jestem łatwowierna i jak bardzo wierzę w system. Jacyż ci ludzie na trasie są NIENAUMIENI liczenia. I jakiż ten system zawodny!

Ale zara powiem, czemu. Dopiero zara. Jeszcze brzegu z morza nie widzę.

Towarzysko dołączyła do nas izka, poczekaliśmy na Niewe i zdegustowani tym, że na mecie browaru niet, udaliśmy się wielką bandą do biura zawodów. Byłam cholernie głodna, przez całą trasę zjadłam pół obrzydliwego żela, ale jak zobaczyłam tę maź, którą polewali ten pseudo nakaron, to paw królowej się we mnie wbudził. Jako alternatywa leżały obok PŁATNE utopione w tłuszczu pierogi, spodeszwiona karkówka i pulpowaty bigos.
Jebcie się z tym cateringiem.

A piwo mieli schowane i NIESCHŁODZONE, zbrodniarze. I gdyby nie ktone, który mi podpowiedział, że piwo jednak jest, to bym w życiu nie zagadała tych zbrodniarzy od obłego cateringu. Dzięki, Tomek!:)

No i tak. Ponieważ Goro marudził, że oni już chcą jechać na pizzę, do tego marudzenia dołączyli się Rooter, izka i nawet Niewe, zostawiłam ich, bo wkurwiłam się i poszłam se do stoiska Vitesse, dobrać se gatki na jesień. Oddalając się, poleciłam marudzącej ekipie bezstresowe udanie się tam, gdzie se chcą jechać, najdzie mnie ochota i wstąpi we mnie łaska przebaczenia, to ich znajdę. Kurwa. Jakbym była najedzona ja.

Po drodze spotkałam Tomcia, wymieniliśmy się uprzejmościami, nawet się całowaliśmy i usłyszałam, że jestem właścicielką jedynego słusznego wzrostu. I mi Tomcio nie marudził, że kurwa jedźmy już, że pizza-srizza. Jedzenie-sredzenie.
Już myślałam, że za niego wyjdę. Mało brakowało. Widziałam to przerażenie w jego oczach;).

I normalnie osrałabym tę dekorację, bo pewnie daliby mi taki puchar, jaki już mam, ale też postanowiłam marudzić – skoro dziś ekipa ma takie flow - i zostać. A chuj. I zobaczyć, kto zostanie ze mną.

Została izka i ostał się Niewe. I pozostał tez greq, który tego dnia nie startował, ale na ostatnim zakręcie trasy zapewnił mi taki doping, że zadziałał mój system wtryskowy paliwa do nóg. Odleciałam;).
Mało tego, gdyśmy z izką i Niewe czekali w hali na dekora, greq lukał na nasze rowery.
BEZ MARUDZENIA.

A tak czekamy na dekorację:
Standardowo robimy bardachę, aż spiker Jurek mrugał do nas okiem ostrzeżeniowo:) © CheEvara


A na dekorze okazało się, że jestem w K2 trzecia, a nie jak mi powiedział pan esesman – DRUGA. Wyczytana przez Jurka, lekutko zdębiałam. I lekutko taka zdębiała, a nawet zmodrzewiała polazłam po ten puchar, gdzie okazało się, że akurat takiego jeszcze nie mam.

A potem zdziwiona dekoracja © CheEvara



Teraz wysnuję se garść moich OSOBISTYCH wątpliwości i rozterek.
Czemu:
- na dekorację tak krótkiego maratonu czeka się tyle, jakby startowało tysiąc osób?
- czemu sms swoje, a org swoje?
- czemu nagle nie można przeliczyć sektorówek, bo – jak napisał Adam na forum – inne tabele?
- czemu przez cały sezon nie było ani jednej ryfy z wynikami i z tym, że nie sprzęgają się ze sobą odczyty z czipów z tym, co potem Jurek ma na kartkach?
- czemu nagle zwyciężczyni mega zostaje podwójnie zarejestrowana i przez to PONOĆ zrobiła się chryja w wynikach?

