Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

we w towarzystwie

Dystans całkowity:6497.24 km (w terenie 1847.32 km; 28.43%)
Czas w ruchu:364:09
Średnia prędkość:17.67 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:34710 m
Maks. tętno maksymalne:190 (166 %)
Maks. tętno średnie:174 (127 %)
Suma kalorii:191973 kcal
Liczba aktywności:106
Średnio na aktywność:61.29 km i 3h 30m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
117.15 km 0.00 km teren
04:45 h 24.66 km/h:
Maks. pr.:61.70 km/h
Temperatura:24.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:1623 m
Kalorie: 3325 kcal

Stawiam na stówki. W Świętokrzyskiem!

Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 14.06.2012 | Komentarze 14

Wczoraj było krótko, więc dziś dla odmiany powinno być długo. Czyli tak jak Che lubi to (i klika, że lubi to) najbardziej.

Ponieważ jestem zajebista, dostałam najdłuższy trening do zrobienia. Cztery i pół godziny w pedałach. Biorąc pod uwagę lokalizaNcję, z tego mogłoby wyjść coś zajebistego. Tylko.

Ale żeby było jeszcze bardziej ZAJEBIŹDZIE, miałam przesiąść się na slicki. Nie wiem, jak Wojciu, ale jak ja mam w perspektywien zmianę kapci w Specu, to chce mi się wyć łamane na gryźć łamane na rzucać kurwami. Zagadałam nawet do Hardkorowego Koksa, czy nie mógłby wpadać czasem i mi te opony zmieniać, bo ja takiej siły w RENCACH nie posiadam.

By Cię tak poszturchał Torres albo inny byk, Ty gościu, coś mi te obręcze wsadził!(on sam wie kto!)

I chyba tym – rzyganiem, gryzieniem i rzucaniem – dość obficie emanuję, bo Wojciu sam zmienił mię ogumienie (na moje pytanie, czy mnie już może nienawidzi, powiedział tylko ODEJDŹ STĄD, z czego wnioskuję, że chyba nie jest źle. Albo jest, ale ja będę uporczywie wyciągać pozytywy jak ten ksiądz z „Jabłka Adama”).

Wychodzę ci ja z domku, a tam mnie już obchędażają! © CheEvara


Ja po wszystkim, jak już się Wojciu napracował porównywalnie do majtka na statku, bardzo mądrze rzuciłam rower w najbardziej nasłonecznione miejsce w całym województwie świętokrzyskim, dzięki czemu chwilę przed naszym teamowym ruszeniem na trening usłyszałam donośne PSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS.

I chuj całe bombki wziął i potraktował z dubeltówki.

Tym razem Wojciu zmienił mi dętkie JUŻ BEZ TYCH DWÓCH SŁÓW wcześniej cytowanych. To musi być miłość;)

Badam dętkę i stwierdzam na głos, że jestem poebana © CheEvara


Żeby nie było, że tylko stoję i paCZĘ, trzymam wężyk. Albo wężykowi. © CheEvara


Potem była już tylko krótka odprawa z mapą w roli głównej, przypomnienie, co kto ile i jak ma do przejechania, cyknęliśmy se na koniec zdjęcie, na wypadek gdyby ktoś miał z trasy nie wrócić (a bo to wiadomo, co tym świętokrzyskim, ukrytym w chaszczach, ale dekonspirującym się swym zapachem DYMARKOM szczeli do gło... do kominów??) i ruszylim.

Nie mieliśmy mapy okolic, a tylko mapę Kazachstanu. W sumie zawsze to jakaś mapa;) © CheEvara



Pożegnalne zdjęcie, bo wiedzieliśmy, że gdzieś po krzakach czyhają wygłodniałe DYMARKI © CheEvara




Na etapie z Baszowic do Nowej Słupii testowaliśmy jazdę w peletonie, a potem każdy już mógł sypać swoje z obostrzeniem, że wszelkie podjazdy w strefie CZECIEJ, a dwa główne – na Święty Krzyż i do Świętej Katarzyny - we w czwartej.

Chyba uczynię z tego mojego karaczanego roweru i wzrostu ZNAK FIRMOWY! © CheEvara



Pierwsze dymarki i pewnie nawet GOŁOBORZA czekały na nas tam! © CheEvara


Podjazd pod Św. Krzyż zrobiliśmy względnie razem, znaczy się, może niekoniecznie obok siebie, ale w niedalekich odstępach, a jakeśmy już wjechali, ja jakoś mocno nieprzytomnie nie cyknęłam se zdjęcia z panoramą (w stylu „Ja z panoramą na Świętym” czy też „Krzyż i ja w Panoramie”), ale co mym oczom się ukazało należy do mua.

Oraz do miliarda ludzi, którzy tam byli i modlili się pewnie o zdrowie (ci z „Titanica” wiedzą już, że to sprawa drugorzędna, zdrowie im dopisywało, ale szczęście niezbyt), a którzy dostali się tu, na górę, bardzo rekreacyjnie napierdalając samochodem.

Jakby naprawdę nie można było na modły swojej dupy przetransportować jak jaskiniowcy na nogach. Całe dwa kilometry.

Na zjeździe Wojtas rozdzielił ekipę. On i młodzicy wrócili do bazy, a ja z Krzychem pobimbrowaliśmy przez łąki, przez pola na tę swoją wytrzymałość. Tyle, że asfaltami. Cięcie trasy razem dało mi tylko taki obraz, że jak wiozę się na kole, to hovno wychodzi z mojego wyCZymywania i zamiast treningu robię LA KOMPENSASJĄ, a nie o to panu dyrektorowi sportowemu Wojciowi się rozchodziwszy.

Musiałam zatem robić za pilota, przecinać powietrze i torować drogę.
Co zresztą nie uważam za złe, bo nie lubię jechać z tyłu i z opóźnieniem reagować np. na dziury w drodze. Zazwyczaj reaguję już wpadaniem w nie i donośnym SZKURWA.

Więc dobrze wszelako wyszło.

Posiadaliśmy z Krzychem bardzo chujowieńką mapę, której dokładność oscylowała w granicach DO DWÓCH KILOMETRÓW, co tyle samo razy wyniosło nas na manowce i musielim się wracać. Przez to w zadanym czasie zrobiłam tylko półtorej pętli (w tym po raz drugi Święty Krzyż, u podnóża którego Krzysiek odbił do bazy, bo swoje już kończył), zamiast dwóch.


Ale, ale. My się katowaliśmy, a tymczasem w chacie…

Podczas gdy jedni testowali wytrzymałość dup na rowerach, inni chorowali i uczyli się © CheEvara


A jeszcze inni robili w powietrzu tulupy i kręcili aksele! © CheEvara



Tylko że… KTO MIAŁ LEPIEJ? Raczej mua!

Gdyż widoki urywały dupsko, bo pogoda tegoż dnia miała moc rozdziawiania ludzkich paszczy. Opaliłam se odnóża i na nowo odbiłam se okulary na twarzy, acz to akurat nijak ma się do widoków – w sensie tych fajnych i wartych paczenia. Niekiedy panoramy prawie zwalały mnie z siodła, a na zjazdach musiałam się pilnować, żeby lampić się przed się, a nie gdzieś w bok. Piknie, ja Wam powiem.

No i te przewyższenia. Wreszcie czułam, że nie rzeźbię treningu tak o, tylko mam coś z tego jeszcze extra.

Chyba się kuźwa przeprowadzę.

Wróciłam do bazy, po trasie spotykając Michała, który nawiedził jakąś swoją rodzinkę przy okazji. Zrobiłam szybki NAPRAWDĘ NIEZBĘDNY kąping i wreszcie mogłam opierdolić coś innego niż słodkie mordozlepy, którymi ratowałam się po drodze. Pani Ania z naszej mety gotuje tak, że...

CHYBA SIĘ KUŹWA PRZEPROWADZĘ.

Potem trza było już zebrać się w drogę, spakować rowery:


Łowca opon lub też gum;) © CheEvara


powydurniać się:

Dla usprawnienia pakowania rowerów, sztyce trza było se wsadzić w doope;) © CheEvara




Zanim koła wylądowały w busie, Damian zbudował z nich CHYBA batyskaf © CheEvara



i wyczochrać sierściuchy, łącznie z trzema świeżymi na świecie kocurami, pardą, SZKODNIKAMI.

Takimi dwoma, o:

Coś knują SMOLUCHY;) © CheEvara


I jeszcze jednym, który brykał, brykał i aż się wybrykał – do tego stopnia, że zasypiał, próbując tłuc jeszcze swojego brata, smolucha numer jeden. Ładny był całkiem:


A ja tu go jeszcze staram się podjudzać i ożywić;) © CheEvara



Chwilę później spierniczył w kątek i CYWAŁ sobie © CheEvara



Kontrolnie jeszcze łypał, co jest grane. Dymarki nie oszczędzają kotów) © CheEvara



Inna sierść wczoraj taka potulna, dziś zapozowała wdzięki swe wszystkie:

Koty zryte, pies pieprznięty... Chyba się kurna przeprowadzę! © CheEvara



No i tak se nostalgicznie na koniec wrzucę:

Na koniec posłaliśmy CMOKI Baszowicom i pojechalim! © CheEvara


I WYBYLIM.

Jakeśmy przekroczyli Radom, naszym oczom – na szczęście przez szyby – ukazała się ściana deszczu, co tylko spotęgowało niechcenie wracania. W Baszowicach słońce PIEKŁO i o deszczu tego dnia nie pomyślałby największy miejscowy pesymista. A nam w busie przeciekał szyberdach z tego wszystkiego.