Czy nie dlatego, że jest z Łomianek i tak miało być?

Pytam dość luźno, acz dociekliwie. Pytałabym równie dociekliwie, acz mniej luźno, gdyby taki maraton był ZA DARMO.

Ale ja zapłaciłam za to, że odbyło się małe szemrane dymanie.

I tylko dla zasady, bo przecież nie po sprawiedliwość, polazłam z tym esem do Czarka, ale ten TERAZ NIE MÓGŁ TEGO WYJAŚNIAĆ, BO DEKORUJE.
To mu powiedziałam, żeby dekorował już teraz jak należy.

Trochę nie chce mi się wierzyć w tę całą ściemę z wynikami, z tym, że nie można policzyć klasyfikacji sektorowej. Nagle na koniec sezonu rypie się system? Ahaaaaaaa.

Po tej żenie wyleźliśmy z izką i Niewe z sali, przygarnęliśmy greqa i obraliśmy kierunek „Goro i jego trupa. Jeszcze nie zalana w trupa”. Goro i trupa wymyślili TAKĄ miejscówkę, że rowery se stały przed lokalem luzem, a w lokalu ogródka niet, a lokal wzdłuż ruchliwej ulicy. Kapkę wyśmialiśmy ten pomysł i zaproponowaliśmy, że trupa dołączy do nas, bo my idziemy gdzie indziej, a potem napieramy do nadłużańskiego małego domku.

I poszliśmy gdzie indziej:
W tle gadam z Obcym i wyrażam, jak mi go brakuje, a na pierwszym planie mamy greqa © CheEvara


Mała pomyłka jest na tej szklance, ale trudno. © CheEvara



No i jak już dostałam piwo do jednej łapy i pizzę do drugiej łapy, se pomyślałam:
TAK SE NE DYMA, PANE CEZARE.
I odeszło mi wszystko.

Teraz trochę mam już wszystko w dupie:) © CheEvara


Zrobiło się już klasycznie wesoło, trupa Gora podbiła do nas, gdyśmy jeszcze konsumowali i pierwsza oddaliła się do Białego Domku. I tam po spożyciu pojechalim i my. Niestety greq się od nas odłączył, ale za to dołączyła siostra Gora, żona Gora, Mniejszy MiniGoro i o.
Było oczywiście zajebiście. Na tyle, że Niewe zdecydował się nawet pokazać film z Wackiem w roli głównej;).

A potem już trza było wracać. I znów ekipa się pofragmentowała. Rooter, Niewe i mua pojechalim wkurzyć nieopodal Wiktorowa jakiegoś gościa w blachopuszce. A Goro i izka pojechali na Be(mow)a pamięci żałobny rapsod.

Było fajnie, tylko ja jeszcze na koniec… czemu bez obcego? To boli Dżoł, czemu mi to robisz???


Dane wyjazdu:
72.00 km 55.00 km teren
03:21 h 21.49 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:182 ( 94%)
HR avg:146 ( 76%)
Podjazdy:118 m
Kalorie: 1328 kcal

Nie tak to miało wyglądać:D

Sobota, 1 października 2011 · dodano: 04.10.2011 | Komentarze 13

Miałam wymienić se klocki w wyścigówce, bo za chwilę będę hamować tłoczkami, a nazajutrz mazoviowy epilog w Łomiankach. Ale po wieczornym spotkaniu na sportowym szczycie z Moim Lawli Mozanem i triathlonistami sobotni poranek, a potem i dzień mi się rozwlókł.