Z racji tego, że ja bardzo nieśmiała jestem, przez całą dostołeczną drogę nie zapytałam Wojcia, gdzie mnie wywali i do końca żyłam w przekonaniu, że wysadzi mnie (nie, nie pod ambasadą) tam, skąd mnie pobrał i że mój powrót stamtąd ustanowi nową kategorię w moim życiu, a będzie się zwał Najbardziej Mokrymi Czterema Kilometrami w drodze nach hause. Lękałam się jedynie o elektronikę targaną w plecaku, dupa wyschnie i większej afery nie będzie, ale gadżety mogą się nie podnieść z tego ciosu na trajektorii ich życia.

Sięokazałoże! Nic takiego miejsca mieć nie będzie.

Wujeczek Wojteczek zajechał na Bródno Town i mnię tam zdesantował. No tak, jakbym zalała lapka, to chuj by CZASŁ filmiki, któreśmy wczoraj na objeździe trasy MP nacykali.

Cwany gapa!;)

Fajnie w tym świętokrzyskiem!


Dane wyjazdu:
26.28 km 17.06 km teren
02:01 h 13.03 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:851 m
Kalorie: 1153 kcal

Kelce, Kelce, w której RENCE?

Sobota, 9 czerwca 2012 · dodano: 11.06.2012 | Komentarze 7

Śmy pojechaly! Ośmioosobową ekipą Lotosową Airbike'ową. I wcale nie po to, żeby dostać w ryj od scyzoryków, ani nie po to, żeby dla odmiany im wysprzęglić w ryj (swoją drogą, w teamie bardzo podoba się moja opowieść z użyciem tejże frazy na którymś z maratonów, kiedyś już chyba o tym pisałam. Na tyle się podoba, że wszyscy nawzajem grozimy sobie wysprzęgleniem).

Pojechalim se popodjeżdżać.

I się sprawdzić. Na trasie MP w XC. Ja pewnie nie wystartuję, bo jestem ciotą i poza tym nie mam licencji, ale co mi szkodziło pojechać i dowiedzieć się, że jestem ciotą i że nie ma sensu wyrabiać mi licencji?
Tak jak nie ma sensu szczać do kredensu.

Miałam możliwość, to pojechałam to se ustalić, a raczej dookreślić:).



Tym razem nie pojechaliśmy Erbasem, a wypożyczonym z gminy Dżabłonna busem, do którego zapakowanie rowerów naprawdę stanowiło wyzwanie. Dzięki temu mój Specuch jechał z nami w środku, acz mogłam w ogóle nie pojechać po tym, jak PÓŁ godziny, piękne pół godziny czekałam na ekipę. Po którym to czekaniu (PÓŁ GODZINY, które mogłam smacznie przespać!) wysmarowałam sms-a, że jeszcze chwila, a będą mnie odbierać spod domu, bo zamierzam wrócić się z Modlińskiej na chatę.

Jestem Che-gorączka i strasznie kurrrrwa nie lubię czekać.

3 minuty po moim smsie (po pięciu miałam ruszać do domu) zajechano po mnię. Ma się tę moc, ten przekaz, tę siłę wyrazu słowa.


Dróżka jak to dróżka – wesoło, tańczone było (przynajmniej na tyle, na ile pozwala rower w nogach), śpiewane było. Jak zwykle. Po drodze jeszcze zażyliśmy ohydnych rzygowin jako kawy (mam to miejsce otagowane, żeby nam nie przylazło do głowy kiedykolwiek jeszcze tam się zatrzymać):

Z wujeczkiem Wojteczkiem sączymy kaweczkie © CheEvara


Mieliśmy skierowanko na wygłupianko, czego nie można było zmarnować;)

Kurka przymierza się do Propero i sama nie wie, czy chce © CheEvara



Nie zabrakło też teamowych hiciorów:

Ba ba ba ba ba ba, nie nie nie nie nie nie, tututututututut, pa pa papa pa pa;) © CheEvara


Jakeśmy już dojechali, żarty się skończyły. Wojciu oznajmił, co mamy w planie – najpierw wspólny luźny objazd trasy, potem po kolei tniemy czasówki (żeby sprawdzić, jak wielką Che jest ciotą i ta licencja, wiadomo:D).

Zaraz pojedziem zatem, ale...
A teraz weź i znajdź swoje koła:

Miał być graniastosłup z kół, prawie wyszło koło graniaste © CheEvara


Jak już metodą wykluczeniową, każdy z nas osiodłał swoje łoweły, pojechalim się zapoznać z trasą. Techniki wiele tam nie trza. Za to siły trza w cholerę, jeszcze trochę i ciut. Tej siły. Acz sztywnych podjazdów też nie ma. Są za to one długie w pipę.

Zdjęć nie ma, bo każdy wolał se zakodowywać we łbie, co gdzie leży, gdzie zwolnić, gdzie zmielić, co objechać z lewej, a na co lepiej nie najeżdżać z prawej. Zakodowywać niż focić.

I po tym rekonesansie, w oparciu o mojego Garniaka (żeby każdy miał wykresy i takie tam), jęliśmy naginać czasówki.

Najpierw pocięła Dżołana, przeziębiona i – jak sama uznała – nienadająca się. W tym czasie pozostali robili kolejny objazd i katowali te elementy, które im nie wychodziły.

Potem szybkie przekazanie Garniaka Danielowi i ten pociął trasę jak wściekły. No to my znowu w krzaczory. I znowu tłuczenie tego, co nie zostało zmielone za pierwszym podejściem.

Potem przyszła kolej na mua i bym z chęcią ominęła opis tego. A ponieważ to ja i to mój blog i moja chęć, omijam opis tego.

Tym bardziej, że pojebały mi się dwa zakręty i trasę skróciłam. To potrafię tylko ja. Senkju za uwagie zatem, tak?

Po mnie wystartował Kristobal i na końcu Michał, który został obsłużony po przyjeździe z rozjazdu profeskowo:

Michał ma całkiem niezłą aleję serwisową:D © CheEvara



Jest z tego pit-lejna filmik, jak będziecie grzeczni, zamieszczę;)

W każdym takim razie. Takim, że o.

Po wszystkim, mniej lub bardziej wkurwieni na siebie, zapakowaliśmy na nowo rowery i Wojteczek zabrał nas do przekapitalnej miejscówki w Baszowicach, gdzie dostaliśmy żreć na wypasie, mogliśmy się nawtranżalać truskawek zerwanych specjalnie dla nas z krzaczków i gdzie – zanim poleźliśmy spać – obczailiśmy filmiki z dzisiejszych indywidualnych wyścigów. Mój był najkrótszy. Można powiedzieć, że wyświadczyłam teamowi przysługę. Mogli krócej siedzieć przed kompem i szybciej poleźć spać;)

W gospodarstwie zaś roiło się od sierściuchów. Ten się dopiero rozkręcał i jutro zapozuje znacznie lepiej:

A na koniec bajka o psie, który łasił się w Baszowicach © CheEvara


Ale były też inne, dużo bardziej pocieszne sztuki. O tym tum oroł (jak mawia angielski farmer).

Dystans marny, ale jutro se to odbiję;).


Dane wyjazdu:
68.40 km 19.50 km teren
03:35 h 19.09 km/h:
Maks. pr.:37.80 km/h
Temperatura:16.0
HR max:155 ( 79%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy:188 m
Kalorie: 2131 kcal
Rower:

Oesu, świat się kończy i to nie przez...

Środa, 30 maja 2012 · dodano: 02.06.2012 | Komentarze 10

... ojro tu tałzend tłelf!

On się kończy, bo…

Czekejta, wstrzymałam oddech…

Ten świat, on się kończy, bo…

Nie, kurna! Nie wypowiem, bo ciągle nie dowierzam!
No ale muszę, albo świstnę! Albo wezmę siekierę i się rozdwoję!


Ten świat się kończy, bo NIEWE ZE MNĄ KOMPENSOWAŁ!

I nie to mnie dziwi, że Niewe. Nie to, że ze mną. Mnię zadziwia, że KOMPENSOWAŁ!!

Jakoś tak wszystko stanęło mi przed oczami. Ze WSZCZĄSU.

No dobra, bez żartów. Troszkęśmy pojeździli. Nawet zrobiło się towarzysko mocno – bo jak w tej Familiadzie, Goro za Niewe, Niewe za Dżankiem i gdzieś tam Che…

Bo plan był taki, że chłopaki się skrzykują, a ja DOŁANCZAM, jak zdołam.

Fizycznie to wyglądało tak, że Niewe pobrał mnię spod mojej pracy, tugeda pocięlim na Pole Mokotowskie (JEDNO Pole!), gdy to wsiadł nam na koło jakiś CZEPAK;) na ostrym:D

Przyjrzeliśmy mu się dokładnie i na szczęście był to Dżanek, który zapomniał dać mi się KARNĄĆ na tym swoim łowerze.

Do czterech jeźdźców brakowało nam już tylko Gora, na którego cześć wymyśliłam piosenkę, którą oczywiście mu przedstawiłam tuż pod jego pracą.

A BRZMI ONA:
Goooooro, Goro ALLELUUUUUJAAA!

To jest na razie pierwsza zwrotka, drugą ułożyłam chwilę później, w szale tworzenia.

A BRZMI ONA:
Gooooro Goro NAM OCHUUUUJAŁ!

I oczywiście sytuacja jest rozwojowa. Będzie tej twórczości więcej.

No. Przybyliśmy po Goruńcia, któren to już na nas czekał, odbyliśmy krótką naradę na temat, GDZIE jedziemy, ale te ustalenia zdominował mój głos.

A BRZMIAŁ ON:

PIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIWAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!

Nie było rady. Pojechaliśmy do Latchorzewa, nawigowani przez Niewe, który prowadził nas zupełnie jakby chciał nas UPROWADZIĆ. Potem stery UPROWADZANIA przejął Dżanek, ale kuźwa!

Nie zebraliśmy się tu, żeby se jeździć. Ja chciałam PIIIIIIWAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!