Przeto nie dotarłam do Marcina. Który zresztą nie wykazuje chęci, by moją startówkę naprawiać, bo niszczę, bo wyścigi o złoty pampers, bo bez sensu to ściganie, więc może i dobrze, że nie dotarłam tam? Nasłuchałabym się, a mam tego gderania po nakrętkę:)

Pojechałam zatem (bez hamulców, ale to przecież jest Mazowsze, tu się nie hamuje) do Łomianek, opłacić sobie start i wyręczyć w tym takiego jednego, który czasu na rejestraNcję nie znalazł. Miałam też zabrać se koszulkie Finishera, ale były tylko wielkie spadochrony. No to niemal załatwiłam, com miała.

Pocięłam se więc – korzystając z zajebczej pogody – na Kampinos, częściowo traską nazajutrznego maratonu.
Z deka mnie zdziwiło, że nie trafiłam na żadne oznaczenia, żadne krawaty. Podjechałam se Ćwikową i tam też tabliczek nie było. No nic, może przelazła tędy jakaś szynszyla. Albo Kononowicz. Albo jakiś pedał. Dlaczego pedał, wyjaśni Wam to Niewe, gdy nadejdzie taki dzień, że wreszcie nadgoni z wpisami:).

No i tak se krążyłam po KPN, gdy wydzwoniła mnie największa kampinoska szynszyla, ta, która nie znalazła czasu na rejestraNcję. Czyli Niewe. I ogłosiła mi, że może pojeździłaby na rowerze, że właśnie wskakuje w obciski i czy nie zechciałabym jej potowarzyszyć i zobaczyć, jak dzięcioły zalęgły się pod okapem.

I już miałam prawie odmówić bo dotarło do mnie, że nie mam butów na tę okazję, ale uznałam, że szynszyli, która ma na imię Przestań Bożena, odmówić wręcz nie sposób. No to skierowałam swoje superlekkie koła i pojechałam na Ajzabielin, Lipków, gdzie spotkałam chyba z siedemset osób z Mazovii, w tym dwóch znajomych na szoskach. No i oni mnie zmasakrowali, bo chciałam im dotrzymać koła, a nie jest to szczególnie łatwe, gdy się próbuje ich gonić na swoim na emtebe. Przez ostatnie osiem kilometrów, jakie dzieliły mnie od Niewowa, wizualizowałam sobie, co zrobię, jak już wjadę na Niewiańskie włości – padnę na ryj na podjeździe i nie wstanę. I nie będzie mowy o dalszym rowerze.
I wiecie, co?
Jakbym kurna wykrakała;).


Dane wyjazdu:
65.00 km 45.00 km teren
03:06 h 20.97 km/h:
Maks. pr.:48.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:130 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1190 kcal

Last dej w Dębkach is GEEEEEJ:)

Wtorek, 27 września 2011 · dodano: 04.10.2011 | Komentarze 11

No to niby kurna wstali. Normalnie. Dziwne, po poprzedzający wieczór nie wskazywał na to, że tak się następny dzień rozpocznie. Bo tak. Wrócilim z tej żarciodajni, już naważeni zlekka. No to aby człowiek nie zaczął czuć się źle z powodu trzeźwienia, pomogliśmy sobie spektakularnymi zakupami. Znów siedemset piw dla mnie i jakieś tysiąc siedemset dla Niewe. Radek miał szejset win dla siebie i Adam tyle samo. Też dla siebie. No i się zaczęło.

Niektórzy demolowali dobytek poprzez napierniczanie własną, osadzoną na karku lampą o lampę uwieszoną u sufitu.

I z tego napierniczania łby bolały.
Na szczęście dla mnie lampa była zawieszona tak, że przy moim karaczanym wzroście NIE DOSIĘGAŁAM, wywołując powszechną wesołość każdokrotną próbą.

Ale zanim do tego doszło, moja zła ręka czyniła ZUOOOO. Polewałam Adamowi i Radziowi.