A dostałam i piwa, i PAAAAAAAAAAAAAAAAAWIAAAAAAA!;)
Ho tam w Latchorzewie, w knajpie miauczą takie dwa krzykacze.

No. Niektórzy – jak mężczyźni – pili piwo, dużo piwa, inni jedli lody, a jeszcze inni mają narzeczoną.

Wiadomo zatem, kto bronił honoru prawdziwych browerzystów.;)

Ci, którzy lubię:



O;)

Coś się pierdoli z pogodą, IZYNT?


Dane wyjazdu:
32.14 km 5.19 km teren
01:46 h 18.19 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy:466 m
Kalorie: 977 kcal

To może ja się wczorajszym dniem ośmieszać nie będę...

Sobota, 26 maja 2012 · dodano: 29.05.2012 | Komentarze 12

Bo szkurwa mać, zawsze tak jest. Se zaplanowałam, że wstanę rano, 5:30 (latem to już widno). Wstałam. O 9:30. OK, ma się to genialnie względem myśli regeneracyjnej przedstartowo, ale NI CHU IA nie konweniuje z planem napiętym mniej więcej tak jak obciski na dupie osadzonej na wylajtowanej sztycy.

W cholerę rzeczy miałam wczoraj do zrobienia. Na przykład półtorej godziny jazdy jak ciota. Myślałam, że se to wplotę w wyprawę po łyżki do opon, bo jak już nadmieniłam, jedna to za mało, (drugą wszak złamałam), ale tyle ugrałam, że we Wkręconych na Targówku mieli Topeaki, które mają właściwości antypodważalne (przynajmniej w przypadku ciasno osadzonego Mezcala), tak samo w Giancie na Bródnie.

Tylem pojeździła.

Pani Mama widząc mojego wkurwa, delikatnie zasugerowała użycie łyżki zwykłej, bo tak robił jej pan tata, a mój pan dziadek, ale ja jeszcze walczyłam.

Chciało mi się jeno zanucić: GDZIE SĄ ŁYŻKI Z TAMTYCH DNIIII?

Im większy mam amok jednakowoż, tym mniej pamiętam, jak udało mi się zdjąć tę dziwkę mezcalową z obręczy.

I w ten sposób najłatwiejsze – jak się okazało – miałam za sobą. Zdjęcie opony, a ponowne jej założenie miało się tak do siebie jak bankowiec stażysta do wkurwionego zawodnika MMA. A obaj są w zamkniętej klatce.

Gdy zamiast się regenerować, ja wylewałam już godzinę ponad siódme poty na kombinowaniu JAK to kurwa założyć (mniej więcej wyglądało to tak jakbym trapez do trójkątnego lotworu chciała wetknąć), zbastowałam. Wykonałam szybki błagalno-proszalny telefon do Wojtka, żeby jednak zgarnął mnie Airbike-transporterem spod domu, bo ja się poddaję.

Uznaję zatem przejechanie nędznych 8 kilometrów za niebyłe. A na pewno za niegodne poświęcania im wpisu.

No. Wojtek z Michałem przybyli po mnie i razem pojechaliśmy do Jabłonny zebrać ekipę, z którą przeturlać mieliśmy się nad morze. Nazajutrz mieliśmy startować w XC w Ostrzycach, a w niedzielę na Mazie w Toruniu. Ale żeby ten wyjazd uatrakcyjnić (jakby sam w sobie nie brzmiał zajebiście), Wojtek wymyślił, że śpimy nad morzem.

Tom wynalazła miejscówkę na Wyspie Sobieszewskiej i tam tegoż wieczora, po podróży pełnej statycznego tańczenia (ja i Kurka) w Erbasie oraz śpiewania (cały bus) ulokowaliśmy swe sportowe dupy.

Jak tylko dostanę fotki z hasania po plaży, zamięszczę. Nie może ten wpis być zajebisty bez nich.

Ale mogę dodać, że oficjalnym songiem tego wyjazdu jest taki, o kawałek:



;)

Wojtek za wejście do morza, NABIJANIE nóg (czyli używanie ich niezgodnie z kolarskim przeznaczeniem) rozdawał karne pompki w ilościach SETKI SZTUK. Nie wiem, ile ich mam, będzie tego ponad tysiąc.

Jakby tego było mało, mua swoje wieczorne łapanie fal (czyli zwykłe wskakiwanie na nie) okupię potem dwudniowo zakwaszonymi łydkami – to tak uprzedzając z lekka fakty.

Jednakowoż było pięknie:




Ale! Przedostaliśmy się rano pod Kartuzy, do wspomnianych Ostrzyc, gdzie Erbajki miały sobie nałapać punktów na XC podczas tegodniowego Pucharu Solema. Che wystartować nie mogła, bo nie posiada DE LAJSENS.





Acz traskę z teamem objechałam i tak se myślę – do tej pory zachodzę w głowę – co jest kurwa fajnego w jeździe w kółko... Może jak się jedzie w trupa, a tak jest na xc, to się na to nie zważa, ale mnię jako obserwatora trawi ta refleksja do teraz.

Parę zjazdów było fajnych, choć ten akurat najmniej:





Zachwycona terenami, singlami ukrytymi między drzewami, podjazdami, kórymi zdobywało się polany (na jednej psychodelicznie wyskakiwały z trawy zające), niechętnie wróciłam do bazy na obiad, a serwowano:



A przyjechał, bo wiedział, że będę oraz dlatego, że ścigał dziś się jego teamowy ziomal, Maciek, znany skądinąd jako Pan Gąsienica. Tośmy zasiedli do pogaduch, przerywanych moim niepokojem o Erbajków (Danielowi na starcie łańcuch wypadł z wózka, co mogłoby go skazać na przegranie tego w cuglach, ale chłopak się nie dał, spiął spinkę na nowo i pojechał. Ale jak! Mówił, że na 110% i to naprawdę było widać. Aśce z kolei nawalały przełożenia i dała sobie siana, a Michał na trasie się skich... zrzygał. I tak o.).

No i ło. Wkrótce potem Faścik się oddalił, grożąc, że we wtorek melduje się we stolycy, a ja poszłam szczelać fotki dekorowanemu Danielowi.

Pudło choć szerokie, to jednak ciągle pudło! I kaska przytulona:) © CheEvara



Tam też mały burdel organizacyjny spowodował, że wyczytano do dekoracji Aśkę. Teraz przedstawię scenkę chyba najbardziej żenującą ze wszystkich mi znanych.


Wojtek poszedł przypomnieć sędziom, że Kurka się wycofała, ja polazłam za nim. Po trasie napotkałam przyglądającego się dekoracji Błażeja, trenera WKK. I on do mnie:

- Idź za Aśkę!
- Aśka się wycofała – mówię na to.
- No i?
- No i to, że nie ukończyła wyścigu, to po co mam tam leźć?
- PO KASĘ – usłyszałam i poczułam, jak mi suty kwaśnieją.
Wybałuszyłam tylko oczy, zapytałam, raczej już retorycznie: „SERIO?” i oddaliłam się.

Gratu-kurwa-luję tego armaggedonu polskiej myśli szkoleniowej. I o więcej komentarza się nie pokuszę.


A cośmy robili wieczorem, opiszę potem. Bo do tego potrzebne mi są zdjęcia;)


Dane wyjazdu:
58.42 km 18.70 km teren
03:03 h 19.15 km/h:
Maks. pr.:42.40 km/h
Temperatura:24.0
HR max:156 ( 79%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy:211 m
Kalorie: 1871 kcal

Nadganiam, bom zasadzie w zadzie

Poniedziałek, 21 maja 2012 · dodano: 28.05.2012 | Komentarze 12

Nawet pomimo że wczoraj nie jeździłam, tylko bufeciłam (czyli jeden wpis mi odpada). Bo po Golonie pojechalim do Wrocka zmierzyć się z trasą XC na Psim Polu. Miałam niby dziś zrobić kompensację, ale że uczyniono mnię BUFETOWĄ, udostępniłam swoje koła startującym w XC Erbajkowcom, więc nie było w sumie na czym strzelić treningu. Trasa wyścigu ponoć rzeźnicka, czego nie zaznałam.
Ale towarzysko było super:

Dziadek za rzepkę i ogólnie takie takie we Wro;) © CheEvara



A dziś się opierdalałam na rowerze. W czym trochę nie pomógł przejazd lasem z Niewe. Strefa pierwaja poszła się dymać i tańczyć, nie wiem, z sowami. Ale singielek w Sierakowie był tego wart. Zanim jednak pogonilim z Niewe, to się ustawiliśmy nad Wisłą, w jednej takiej podłej knajpie nieopodal Rury, ale odstraszył nam stamtąd ogólnie pojęty klimat, który mieści się w zbiorze znaczeń hasła PUCZJOHENTSAP.

Esencja dresiarstwa i to niestety nie w pociesznym wydaniu.

Tośmy się przez to i przeto stamtąd rychło wymiksowali. W nieco bardziej kultowe miejsce, bo na Kępę do Araba. Niewe nawet asystował mi w kompensacji, jechałam, paczałam i niedowierzałam temu. U Araba ugościliśmy się jak trzeba, na co dowody ma Niewe u siebie we wpisie.

Gdyśmy poczuli należne nawodnienie organizmu, wymiksowaliśmy się na singielek, a potem na pełną wspomnień pożarówkę. W dzień nie taka ona straszna;).

Centka nie chciało mi się łatać. Podnoszę hejt w stronę złapanych gum.


Dane wyjazdu:
88.45 km 70.00 km teren
06:50 h 12.94 km/h:
Maks. pr.:51.10 km/h
Temperatura:24.0
HR max:183 ( 93%)
HR avg:151 ( 77%)
Podjazdy:2943 m
Kalorie: 4261 kcal

Wąsy z GOLONKA gilają w podniebienie, czyli Che jedzie ścigać się w HORY!