O, tak o, kulturalnie polewałam:
Ręka, która szkodzi:) © CheEvara


Dla tego pierwszego, który jeszcze dla niepoznaki wyjął laptopa, by odpisać wszystkim mu dupę zawracającym maile, moje czynienie zła okazało się skuteczne. Prawdą jest, że WSZYSCY JESTEŚMY CHRYSTUSAMI;):

Mówiło się tyle, że laptopy są niezdrowe i proszę! Oto dowód:) © CheEvara


Były też densy i Shakira i na końcu przyszedł Wacek, który w amoku pijackim złożył mi deklarację, że KIEDYŚ NA MNIE WKROCZY.

Może kiedyś poznacie Wacka, jak ładnie poprosicie Niewe. Bo Niewe jest w posiadaniu epickiego filmiku pokazu szeroko złożonej osobowości Wacka. Z pewnych źródeł wiem, że specjalnością Niewe jest odmawianie i na pewno Wam odmówi udostępnienia tego filmiku, ale w proszeniu nie chodzi o dostanie. W proszeniu chodzi o proszenie;). Niewe się na pewno ucieszy:).


No i jak zjawił się Wacek, to dla mnie był to koniec imprezy. Bo po dwóch ostrzeżeniach, żeby Wacek do mnie nie perorował, dodam, że nieskutecznych, wysprzęgliłam mu tak, że spotkał się z framugą. Aż huknęło tym naszym domkiem. Wtedy uznałam, że na mnie już pora i się z tej imprezy wylogowałam.
I może dlatego wreszcie łeb mnie nie nakurwiał (od alkoholu, bo przecie do lampy nie dostawałam).


No i wybraliśmy się na rowery nawet naszego ostatniego dnia dębczańskiego. Radziu nam obiecał trasę do Stilo, taką zaraz wzdłuż morza. I pojechalim. I taki były widoki:

No to dymamy po wydmach :) © CheEvara


A tu z wydmy zjeżdża moja wielka dupa:) © CheEvara


Pogoda była piękna, jak widzicie.

A tu chłopaki mi pozują, a ja ich zachęcam do pozowania, prosząc: „No, uśmiechnijcie się małe fiutki”:

Uśmiechnijcie się, nooooo:) © CheEvara


Widać świetnie, jak Radzia to rozbawiło:).

Ujechaliśmy kawałek za Białogórą, w której zresztą Radziu obiecał mi piwko i słowa nie dotrzymał . Tam Adam stwierdził, że robi nawrotkę, bo obowiązki, bo firma, bo maile, bo ma już nas dosyć. I uciekł, kurna, choć umawiałam się z nim poprzedniego poranka, że za fachowe przygotowanie INGREDIENCJI do jajecznicy miał mi zapłacić trzy stówy.

No dobra, tak naprawdę, to wynegocjowałam tę forsę za to, że nie będę klepać ciągle jadaczką. Potem cena urosła do trzydziestu tysi i jeszcze miał mi zostawić w rozliczeniu skuter wodny. Cwaniaczek zmył się przed nami WŁAŚNIE DLATEGO.

Żegnamwasjużwiemniezałatwiewszystkichblablavla;) © CheEvara


I jak tylko Adam nas zostawił, mnie odjebało.

Bo jęłam referować chłopakom, jakiego rodzaju podłożem właśnie się przemieszczamy. I było: ŚLIZGO, GRZĄZGO, KAMIENIŹDZIE, IGLAZDO, BIAŻDŻYŹDZIE, LIŹDZIAZDO i KORZENIŹDZIE.

Sama brechtałam się ze swojej głupoty. Chłopaki do „IGLAZDO” też, ale dalej to już proponowali mi po trzy stówy, żebym się zamknęła.

Przychyliłam się do prośby i aż po dwóch minutach milczenia wymyśliłam zagadkę:
- A czy wiecie, kto jedzie taką drogą, która jest biażdżyzda, trochę liździazda, i kamienizda?

W powietrzu zawisła cisza, która była idealnym zobrazowaniem tego oczekiwania. Oczekiwania na kolejny akt mojego debilizmu. Odczekałam zatem taką chwilę, która zbuduje jeszcze większe napięcie i wypaliłam, kto jeździ taką drogą.