Sobota, 19 maja 2012 · dodano: 24.05.2012 | Komentarze 32

Taki jakiś spontaniczny i niecny plan urodził się w głowie mojego pana Trenera Wojcia najukochańszego.

I dobrze, że się taki plan ułożył, bo zaraz bym starą panną maratonową została, co to nie zdążyła zadebiutować na wyścigu w górach.

Ja wiem, że wszyscy, którzy się u Golonki ścigają, nabijają się z płaskiego mazoviowego MTB, ale zaprawdę powiadam Wam, póki drogi będą tak wyglądały jak wyglądają, a jednym ze sponsorów mojego teamu nie będzie LOT albo jakiś Łiz-er, to wybaczcie, w ogromnej większości pozostanę chyba przy Mazovii. Osiem godzin w Erbasie to jest jednak znaczne przegięcie skutkujące plaskaczem dupy.

I choć było nam megawesoło w tym naszym wozidle, bo a to rozwiązywaliśmy (bardzo dużo powiedziane) krzyżówkę, albo oglądaliśmy komisyjnie i zespołowo skecze na moim kłomłórkofołnie, a to po prostu każde z nas było sobą, to jednak troszkę wolałabym spędzić ten czas z tym ludźmi na rowerze (tu z krzyżówką mógłby być jedynie problem:D).

Nie zawsze jednakowoż się da.

Do brzegu.

We Wałbrzy byliśmy w piątek okolicach dwudziestej. A ponieważ Wojciu miał jakieś koła dla GG, od razu wbiliśmy do biura zawodów, żeby przy tej okazji numery odebrać. Bo ścigać się miała nasza trójka: ja, Wojciu i Mati. Lofciałam tę myśl, że nie jadę zupełnie sama.

Swoją drogą, podoba mnie się CACUNIO system orientowania się, z jakiego sektora się startuje – się przykłada numer do projektora i tam jest wszystko jasne. Zmyślne i cwane!

No i o. Nocleg mieliśmy w Jedlinie Zdrój, nawet trasa maratonu tamtędy przebiegała. Na kolację dostaliśmy wypasioną... kolację i z lekka ociągawszy się poleźlim spać.

SPAĆ to też bardzo dużo powiedziane. Gdybym tak zebrała do kupy, cuzamen hunto, czas, którym przekimała, uzbierałabym może 5 godzin. Przy wielkim marginesie optymizmu;). Nie jest to już w ogóle śmieszne.

Rano mogłam poczuć się jak naprawdę NAPRAWDĘ PROŁ, bo jedyne, co miałam zrobić, to zjeść i się przebrać. Danielo zmieniał mi opony, Wojciu ustawiał hamulce... Macie tak?

Pewnie nie macie, bo opon zmieniać nie musicie, zawsze macie właściwe, a hamulce Wam nie szwankują:D

W każdym razie. Przed startem zrobiłam se lekutką rozgrzeweczkę, napotykając przy tym Faścika oraz tabun ludzi, którzy witali się ze mną machnięciem ręki. Większości nie rozpoznałam, za co SORRAS WIELGAS, moja sława przerasta mnie;). Nie wiem, kto mnię czyta i kto klika, że lubi to i na mocy tego nie rozpoznaję, przez co jedyne, co mogę robić, to grzecznie uśmiechać się i odpowiadać na wszelkie elo, elo, pozdro, joł, lub też...

Che, ty kurwo!

;)


Dalej do brzegu!;)
Nie będę opisywała kilometr baj kilometr maratonu, bo ja nigdy tego nie pamiętam:).

Zanim jednakowoż przejdę se do punktowania tego, co mnię zaskoczyło, wymienię tylko, że bardzo przyjemnie było mi zapoznać Wiolkę i jej kolegów z Gomoli, klosia, którego zadziwiło moje napiertalanie na zjazdach, oraz tasować się z ktone na trasie, który latał jak zły, lądując chwilami w rowach tak, że mnie aż ciary przechodziły. Ale mówił, że nic mu nie jest, więc trochę wyrzuty sumienia mam mniejsze.

Ale za tekst (klosiu, Ty już wiesz co!;D) „poznałem cię po tym małym rowerku” ktoś ma tu fangę w oko!


Co mi się podobało? W zasadzie wszystko!

Po pierwsze – wcześniejszy start Gigowców. Fajne dlatego, że mogę się zorientować, z kim się ścigam i dlatego, że nie ma dzikiego napierdalania na starcie (ale to raczej specyfika terenu, jak sądzę, doświadczeni golonkowo wiedzą, że będą jeszcze mieli, gdzie się ugrzać.

Dwa to – spokojny start. Wprawdzie na Giga GG nie robił rundy honorowej tak jak tym razem na Mega, ale podobało mi się to dostojne sunięcie w miejsce, gdzie w końcu zacznie się teren. I będzie można przycisnąć.

Dzięki temu nie uciekli mi wszyscy na asfalcie, co zazwyczaj się wydarza.

3) Atrakcją maratonu miał być przejazd przez najdłuższy kolejowy tunel w Europie (1,6 km). Czytam se na forum, że nie wszystkim się to podobało, bo ciemno i przez to niebezpiecznie. Dla mnie to było zajebiste, bo właśnie po to tunel był niedoświetlony (lampy orgi ustawili co 200-300 metrów), żeby stanowił jakąś różnicę dla przejazdu na przykład łąką w pełnym słońcu. A jak ktoś nie umie jeździć po kamieniach, nawet tych luźnych, to jęczeć se może sam na siebie.


4) Niektórzy jęczą też na forum, że za dużo było podejść. No kurwa. Coś mi mówi, mam naprawdę niejasne i być może niepoparte żadną logiką uzasadnienie, że w górach czasem jest stromo i choćby się człowiek zesrał, nie wszędzie da się wjechać. Dla mnie te podejścia były fajnym testem dla łydy. Podbiegam dość sprawnie:D.

5) Trasa ogólnie – dla mnie bajabongo. Nastawiałam się na bardziej techniczne w sumie zjazdy, kamienie jak telewizory (rozwiewam wątpliwość – nie jak plazmowe ani nie jak LCD ani tym bardziej LSD i SLD) i ogólnie takie takie – nastawiałam w sensie, że obawiałam. Podjazdów było na bogato i jak się odpowiednio człowiek przełożył i usiadł na rowerze należycie, to można było zdecydowaną większość wjechać. Jeśli chodzi o zjazdy, na dwóch dałam se siana, bo tak mi podpowiadał rozsądek oraz niespisany testament, resztę zrobiłam, co dziwiło klosia;)

6) Bufety. Tak naprawdę mogłam jechać bez mojego bukłaka. GG rozstawił PAŚNIKI co 12-13 kilometrów. Raz, że naprawdę są na wypasie, bo są i pomarańcze, i ciastka, i bakalie, dwa, że tutaj to naprawdę punkt zborny, gdzie ludzie ucinają se pogawędki. Absolutny jest to czad.

7) Śmieci. Dla mazoviowego KULARZA, czyli mnie, znikoma ilość ich na trasie ponad siedemdziesięciu kilometrów stanowiła taki szok jakościowy, że przyszło mi do głowy, że może już nie jesteśmy w Polsce? Naliczyłam sześć ŚMIECIÓW (tubek po żelak i butelek po Powerade'ach). I robiłam wielki ócz. Bo u Cezarego to najwięcej syfu jest między strefami bufetowymi. Żenada absolutna.

8) I ogólnie kulturka. Nikt tu nie sadzi się, nie każe nikomu spierdalać, wszyscy jadą swoje. Ale już nawiększyn zaskoczeniem dla mnie jest to, że dublowani megowcy NIE DZIWIĄ SIĘ, że ktoś napiera z tyłu. Oni cały czas mają na uwadze, że ktoś może chcieć wyprzedzić i oglądają się za siebie. Co chwilę. I wręcz przyciskają się do zbocza góry, żebyś na wąskim singlu miał jak przejechać. Z kolei Wojtek mi opowiadał, jak ktoś jego tam wyprzedzał, a raczej chciał – na singlu poprowadzonym wokół góry. No i Wojciu też chciał być wporzo i zaczął obejmować skałę. A wyprzedzający co?
SPOKOJNIE, POCZEKAM.

Ja jebię. Jeszcze długo będę się z tego wszystkiego otrząsać. Tylko patrzeć, jak na najbliższej Mazovii zrzygam się w traumie na kogoś. A konkretnie na wszystko.

Jedyna, mocno średnia sytuacja była taka, że właśnie na takim wąskim singielku, gdzie po prawej miało się zbocze góry, a z lewej przepaść, kolesia przede mną złapał skurcz. I on na całej szerokości tego singla jął to rozciągać. Najkulturalniej jak mogłam, poprosiłam, żeby się kapkę usunął, to jakoś się prześlizgnę (jak te pozostałe 15 osób za mną), ale on szerokości nie zmienił. Ja rozumiem cierpienie i ból. Trochę jednak miałam wrażenie, że on się rozciągał tak szeroko odrobinę na złość.

I o.
Jedyne, co mi się nie podobało to meta. OK, nie spodziewałam się fanfarów, ale metę stanowił tylko bus z matą sczytującą chip i praktycznie obecność jednego człowieka. Ani pół fotografa. Spoko, na Mazovii też czasem kończę giga i nie mam ani jednej foty z wjazdu na metę, ale tu przejechałam matę i w sumie nie byłam pewna, czy ja już skończyłam wyścig, czy mam jechać gdzieś dalej.


Na szczęście czekała na mnie ekipa Airbike'a, którzy wrzeszczeli do mnie na moim finiszu i to uznaję za super bum bum:) I za znak sygnał do kończenia ściganka.