ROWERZYŹDZI.

Tego Radek już nie zdzierżył. Najpierw zapytał, co żarłam, a potem na pewno wymyślił, że odda moją karmę do badań laboratoryjnych. Nie chciał uwierzyć, że po prostu trafił mu się jebnięty labrador.

Niewe podłapał trochę temat, i gdyśmy schodzili na plażę, niedaleko bunkrów w Stilo, zauważył, że tu jest nieco…
URWIŹDZIE.

I DALEGO OD DOMU ORAZ BLIZGO MORZA.

I w rzeczy samej tak było:

Tu jest URWIŹDZIE © CheEvara


A tu BIAŹDŻYŹDZI:) © CheEvara


A tu Niewe jedzie, by być BLIZGO morza :) © CheEvara


A tu ja, mały labrador cieszę się, że jestem DALEGO OD DOMU I BLIZGO MORZA:) © CheEvara


Ja morze omijałam, chłopaki dokatowywali napęd w falach:) © CheEvara


I tak se mamrotałam pod nosem, że jest MOGRO, ŚLIZGO, PIAŻDŻYŹDZIE. Aż doszło do tego, że Radek chciał pożyczyć ODE MNIE kasę, żeby mi dać te trzy stówy, żebym się zamknęła. Potem i Niewe nawet nagle chciał opłacić moje milczenie i tym razem chciał pożyczyć kasę od Radka.
Radek mnie nie ogarnął;).

I za karę nie dostałam w Białogórze, w drodze powrotnej piwka znów.

Czy zatem pomyliłam się rano, gdy referowałam Niewemu moje odczucia co do Radka?
- Patrz, on wygląda jak taki chłopczyk, taki niewinny, niepozorny, a zobacz, jak chla, jak się nie oszczędza… KURRRRWA, OSZUST.

Nie pomyliłam się, oszukał mnie.
Gdyśmy już wrócili do Dębek, wyglądaliśmy żałośnie. No bo to koniec był tej imprezki. Wyglądało na to, że dzień, w którym skutecznie wytrzeźwiejemy, jest jak koniec – bliski. Trzeba było się spakować i wybyć.

Na koniec daliśmy się Radziowi we znaki, a raczej ratowaliśmy go przed zaśnięciem za kierą informując go – jak pewien radosny i w ogóle niemonotematyczny nastolatek:

&feature=player_embedded

– co jest gejowskie.
Było tej wyliczanki w cholerę. Na przykład:

- tabliczka, że Rypin – GEEEEEJ
- słupek, na którym stoi tabliczka, że Rypin – GEEEEEJ!
- Radek za kierownicą – GEEEEEJ
- zasypiający Radek za kierownicą – GEEEEJ!
- kierownica, za którą zasypia Radek – GEEEEJ

i tak dalej… Chłopak szybko porozwoził nas do domów.

Matko, ja chcę tam z powrotem!


Che, która chce gdzieś z powrotem – GEEEEEEJ!
;)
Kategoria >50 km, krajoznawczo


Dane wyjazdu:
37.00 km 30.00 km teren
01:53 h 19.65 km/h:
Maks. pr.:35.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 819 kcal

No to mamy rozjazd. Taki jak należy, a nie w wersji CheEvary i jej trzystu pomaratonowych kilometrów:D

Niedziela, 25 września 2011 · dodano: 30.09.2011 | Komentarze 25

Wieczór pierwszy w Dębkach zaliczyliśmy zadżebiście, jak już napisałam: kupiliśmy trzysta piw dla mnie i trzysta dla Niewe, Radek spożywał wino (metoda na hejnał):
Hej nał, heeej nał!:D © CheEvara


i zaiste był bohaterem, ale przykozaczył NAPRAWDĘ wtedy, gdy po winie sięgnął po Jagermeistera. Jakiż to był epicki widok. Jak ja mu zazdrościłam zdrowia!
No ale wcześniej nałykaliśmy się jodu na ciemnej dębczańskiej plaży, to może stąd te możliwości i stąd ta kondycja.

Przydała się, bo przede mną było oczjeń mnogo wyzwań:
Mam wszystko, czego mi trzeba;) © CheEvara


Która to nagle skończyła się Radziowi, gdy już po wspomnianym jegermajsterze poszedł zmienić muzę w samochodzie. Zmienił. I tak już w tym samochodzie został.
A ja i Niewe utknęliśmy przy ognisku, które najpierw Radek na harcerza rozpalił (metr od paleniska właściwego), a po jakiejś pół godzinie żywotności tego ogniska PROFESJONALNIE udeptał girą i zagasił.
No ja spłakałam się ze śmiechu:).

Zagasił i polazł spać. Dokładnie wtedy, jak nasza ekipa miała się powiększyć o Adama, którego ja zapoznałam w Kampinosie. Zostało mu przedstawione przez telefon, że czeka na niego ognisko, jest kiełbasa i są chlory. Czyli jest tak jak lubi:).
I przyjechał. I było wszystko to, co mu zapowiedziano, że na niego czeka, tylko że odwrotnie.
I zastał. Mnie i Niewe żłopiących piwo przy CIEMNYM ognisku, Radzia śpiącego w samochodzie. No wypas imprezka. Sam sobie więc rozpalił ognisko, usiłował położyć Radzia do wyra, no co innego powiedzieć – taki jest los tego, kto jest trzeźwy:).

Dalej może już nie będę pisać o tym, jak w Radka wstąpiło nowe życie, jak tylko zetknął się z łóżkiem? Jakby kuźwa wszedł na nowy lewel. Szataniątko, po prostu szataniątko.

Po tak udanym wieczorze mogło być tylko lepiej.

Rano Adam zrobił nam i zakupy i zajebistą jajecznicę – zupełnie, jakbyśmy byli nieziemsko grzeczni i jakbyśmy dotrzymali pewnej umowy. Potem zatargał nas na plażę, gdzie słońce dawało po zaworach i do której drogę, jaką przemierzyliśmy po przybyciu do Dębek poprzedniego wieczora zupełnie inaczej zapamiętałam. No ale teraz, w dzień szłam trzeźwa, a poprzedniego wieczora miałam w organizmie jakieś dziewięćset piw. I dziewięćset miał Niewe.

Trzy dęby w Dębkach © CheEvara


Skąd przyjechali Litwini? © CheEvara


Zalegliśmy na tej plaży, ja oczywiście na starcie wbiegłam do wody, której to teoretycznie nie lubię, nie umiem pływać, zwykle do morza wchodzę średnio sześć godzin, a tu o, ODJEBYWAŁO mi szeroko. Jak to TEMU LABRADORU.

Idę komuś wysprzęglić;) © CheEvara


Czyż to nie jest piękny widok, krajobraz, wręcz landszaft?;)

A nie, niosłam po prostu piwko;) © CheEvara


Głowa, ramiona, kolana, pięty, kolana, pięty... :D © CheEvara


Przeto nasza koncepcja rowerowania rozjechała się na tej plaży. Radek wyczuł, co się święci i po kwadransie pieczenia na słońcu ulotnił się z zaplanowaną w głowie trasą na rower. Niewe przysnął, Adam też, ja gapiłam się na morze.

Z pewnej perspektywy. © CheEvara



I to nie ja, ani nie Niewe zaordynowaliśmy poderwanie leniwych dup, żeby w końcu na rower wyleźć.
Adam nas zmusił;).

I wiecie co?
Słusznie, choć...
Dawno nie zaliczyłam W DZIEŃ WOLNY OD PRACY TAKIEGO CIOTOWATEGO DYSTANSU.