Teraz fundamentalna w sumie kwestia. Czy jestem z siebie zadowolona? Średnio. Ze zjazdów jestem, bo zjechałam wszystko to, czego boję się na treningach Na podjazdy wjeżdżalne wjeżdżałam, młócąc szkitkami, choć mogłabym to robić szybciej. Ale zasadniczo, cieszyło mnie młynkowanie obok tych, którzy podchodzili.

Se myślę, że jak na start bez sektora, bom golonkowa dziewica, było całkiem nieźle. Zdobytego miejsca nie spodziewałam się, o czym niech świadczy to, że pojechałam po wyścigu rozjechać się i nie było mnie pół godziny. Jechałyśmy se z Kurką, kiedy zadzwonił któryś z chłopaków do niej i oznajmił, że jestem druga w K2, co skwitowałam tym, że za takie dowcipy będę wysprzęglać w ryj, niezależnie od tego, jaka jest skala mojego lubienia owego żartującego.

I tak ten tego,

Od Michaliny Ziółkowskiej z Krossa, która przyjechała jako pierwsza Open dzieli mnie przepaść. Jak mnie wyprzedziła za tunelem (za ten był na dwunastym, może 15-tym kilometrze), tak tylko mogłam podziwiać nogę, gdy młóci pod górę, bo zrobiła mnie na podjeździe. 3 minuty po mnie na metę wjechała nieznana mi dziewoja, która rozpierdalała koncertowo proste zjazdy, ale jak pojawiały się korzenie i kamienie, to się snuła, co dawało fory mua. Tak samo pod górę miała problem, gdy było nierówno, dzięki czemu i na ostatnich dziesięciu kilometrach odeszłam jej – na tradycjnym już wkurwie.



GIEneralnie było super extra, szkoda tylko, że mam tak mało fot z trasy (kiedy fotografery golonkowe wrzucają foty na stronę??) A parę razy lampa mi błyskała po facjacie, więc może po prostu się opindalają:).



Największą tragedią dla mnie były moje NAKURWIAJĄCE PLECY. Trochę przestałam w końcu być kreatywna, bo skończyły mi się pomysły na pozycje, w których te jebane tyły mnie nie bolą.

Jak przyjechałam na metę, oznajmiłam ekipie, że marzę o wannie wypełnionej lodem, żebym mogła tam znieczulić ten tępy ból.


Póki co instaluję tu tylko jedno zdjęcie, w sumie najfajniejsze;)

No trochę zacieszka jest!;) © CheEvara



Acz widoki urywały dupę, zwłaszcza w miejscu, gdzie oczom (mym) ukazała się panorama Karkonoszy. A ukazały, bo jebłam w pieniek i łapiąc się po drodze, wszystkiego co mogło mnie zatrzymać, starałam się nie polecieć na maxa w dół. W wilki jakieś.

I na tym filmiku będzie widać, jak było przepięknie:

&feature=youtu.be.


Zastanawia mnie tylko, czemu czas z wyścigu na moim Garminie mam zgoła inny od tego, który mam w wynikach - mój Garmę mówi, że wjechałam na metę z czasem 5:57, w wynikach jestem 13 minut później. Nie kurkumam.



I makaron na Mazovii lepszy!


Aaaaaa! Foty w Sportograferze jednak mam. PŁATNE, KURWA.


Pe.eS. Wpis uzwględnia i rozgrzewkę, i maraton & rozjazd. U mnie jak w wojsku, cyfra musi się zgadzać.


Dane wyjazdu:
53.18 km 4.50 km teren
02:52 h 18.55 km/h:
Maks. pr.:38.20 km/h
Temperatura:22.0
HR max:159 ( 81%)
HR avg:120 ( 61%)
Podjazdy:218 m
Kalorie: 1767 kcal

Takie tam po mieście

Czwartek, 17 maja 2012 · dodano: 23.05.2012 | Komentarze 6

A uściślając – to OGÓLNIE takie takie.

Ja ciągle na rowerze się opierdalam, czyli kiszę kompensaNcję. Muszę NIEOFICJALNIE przyznać, że z fajną muzyką na uszach to całkiem znośne jest,

Ale to nieoficjalnie i proszę mi tu tego nie wywlekać przy okazji mojego na pierwszostrefną jazdę narzekania.

Niewe mnie zaskakuje kapinkę. Nie od dziś wiadomo, że wszelkie tematy i kwestie mające coś wspólnego z treningiem, czyli czymś w miarę regularnym wykpiwa (mogłabym ująć to bardziej obrazowo, ale bardzo lubię takie kontrasty. Jak Che i delikatność – według takiego Zetinho (będę Ci pamiętać to aż po grobową płytę, Ty Belzebubu zły!) i nie poważa oraz nie uczestniczy.

No i ponieważ Niewe to WYKPIWA i na ogół trzyma się od tego z dala, spodziewałam się, że powie mi, żebym się z tą swoją pedalską kompensacją bujała i sama se jeździła jak... (tu Niewe wstawi nicki sobie znanych rowerzystów:D).

Ale nieeeee!

Ale nieeeee!

Być może jest jakieś globalne wścieknięcie żył, które to operuje na cały wszechświat i na mocy tegoż Niewe MI DZIŚ TOWARZYSZYŁ.

Bo.

Jechał po PLACKI (jak to nazywa Goro) do Samiry, a że tę mam niemal pod pracą, tośmy się dogadali, że ja tam wciągnę jakieś KARBOHYDRATESY. Wliczając w to, że piweczko strzelę;).
Oszamalim (ja parząc sobie ryj) i wybilim w stronę Centrum Biegowego ERGO, gdziem chciała uzupełnić zapasy żelowe. Tam se ucięlim pogawędkie z bikergonią i po wszystkich niezbędnych operacjach wybyliśmy ponaginać dalej (żeby zaspokoić pragnienie).

I tak se myślę, że wszędzie kuźwa jest najciemniej pod tą latarnią.

I se przypominam wtedy takie miasto europejskie jak Walencja, gdzie hiszpańskie młokosy siedzą se na GŁÓWNYM rynku i sączą se piwko na legalu, mimo że nie stacjonują w restauracyjnych ogródkach. Które mogłyby na nich zarabiać, owszem, ale nie muszą. I nikt się o to nie pruje. Nikt też nie pruje się, że tych pijących se piwko na legalu jest sporo. Ale dzięki temu to miasto żyje do do trzeciej nad ranem. I nie polega to na tym, że wszyscy siedzą po knajpach.

Nikt tych ludzi też nie goni, żaden mundur nie PACZY na nich jak na potencjalnych bandziorów.

Tak jak u nas PACZĄ.

I ja już widzę to nasze obsrane Euro. Wszyscy będą potencjalnymi bandytami.


Aaaaa! Pamiętacie składzik DŻWI do pralek oraz górnopłuków? Nieopodal pojawił się gruz.

TADAAAAAAAM:

"Pewnie, kerowniku, WYWIOZŁECH jak kerownik kazał!" © CheEvara


Czekam na składzik wanien, szaf, plastikowych butelek i tak dalej.

Ludzie to kurwy.



Dane wyjazdu:
151.34 km 85.00 km teren
07:14 h 20.92 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:29.0
HR max:152 ( 77%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy:191 m
Kalorie: 5276 kcal

Nowe wymiary czasu i przestrzeni czyli o tym, jak bajkstats do Łodzi mknął

Wtorek, 1 maja 2012 · dodano: 11.05.2012 | Komentarze 22

No dobra. Nastał ten dzień, że i ów wpis trzeba zrobić. Niespodzianek i szału nie będzie, bo już wszyscy zdradzili, o co chodziło w święceniu pierwszego maja.

A nie, nie wszyscy. Goro chyba ciągle CZEŹWIEJE, a chrisEM ma od dawna wylane na robienie wpisów. I pewnie przy okazji też CZEŹWIEJE. A mają jakby chłopaki po czym;).

W pierwszej kolejności po wspólnym Harpaganie, a raczej po imprezie integrującej w jakimś tam pachnącym mchem i paprocią (a po wyjeździe panów pewnie także dłuuuugo piwem) domku w Czarnej Wodzie, gdzie to zapewne zrodził się w chorych umysłach pomysł tegoż wyjazdu. Nie wiem, co sobie panowie w tym domku, integrując się, wyczyniali, ale pewnie poczynali dobrze, skoro zatęsknili i zaledwie tydzień później chcieli się ze sobą spotkać, nie wnikam, być może ma to coś wspólnego z końmi.

Ale do tego jeszcze – za przeproszeniem – dojdziemy.

Impreza była otwarta, bo taką ją uczynił Goro na facebuku. Zrobił wydarzenie, nakazał wpisywać miasta i przelać walutę na jego konto, wszak prestiż kosztuje, zaprosił fajnych ludzi oraz cioty (te wymigiwały się jakimiś planami lub też nie odezwały się wcale) i tymże sposobem wykształciła się wtorkowym porankiem elitarna jednostka do spraw dziwnych.

U zbiegu ulic zaplanowanych przez Gora spotkałam się o wyznaczonej godzinie ja ze swoim cieniem, bo ktoś czekał na kogoś i kogoś gdzieś wcześniej. I się nie spotkał. Lubię takie ustalenia:D Kwadrans później po moim smsie (,,jest ósma TRZY, spóźnialskie cioty”) u zbiegu ulic stawili się wszyscy. Czyli ja (i mój cień), Goro, Ania i Maciek.

Ruszylim zatem wyławiać z krajobrazu Niewe, co by w mazowieckiem uzyskać komplet – znów za przeproszeniem – CZŁONKÓW tejże ekspedycji.