Acz traska była fajna, Radziu się spisał (wyspał się w samochodzie, to i siłę miał;)) Było i błoto, i wspinanie się oraz wersja demo zjazdu enduro. Jak w tej reklamie Orange, że wszystko co zbyt szybko się kończy, traci sens.
Bo zobaczyliśmy z głównej ściechy, gdyśmy szukali szlaku, fajny wąwozik, który wydał się dobry do zapierdalania po nierównościach w dół. I pogięliśmy nim. Zapierdalaliśmy po nierównościach całe 15 metrów. Uhuhuhu! To było coś:D A raczej JEDNA SZEJSETNA czegoś.

Ale szlak znaleźliśmy właśnie w tym wąwozie;).

Było super.

Tym razem Radek był kierownikiem i prezydentem i Jah Jah naszej wycieczki;) © CheEvara


Tu pokazuję i podziwiam landszaft, który sfocił Niewe i nie będę mu robić przykrości, sam se umieści jego własne foto;) © CheEvara


W słonecznym cieniu, na miękkim kamieniu, siedzieli stojąc trzeźwio rowerzyści:D © CheEvara


Na koniec wylądowaliśmy nad jeziorem. Jeziorem marzeń. © CheEvara


Jezioro bez głąbów wygląda tak :) © CheEvara


Po wszystkim pojechaliśmy na obiad, piwo, potem na melinę na ognisko i na dużo piw.

A dystans wyszedł nam marnieńki. 37 km. Żal;).


Ale było zajebiście i tak.

Dane wyjazdu:
87.54 km 22.00 km teren
03:58 h 22.07 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:24.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 76 m
Kalorie: 1487 kcal

Nie wiem, my się chyba nigdy niczego nie nauczymy

Niedziela, 18 września 2011 · dodano: 21.09.2011 | Komentarze 28

A na pewno ja.
Faścik podobno przeze mnie jest tak zepsuty, a przynajmniej daje się zepsuć. Mi albo mnie.
No bo spać trzy godziny z piątku na sobotę, z soboty na niedzielę spać godzin pięć?

Doświadczenie uczy, że doświadczenie niczego nie uczy.

Ale i tak było zajebiście.
Zanim wyturlaliśmy się z domu na łoweły, poszliśmy zaspokoić Monte-głoda. Całe Bródno spalę, jak Monte będzie dostępne tylko w jednym sklepie. Tym razem znaleźliśmy przy drugiej próbie, ale w sobotę rano nie dostałam Monte w żadnym z pięciu sklepów. Właściciele dostali ostatnie ostrzeżenie. Siriusli.

Gdy wracaliśmy ze sklepu, Faścik przeszedł ekspresowy kurs dostarczania Monte do domu. Uchowaj Panie przed tym, aby kubek Monte wziął i się przechylił lub też, strzeż nas Maryjko, obrócił do góry denkiem. Wtedy Monte się bełta, a bełtane Monte wiadomo kto je.
CIOTY.
Podlinkować Wam morsa? Czy sami już się domyśliliście? ;)
No i tak o.
W domu wydzwoniłam Niewe, tym razem naprawdę jeszcze najebanego, bo wczoraj to on – prostuję na jego życzenie – dopiero w stan ten się wprowadzał. Zsynchronizowaliśmy zegarki, do tej akcji przyłączyli się izka z siwym i na skutek tych ustaleń godzinę później byliśmy już na Moczydle, czyli tam, gdzie pewnej środy świętowaliśmy z Dżankiem, izką i Niewe urodziny tego ostatniego.

Ja w zamian za pewną przysługę zostałam obdarowana przez siwego czteropakiem Kasztelańskiego i czteropakiem Monte.
Po tychże ceremoniach, a nawet ceregielach jęliśmy spożywać.

Gdyśmy spożyli i na nowo zsynchronizowali zegarki i stwierdziliśmy, że izka z siwym mają dwie godziny, ja z Faścikiem niecałe cztery, Niewe ma dwa razy cztery razy dużo, uznaliśmy, że nie pojeździmy za wiele w tum składzie.

Toteż wygłosiłam koncepcję życia: „Oesu, to jedźmy w inne fajne miejsce, gdzie też napijemy się piwa”.

I wprowadziliśmy się w stan Brain Storm-u.
Może Cud nad Wisłą? Nieeee, pełno tam od straszaków miejskich, a z nimi to ja się ostatnio nie polubiłam;)
Pod Rurę? Takoż ryzykownie.

Ale najsensowniej.

Pilot naszej wycieczki, którym okrzyknął się Niewe, zmienił jednak w trakcie prowadzenia ekskursji koncepcję na Latchorzew. I tam wycieczka z epickiej zrobiła się pijacka.

Tylko donosili:

Prawie jak na Oktoberfest, tylko strój i BUFET nie te :D © CheEvara



Na ten widok Niewe prawie mi się oświadczył;).

Piliśmy i piliśmy i nawijaliśmy i chachaliśmy się. Niektórzy molestowali zwierzęta:

Animalsi już są w drodze © CheEvara


A reszta była lekko skonfundowana:
Wyglądają na skwaszonych? NIC bardziej mylącego;) © CheEvara


Ale tylko przez chwilę, bo...
Bo oto na trzy cztery... © CheEvara


i bo prężyli suty:

Gdzie bikestatsowiczó czworo, tam cycków osiem:D © CheEvara


Tak prężyli, że nastrój uległ totalnemu rozprężeniu:

I o. Orzeł głupawki has landed :D © CheEvara


Powyższa seria jest znakomitym studium kolejnych stadiów głupawki;)

Tylko Faścik spoglądał na to wszystko wzrokiem cerbera:

Jeszcze trzy sekundy i chyba nam wysprzęgli :) © CheEvara



Ustaliwszy fakty, że być może warszawsko-zgierska frakcja BS pojawi się na eskowym maratonie w Gdyni, towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Izka z siwym podążyli opierniczyć schaboszczaka niedzielnego, a Faścika i Niewe głód dopadł na miejscu. Obsztyndolili pierogsy i tak nafutrowani (oni, ja nie) mogliśmy udać się do CheEvarowa.

Powoli docierało do mnie, że niestetyż kurważ, wszystko się kończy. Zawija i zagina też. Rzekłabym nawet, że się bezczelnie obstalowuje.

Podczas, gdy Faścik żałośnie pakował się do powrotu, ja i Niewe nawiedziliśmy sklep pod kątem uszczuplenia jego asortymentu z działu Nektary i ambrozje.

Zanim pojechaliśmy na dworzec, zdążyłam jeszcze rozpieprzyć sobie kolano na własnym ogródku. Podkusiło mnie, żeby KARNĄĆ SIĘ Faścikową Birią.
Wpięłam się w spd-y, zrobiłam naogródkowe kółeczko i już się nie wypięłam. Jebłam na lewy bok na oczach Niewe, Faścika i Pani Mamy oraz pewnie wszystkich sąsiadów. Jucha trysnęła.

Kurrrrrrwa, do Faścikowej Birii powinno – w miejscu pedałów – powinno się przytroczyć dwa transparenty z ostrzeżeniami. Na przykład o treści: Wypnij dupę, bo z tych pedałów to na ten przykład się nie wypniesz.

No i o.
20 minut później już robiliśmy zamieszanie na peronie Dworca Wschodniego. Niewe psuł drzwi pociągu, ja pilnowałam, żeby Michał zabrał ze sobą wszystko, a w sumie ja i Niewe razem pilnowaliśmy, żeby Faścik na pewno wsiadł do pociągu i na pewno wrócił „do Libanu, do domu swojego”.
I niestety pojechał. Nie lubię kurna to.