Napomknę może jeszcze, że rano przed wyjściem z chaty spożyłam pierwszą tego dnia orzeźwiającą i – to warto zaznaczyć – reanimacyjną Łomżę. Skoro tak dzień zaczęłam, dziwnym nie jest, że po dwudziestu kilometrach (a kapkię ponad tyle miałam na szafie w momencie spotkania z odbiorcami sms-a) mój organizm pragnął kultywować tę tradycję. W tym konkretnym momencie jeszcze nie wiedziałam, jak doprowadzę do następnego PIW-stopa, ale jednocześnie byłam pewna, iż nie pozwolę, aby taki przystanek za chwilę się nie odbył.

Goro, nasz wstępny nawigator-penetrator-perlator, miał nas przetransportować w miejsce spotkania z Niewe. Teoretycznie miały mu w tym pomóc jego doświadczenie (ponoć już kiedyś z Niewe robili tę trasę) oraz zaprawa orientowa. To wszystko poskutkowało tym, że na przedmieścia Pruszkowa dotarliśmy przełajem, przez pola, wilcze doły i rowy, w których niektórzy utaplali se stopy.

Pewnym uczestnikom spotkania miny zrzedły. Najbardziej chyba nie spodobała się przeprawa przez te łąki, ale przecież zawsze jest gdzieś jakiś cel, trzeba go se tylko zwizualizować.

Ja – jak już rzekłam – za cel postawiłam sobie drugie tego dnia piwo. Nasłuchałam się prognoz, że będzie to dzień upalny, a ponieważ słucham swojego organizmu, spełniam jego potrzeby. I żeby napić się kolejnego piwa, mogłabym się czołgać przez mrowisko. I ani bym nie pisnęła;). Wilcze doły uznałam za motywator i już.

Moje potrzeby jak najbardziej zrozumiał Niewe, któregośmy za chwilę złapali. Podchwycił moje hasło (wyrażane długo, przeciągle i głośno, a brzmiące „PIIIIIIWAAAAAAAAAAAAA!”) i wiedziony pewnym szlakiem bojowym, w którym towarzyszył mu niegdyś Radziu, skierował nasze koła do Komorowa, gdzieśmy mieli upodlić się i upaść pod stół po raz pierwszy, w knajpie u Michała.

Którą to spalę, bo tegoż dnia zamkniętą była. To nie Michał, to wilki jakieś. Na deszczu.

Szczęśliwie nieopodal działał sklep i TAMÓJ nastąpił wstęp do pierwszego przystanku.

Ten przystanek, tę stację naszej drogi browarowej nazwijmy, ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO, „Końska laga”.

Absolutnie nie ma to związku z tym, że piwo spożyliśmy przy kucyku, który okazał się być miejscowym ekshibicjonistą i który na zmianę prezentował albo swoje uzębienie albo swoją PYTĘ. Pyta owa działała jak most – za przeproszeniem – zwodzony, co z radością nam ów KUC przedstawiał. Należy podkreślić, że uzębienia nie miał tak imponującego.

Pokaż kucyku, co masz w środku, ekhem... © CheEvara


Chciałam wygłosić, że z koniem jest jak z aktorem porno. Koń se żyje, żyje, żyje, pokazuje faję, a gdzieś potem umiera. I tak samo aktor porno. Ale zamiast gadać, wolałam pić piwo i pałeczkę konwersacji oddałam bardziej gadatliwym.

No i wolałam nie przegapić czegoś, o czym kiedyś napiszą książkę. Niemal doszło do zbliżeń między kucykiem z okazałym KORZENIEM, a jednym z uczestników naszej ekskursyi. Pili sobie obaj niemal z dziubków, było głaskanko, czułe wyznania… Ania powinna mieć się na baczności:D

Goro pełnił jakby funkcję strażnika naszej wyprawy i starał się za każdym razem bombardować nasze debilne pomysły. Najpierw debilnym pomysłem był przystanek u zamkniętego Michała, nie wiem, czy równie źle nie ocenił mojej chęci wypicia drugiego piwka tu PRZY KUCU, podczas gdy inni kopaliby się w spokoju z koniem, czy co tam im marzyło się razem porabiać.

Wracając do Gora, to ponaglał nas. Poczuwał się jako kontakt operacyjny, bo to do niego wydzwaniał albo theli albo chrisEM, co było szczególnie interesujące, bo żaden z tej trójki nie miał ponoć do siebie numeru.

Ale. Jedni zakładają podstawową komórkę społeczną z koniem – w oparciu o dość niskie (acz DŁUGIE) instynkty, inni do siebie dzwonią, nie wiem, zębami na przykład. Możliwe jest wszystko.

Zgnietliśmy zatem wyssane do ostatniej kropli puszeczki i pojechalim przed się.
Co my jechaliśmy, już mi się DŻEBIE. Jechaliśmy wszelako jednakowoż dobrze. Trochę błądziliśmy, trochę jak cioty próbowaliśmy omijać bagna (ja bagno w bucie wiozłam już z Pruszkowa, nie wiem zatem, co mnie powstrzymywało), niektórzy zaś kleili dętkę na podmokłym terenie, używając do pompowania niedziałającej pompki i dość długo nie zauważając, że ona nie robi.
Można?

O, a takie pytanie mam – na tych torach o ten drut to mnie wydarło z spdów przed randką z kucem, czy po? Chłopaki i dziewczyno (i koniu też) – jak to było??

Niezależnie od tegoż – jebłam była fikołka, gdyśmy jechali nasypem kolejowym. Z winy kabla. I swojej. Swojej chyba bardziej. Dokonałam lotu nad Centkową kierą, dokładając do i tak już obitego lewego kulasa krwawą dziurę na kolanie.

Chwilę wcześniej miałam zdarzenie seksualne z ptakiem, czyli wyjebałam orła © CheEvara


Najwidoczniej raz na tydzień wypada się wyjebać i nie mówię tu o tym, co potencjalnie mógłby Maciek robić z tym kucykiem, nikomu do stajni zaglądać nie mam zamiaru.

No. Jechalim se dużo i przyjemnie, raz tylko nieprzyjemnie musielim wkroczyć na asfalt, co zniosłam tylko dlatego, że miał nas zaprowadzić do sklepu w Janówku chyba, jeśli mnie pijacka pamięć nie myli. W tym Janówku zaopatrzyliśmy się w odpowiednie napitki i wstępnie namówieni ze skierniewicką hajfibandą, pojechaliśmy spożyć dary od samego Pana Boga dobrego do lasu. Ja chciałam wypić od razu, jakeśmy w ten las wjechali, ale zostałam spacyfikowana, że może jednak rozgościmy się głębiej.

Mówił to Maciek i pewnie pił do tej swojej komorowskiej miłości.

Zasiedlim zatem. Ania poszła niby sikać, ale myślę, że nie chciała pić i w ten sposób poszła oszukiwać. Padły też nieśmiałe domniemania, że może akurat robi sobie test ciążowy, a co to, gorsza okolica?

Podczas gdy cała brygada chlała przykładnie i według przykazania „Pij piwo jak ostatnie swoje”:

Hejnału uczyliśmy się od najlepszych, których niestety z nami nie bylo, pili gdzie indziej;) © CheEvara


Goro EYPACZAŁ na drodze jeźdźców niewątpliwej Apokalypsy.

Zaszumiało, zabuczało, jęknęły klamki hebli i zjawili się: reprezentująca frakcję łódzką SylaNaRowerze, oraz skierniewickie rzezimieszki: bartman, chrisEM i theli. Przywitaniom nie było końca! A nie… to opijaniu nas z naszego piwa nie było końca.
Rozumiecie? Przyjechali spotkać się z nami i przyjechali na pusto.

W końcu nadjechali. Oni, a nie jakieś sarenki, których Goro WYPACZAJĄC obawiał się © CheEvara


Bartmana kojarzyłam mazoviowo, jak i thelego, którego namiętnie objeżdżałam tu i ówdzie:D. chrisEM sprostał moim aparycjowym oczekiwaniom, zrazu przypominając swoją osobą niejakiego Chrisa Cornella. Ale, ale! NASZ chrisEM lepszy;).

Ruszylim dupy zatem, skoro zaistniał zakontraktowany na ten dzień komplet.

Jednym z zaplanowanych elementów gry dalszej miało być doprowadzenie – he he – nas do knajpy, gdzie barmanka eksponuje bufet. Mieliśmy tam opierdolić coś na ciepło i wypić po milion piw na głowę. Jako pierwsza – zupełnie orientacyjnie zapytałam, ile nam pozostało kilo do tego przybytku UCIECH CIELESNYCH.

To tak jak na Mazovii lubię za każdym razem, jakieś 20 km przed metą pytać wszystkich wyprzedzanych ,,Koleżko, nie wiesz przypadkiem, ile jeszcze dzieli mnie od alkoholu, który wypiję na mecie?”.
Lubię takie rzeczy wiedzieć i już. Tu też chciałam sobie zaplanować, za ile następnym razem mam zakrzyknąć, że chce mi się PIIIIIWAAAAA, w obawie, że mogłabym to zakrzyknąć za rzadko.

Jeden z kierowników frakcji przybyłej, niejaki theli – dziś poszukiwany przez CIA, FBI, HIFI, Wi Fi i DVD – uświadomił mnie, że jeszcze tylko 5 km.

Przez pięć kilo nawet człowiek się nie spoci, dojedzie i wypije i mu dobrze. Myślałam se, ja idiotka.

Wszystko przestało się zgadzać po jakichś nadprogramowych piętnastu kilometrach.
Zostałam – a raczej ja i mój organizm – troszeńkę zrobiona w chuja. Thelego zatem jako przewodnika stada zignorowałam i dopedałowałam, by zasięgnąć języka u chisEMa.

- Jeszczeeeee… Jakieś 5 kilo – usłyszałam.

Może być jeszcze i pół kilo, ale ja chcę piwa już – pomyślałam i bucząc jak transformator, jęłam manifestować swoje pragnienie.

Na takie moje wewnętrzne marzenie natenczas znalazł się i sklep.
Stąd JESZCZE TYKLO 5 KM do żarcia! Jupijajej!:) © CheEvara


Narobiliśmy rumoru, zrobiliśmy zaopatrzenie, które to wlaliśmy w siebie teraz zaraz, czyli pod sklepem. Jeszcze raz frakcja warszawska próbowała wybadać, ile nas dzieli, od tej JEBANEJ KNAJPY z żarciem i bufetem jak u Horpyny i jeszcze raz usłyszała od frakcji łódzko-skierniewickiej, że

JESZCZE TYLKO 5 KILOMETRÓW

Mówili to raczej z wewnętrznym rozdarciem, a wyrazili je wpieprzaniem bananów i wszystkiego co tam mieli ze sobą. Czyli chuja tam, a nie pięć kilo mieliśmy przed sobą.

Na ten widok jęłam węszyć, że chuja, a nie pięć kilo;) © CheEvara


JAK ZRESZTĄ DOTYCHCZAS.
Wyrzekłam ino, że jeśli za przepisowe 5 km będzie kolejny PIW-stop, to ja mogę tak jechać i mnie to nie boli.

Frakcja łódzko-skierniewicka NIE DO KOŃCA mówi tym samym językiem, co warszawska. Ja mówię o nawilżaniu od środka, a oni nas kurwa wiozą po trasie nad rzekę.

Acz nie mówię, że nie było fajnie;).

Troszkę ti się działo, mniej więcej jak w Dynastii. Mnóstwo intryg © CheEvara


We w tej wodzie niektórzy sikali, inni skakali, jeszcze inni spychali thelego do wody, ktoś kręcił podwodny filmik, można powiedzieć, że uzupełnialiśmy się wszyscy.

Ale umówmy się, że te harce w wodzie to była taka ledwie próba ułagodzenia nas swoim słodkim pierdzeniem. My chcieliśmy jeść (to mniej) i pić (no naturalnie, że to więcej:D).

I ja to tu thelemu komunikuję:D © CheEvara


I za jakieś 5 kilo mieliśmy się znaleźć w knajpie. JAKIE TO PROSTE:)

No dobrze. Tym razem po kilku – ALE NIE PIĘCIU – kilometrach rzeczywiście dotarliśmy do knajpy, gdzie byli wszyscy ci, którzy nie wleźli z powodu zatłoczenia do Złotych Tarasów we Warszawie. I troszkę mam wrażenie, że tu zaczęła się nasza prawdziwa przygoda, rzekłabym, że nawet szkoła życia.

Przy czwartym podejściu do baru z pytaniem CO JEST KURWA z tym obiadem? rosła we mnie nienawiść do całej gawiedzi gastronomicznej. Nie dość, że bufetów jaki takich nie było – jakby były, to bym se na szymś wzrok zawiesiła, tym samym ZAWIESIŁABYM się i gówno by mnie obchodziło, ile czekam na żarcie – to jeszcze te cip… te mało ogarnięte kelnerki ŁGAŁY mi w żywe oczy. I wiecie, co mówiły?

JESZCZE TYLKO 10 MINUT.

Od tego, aby mnie (i ich) mój wkurw nie rozniósł, uratowali NAS wszystkich bartman i chrisEM, którzy dołączyli do mnie, w efekcie zakwitniętej przy barze i skończyło się to tym, że wychlaliśmy na miejscu piwko, nie jestem zaś pewna, czy tylko jedno.

Na tyle ono pomogło, że zasiedlim przy stole i nie mogłam stamtąd piorunować wzrokiem tych ci… tych kelnerek, co z zapałem robiłam chwilę wcześniej, stercząc przy bufecie, którego nie było.

Nie rozpisując się zanadto wspomnę, że żarcie dostaliśmy jakieś dwie godziny od złożenia zamówienia. Operacja dostania obiadu też była skomplikowana, bo my – w dobrej wierze – usiedliśmy w miejscu, gdzie te cip… gdzie te panie NIE BIEGAJĄ (jak w reklamie Stoperanu) – i musieliśmy być wyczuleni na tajemniczy znak sygnał od kelnerki ze strefy, w której do stołu przynosiły:D, żeby do tej kelnerki po to żarcie podtuptać.


Żremy. Wystarczy nam to na kolejne 5 km i żremy w sumie tylko 10 minut © CheEvara


Wiecie, jak to jest na imprezach polskich? Prawdziwy Polak najpierw pije to, co chce, potem to, co musi, a na końcu pije to, co zostało. My tak mieliśmy z jedzeniem. Bo operacja złożenia zamówienia wyglądała tak, że zrobiłam listę, z którą pobieżyłam do baru, po to, żeby na miejscu laski mi wykreśliły to, czego nie ma, z tą korektą wróciłam do stołu, tu nastąpiła kolejna korekta, przy barze następna i w efekcie w sumie wpieprzaliśmy to, co zostało.

Bo na ilości piwa w sumie nie mogliśmy narzekać. Ja samiuśka wypiłam, czekając te 10 MINUT, 4 piwa.
No.

Skracając już ten wywód (poziomowi thelego jednakowoż nie dorównam, bo ten wydał światu wpis, przy którym telegraficzny skrót jest epopeją Mickiewicza, zawierającą przepis na bigos wierszem) rzeknę, że zeżarliśmy i po moim żądaniu, aby trasa PIJAKÓW wiodła możliwie przez teren, a nie asfaltem co niektórzy nazwali u siebie we wpisie fochem, ja myślę, że to jednakowoż jakaś namiastka odpowiedzialności, bo ja na przykład na swoje motocyklowe prawko jazdy SRAM, nie używam, ale niektórzy tu mają dziedzictwo swoje, które wożą samochodami i nawet mnie najebanej wydawało się, że głupio byłoby się tego przywileju pozbawiać.

Zajechalim do Skierniewic na dworzec, z którego – i te ustalenia już mi umknęły, pewnie dlatego, że w tym czasie byłam w knajpie… NA PEWNO DLATEGO – frakcja warszawska miała wpakować się do pociągu, bo dotarcie do Łodzi, która miała być punktem docelowym tej wyprawy nieco nas przerosło, a tak po prawdzie – i tej wersji będę się trzymać – gdyby nie to czekanie w knajpie siedemset godzin, nie tyle, co dotarlibyśmy do Łodzi, to kto wie, czy Szczecin nie był w naszym zasięgu.

Gdym ja robiła zakupy na drogę w sklepie, przy którym PONOĆ głosiłam, że będę pokazywać cycki, Goro nabywał bilety na szynolot. Piwko wypiliśmy – chcę wierzyć – na smutno, w końcu przecie rozstawalim się, a było tak fajnie! I wszędzie tak blisko! ;)

Wyglądamy na zdrożonych, a przecież do Łodzi niedaleko © CheEvara


No ja tu się wyraźnie smutam © CheEvara


Jakaś taka zaduma we mnie. Te nowe jednostki czasu i odległości. Jak żyć z tym? © CheEvara


Ciągle Łódź pozostaje do zdobycia, wszak ŁÓDŹ TO JEST WIOSKA;), ale nie wiem, czy nie trzeba będzie jechać do niej mniej więcej tak, jak kierują do miast grających Euro znaki urzędowe – z nadłożeniem jakichś dwustu kilo. To by się akurat w sumie zgadzało, my nadłożyliśmy TYLKO 5 km.
Było megazajebiście.

I na pewno w jakiś sposób zostaliśmy bohaterami na swoich rowerach.


Dane wyjazdu:
69.58 km 18.12 km teren
03:24 h 20.46 km/h:
Maks. pr.:43.70 km/h
Temperatura:18.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy:394 m
Kalorie: 2044 kcal

Jakiż ze mnie cham i gbur!

Czwartek, 26 kwietnia 2012 · dodano: 27.04.2012 | Komentarze 5

Jest se taki wynalazek jak fejsbuk, nieprawdaż. Kpię z niego mniej lub bardziej, ale mam. No. Ma on opcję wysyłania (i otrzymywania też:D) wiadomości. Szkoda jeno, że nigdy mnie nie zastanowiło, co oznaczają wiadomości INNE i nigdy w nie nie klikałam. Przed dwa lata uzbierał mi się tych wiadomości pokaźny stosik, niniejszym SERDELECZNIE plasiam tych, którym nie odpisałam:D
Co prawda większość tych wiadomości i tak nadaje się do wystrzelenia w kosmos, bo WYŚLIJ DO WIELU działa na mnie strasznie najeżająco.

Ale kilka nie zasłużyło na ignora.

W każdym razie. Co ja dziś jadę.

Otóż jadę, ile się da, stylizując się ponownie na kretyna, gdyż słońce OPERUJE. Dzięki temu dorobiłam się opalenizny debilnej. Ręce mam zjarane od nagdarstka do połowy BAJCEPSA, nogi od połowy uda w dół, do kostki.

O odwróconej pandzie, czyli jasnymi zakolami pod oczami nie wspominam nawet, bo mię się wyć zachciewa:D

Nic to. Rano przed pracą wybyłam pogłębić to krzywe opalenie, wykonując pętliczkę przez Dolny Mokotów (serdecznie pozdrawiam CHUI w samochodach, którzy na Idzikowskiego utykali w korku, ale nie mogąc zdzierżyć, że jadę pod górę szybciej troszeńkę, dojeżdżali mi do prawej krawędzi, bym musiała slalomować. Ssijcie pały bożkom mamony swoim, BUSTARDS).

Mimo wszystko jechało mi się zacnie.

Po pracy zaś pomknęłam do Jabłonny. W planach miałam popstrykać se na rundzie TECHNIKIE, za pierwszym razem oczywiście dokładnie każdy zjazd i zakręt popitoliłam, za drugim przejechałam niemal wsjo bezbłędnie. Na początku trzeciej pętli natknęłam się na Wojcia i Mateusza, którzy otaśmowywali przed wyścigiem traskę. Toć żem pobieżyła, by wspomóc.

I tak se myślę, że ktoś ze zmysłem NIEzapamiętywania szlaku i umiejętnością popieprzenia dosłownie wszystkiego (jak ja) zgubi trasę już przy drugiej zawrotce:D

Ale.
Wstępnie runda jest ZAZNACZONA.

Aaaaaa! Zapomniałam byłam! Zjechałam se NA CENTKU tenże zjazd, którego się w poprzednim tygodniu cykałam.

Jasne, golenie amora zapadły mi się w lagach do końca i jak odskoczyły, to prawie mi stawy w barkach powyrywało, ale uznałam, że nie mogę być pizdoletą.

Fajnie było.

Najbardziej ubawiły mnie Lotosowe dzieciaki. Na hasło „podkopcie korzenie, żeby było trudniej” zareagowały wyryciem pod tymiż korzeniami głębokich RYNIEN, a potem demonstrowaniem sceptycznemu Wojtkowi, że DA SIĘ to przejechać.

Ubawiłam się;)

A w tak zwanym międzyczasie jeden z nich, największy „Szkodnik” podprowadzał mi za moimi plecami rower, gdym ja, idąc z buta i porzucając co i rusz Centka, oznaczała trasę:D
No zło we wcielonej i DZIECIĘCEJ postaci.


P.S. Daję ja kolejnemu sezonowi „Californication” szansę, po dość brutalnie zerwanej naszej transmisji (trzeci sezon dla mnie był kluczowy i doprowadził do naszego rozwodu swoim studenckim – oblanym dodam na zaliczeniu – scenariuszem), a tam pierwszy odcinek czwartego sizołna zaczyna się tym:



No to nie może być źle, prawda?


Dane wyjazdu:
101.70 km 13.67 km teren
04:47 h 21.26 km/h:
Maks. pr.:40.70 km/h
Temperatura:11.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy:487 m
Kalorie: 2999 kcal

A tym razem rozorałam se łydę:D

Czwartek, 19 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 14

Jestem zwyczajnym chodzącym (a raczej jeżdżącym) zbitkiem chędożonych nieszczęść. Jak nie pizgnę o beton, to złapię gumę, jak nie złapię gumy, to rozwalę amor, jak nie to, to...

No właśnie.

Zaraz do tego przejdę, ale zanim do brzegu, to se troszkie popiszę i popitolę, ku uciesze Waszej niecnej.

Dzień ładnie się zaczął, choć ja rozważam opcję apelowania do Niewe, aby jednak NIE jeździł do pracy rowerem. W poniedział jechaliśmy tugeda i zmoczyło mię/nam dupę/dupy.

Teraz tak samo. Wczoraj sucho – bez Niewe, dziś z Niewe – mokro.
I nie chodzi mi o to, co pomyśleliście na pewno, zboczuchy.

Ponieważ gdyż wiedziałam, że z roboty urwać się wcześniej muszę, bo się treningujemy z Lotosem Airbike'owym oraz trenerem Piątkiem i Paulą na rundzie w Jabłonnie, zrobiłam rano tylko przystanek w chacie na zmianę trykotów na mniej zapiaszczone i bardziej suche i skonstatowawszy, że nowo zalane koło na NOWEJ oponie w Specu NIE TRZYMA POWIETRZA, strzelił mnię chuj i zmusił do pomyślenia, że nie wiem, JAK ja przejadę rundę na Centurionie z moim sławetnym dziurawym amortyzatorem, ale nie zmienił tego, że cały dalszy dzień musiałam spędzić nie na ścigaczu.

Droga do roboty dana mi była już sucha. W sensie, że bryzgało spod kół, ale już na mnię nie padawszy to mokre gówno.

No i tak ŁO.

Wracam se ja zaś z pracy, w sensie, że zmierzam na Jabłonna Town. No i tu mamy ten brzeg, do którego ja, prawda, zmierzać miałam, prawda. Se naginam, przyznam. I przemierzam ulice, morza i oceany.

I kurwa ląduję na PIESZEJ babie, przyczajonej na rowerowym przejeździe, czyli nie tam, gdzie miejsce i przeznaczenie jej.

Miałam wybory trzy: albo w nią edukacyjnie przykurwić (jak zaboli, to potem pomyśli, zanim wlezie), albo dać na czołówkę z innym, wcale nie wolniej poruszającym się rowerzystą, albo ebnąć w słup sygnalizacji świetlnej. W słup już kiedyś pizgnęłam, która to opowieść strasznie Was cieszyła. Doświadczenie owo moje życiowe wykazało, że już raczej nie chcę tego powtarzać. W napiertalającego z przeciwka rowerzystę też wolałam nie wydzwonić (to też już kiedyś przerabiałam), bo co chłopak winien. Wybór był jasny.

Jak jebnęłam o podłoże ja, to aż gruchnęło. Huknęło zaś, jak o podłoże jebnęła baba. Zaczęłam się bać, że się nie podniesie i zamiast do Jabłonny trafię na komendę, gdzie żmudnie – jednym palcem znudzonego dyżurnego zostaną spisane moje zeznania. Kobitka jęczała wcale nie sprośnie, a całkiem boleśnie.

Zalewając się krwią z nogi (jaką miałam dramatyczną strużkę krwi spod kolana do skarpetek! Jak prawdziwy BOHATYR!) pomogłam jej wstać, pozbierać wszystko to, co jej wypadło z portfela (a wypadło jej dokładnie wszystko), zjebałam ją w kilku żołnierskich słowach, mimo wszystko ją przeprosiłam i pouczyłam na przyszłość pytaniem retorycznym, dość niecenzuralnym, dlatego nie zacytuję.

Finał tego taki, że pod sinym kolanem (z poprzedniego tygodnia) mam siniora na łydzie plus małe rozoranko, jak sądzę po spdzie, bo na pedale ślady krwi zostali.

Łokieć też poprawiłam.

Niezrażona zupełnie tym (można powiedzieć, że może nie dzień jak co dzień, ale tydzień jak co tydzień) kontynuowałam podróż do Jabłonny. Przebiłam się na terenową ściechę rowerową i kurcgalopkiem pocięłam w stronę Niewe. TAK, Niewe. Gdyż miał mi na trasie towarzyszyć. Znaczy się, w drodze do Jabłonna Town, bo jak wyznał, sama runda go jebie.

Zjechaliśmy się przy moście Grota i mijając debili na duktach rowerowych wzdłuż Modlińskiej dotarliśmy do celu.

W oczekiwaniu na ERBAJKÓW i Piątka oraz Gorycką , wypiliśmy z Niewuńciem na rundzie piweczko na spółeczkę. Gdym zdecydowała, że kurna stygnę i ja jebię, ile czekać można, zawinęliśmy się w stronę GCKiS, gdzie formowała się grupka właściwa. No bo lepiej jechać, niż stać i nie jechać. Oczywiście w połowie drogi najechali z przeciwka ERBAJKI i ja do nich dołączyłam, a Niewe, którego to ta runda jebie, pojechał na zupę, cokolwiek miał, mówiąc to, na myśli.

A na rundzie.

Okazało się to, com ja wiedziała. Centurion ze swoimi slickami nie nadaje się tam w ogóle. Centurion ze swym amorem nie nadaje się tam tym bardziej. Zwłaszcza, że cwaniaczki ERBAJKOWE z jednego zjazdu zrobili schodo-zjazd i ja wiedziałam, że nie mam tam czego szukać z tym moim sitkiem zamiast widelca.

Zjechać zjazd zjechawszy, ale na cudzym rowerze.

A mój UKUOCHANY Trener to jest naprawdę ROZBRAJAJĄCY.

Opiernicza mnie, że się wywalam, że nie uważam, że nie odpoczywam, że to źle, tamto nie tak, ale jak mu mówię, że na Centku nie chcę zjechać, bo chcę mieć jeszcze czynną klawiaturę i że takie niepołamane ręce też by mi się w tym sezonie przydały, to mi mówi, CO?

DAWAJ, EWCIA, DASZ RADĘ! NO CO TY, ZJEDZIESZ PRZECIEŻ!

Ja wiem, mówił jak prawdziwy trener. Motywacja i w ogóle. Ale jak ja potem będę jeść? To miękkie z chleba mam se ze środka WYCIAMKIWAĆ?

Chyba, że potem już tylko dieta Monte-piwna. To chętnie, ale chcę mieć to na piśmie.

Wystarczy, że raz już, całkiem niedawno, w papę w autobusie dostałam i na tej fali uzębienie mi się zubożyło. Resztę bym chciała ocalić. Tak jakby.

Anyway.

Paula na rundzie zapierdalała. Dodam, że na obciążonym siedmiokilogramowym ciężarkiem rowerze, Andrzejowi Piątkowi runda się spodobała, zapodał kilka wskazówek, gdzie podkopać i co wydobyć, żeby było jeszcze fajniej, no i tak o.

A ja jestem jak zwykle fizda, bo jak włączę stop w Garminie, to już nie pamiętam, żeby wcisnąć start, tak?

Do domu wróciłam nocą ciemną, kawałek z Wojciem, który trening nakazał mię już odpuścić. I tak trochę dziś przemierzyłam – rzekł był.

Na koniec jest i Paula, i łydka:

To Paula. Nie mylić z moją łydką. © CheEvara



Fota z telefonu, tak więc średnia, nieprawdaż. Albo Paula za szybko zjeżdżała...

A to łydka. I moim oczom ukazuje się SINIOR:) © CheEvara



Co by nie mówić, wywaliłam się przez kogoś, ok, ale i tak jestem ciotą:D