Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

we w towarzystwie

Dystans całkowity:6497.24 km (w terenie 1847.32 km; 28.43%)
Czas w ruchu:364:09
Średnia prędkość:17.67 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:34710 m
Maks. tętno maksymalne:190 (166 %)
Maks. tętno średnie:174 (127 %)
Suma kalorii:191973 kcal
Liczba aktywności:106
Średnio na aktywność:61.29 km i 3h 30m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
36.18 km 28.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:40.09 km/h
Temperatura:-4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Niechaj będzie, że powracam

Niedziela, 4 stycznia 2015 · dodano: 07.01.2015 | Komentarze 14

 I niechaj będzie, że nie na jeden wpis…;)

Bo to różnie, wszelako wręcz, bywa.

A powracam, bo… KUUUUŹWA!
Zbulwersowana jestem tymi spsiałymi czasami, w których to przyszło mię i Niewemu (temu Niewu) spotkać się, jak to drzewiej bywało, w okolicznościach A I OWSZEM rowerowych, z niejakim Gorem i nie inszym Janeczkiem i muszę temu dać ujście.
W samym spotkaniu nie ma nic bulwersującego. Najgorsze jest to, że oni zziębnięci, zziajani jak trzynogi jamnik lecący za autobusem (nie pytajcie mnie, po co, one tak lecą zawsze, tak w trupa, jakby w tym autobusie zostawiły plecak) weszli do Domu PRZECIEŻ KUŹWA WCIĄŻ Złego, po przelocie rowerem weszli, i na proste, gościnne pytanie na powitanie „PIWECZKO?” odparli:

(tu charcham i miotam plwociną plugawie)

„RACZEJ HERBATĘ”

(nadal charcham i się raczej nie odcharchnę)

I ja, mając łzy w oczach, trzęsąc w cichej rozpaczy brodą, im tę herbatę PODAŁAM.

Na swoje usprawiedliwienie mam tasak, którym właśnie zamachuję się na tęże rękę od robienia herbaty.

Potem było ciut tylko lepiej.

Wyszliśmy bowiem tych dwóch Żonkosi do stolicy na rowerach odprowadzić. Poniekąd żeby się upewnić, że sobie poszli (bo ileż można udawać ogólną wesołość w stosunku do osób pijących po rowerze HERBATĘ??).

I zaliczyliśmy trasę do stolicy możliwie najbardziej leśnym wariantem. Goro pewnie kurwił pod nosem na tę korzenistą pożarówkę, bo pomykał na singlu swym osakwionym, łomoczącym na wszelkich wybojach, ale świeciło słońce i nikt nie zważał na jakiej tam post-herbaciane utyskiwania.
Zresztą, kto by tam słuchał.

Z chłopakami rozstaliśmy się w na Bemowie – z Janeczkiem po eleganckim pożegnaniu, a z Gorem dość spontanicznie, bo się oddzielił bez słowa w Małpim Gaju. Wobec czego, uciskani czasem i lekutkim mrozem pojechaliśmy w swą ZŁĄ stronę.

Słońce świeciło, byliśmy na rowerach, a i tak smutek jakiś.
Herbatę, kurwa.


Dane wyjazdu:
77.33 km 0.00 km teren
04:00 h 19.33 km/h:
Maks. pr.:43.02 km/h
Temperatura:
HR max:178 ( 90%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2431 kcal

Ja Ci, Che, powiem, co to jest trening!

Piątek, 7 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 4

Rzekł był do mnie Niewe.

I ja Wam to powtórzę. Czymże jest trening.

To jest to „co się bez sensu w kółko jeździ”.

O!

Z taką postawą trudno komuś takiemu zaproponować zrobienie klasycznego WPROWADZENIA.

A jeszcze trudniej jest zaproponować takiemu komuś klasyczne wprowadzenie, jeśli ten ktoś na pytanie o zakładanie opaski do tętna, krzywi się z obrzydzeniem.

;)

A jeszcze wczoraj mówił, że tak, pewnie, chętnie przepali się przed jutrzejszym orientem.

Tak więc bez tego całego szamaństwa kolarskiego pojechaliśmy ku Kabatom, gdzie ja zakańczałam szkolenie. Wcale nie oznacza to, że się na tych rowerach opsierdalaliśmy.

Tyraliśmy nader mocno.

A jechaliśmy przez Janów i Groty, gdzie przyuważyłam drwala na rowerze w żółtych, czyli bardzo modnych w tym sezonie KALOSZACH. Na pewno SPD.

Rozjazd (ten moment, w którym jedno jedzie w drugą stronę, a drugie w jedną – żeby było inaczej) zrobiliśmy na Żwirki i Wigury, pod sklepem, w którym Niewe widział, jak starsza pani kupuje sobie bułeczkę i PÓŁ LITRA.

W końcu nowy dzień obudził się wielkimi haustami!;)

I stąd już dalej na Kabaty mknęłam sama. Choć bardziej korzystnym sformułowaniem byłoby „PEŁZAŁAM”.

A z powrotem było jak nad morzem. Wiatr, który rano wiał mi w ryj, teraz też mi wiał w ryj. Odwróciła się zła menda ku mnie ewidentnie tym gorszym otworem.
I choć trzymałam te trzydzieści na szafie, turlało mi się źle.

Humor jednak poprawił mi się tuż za Polem Mokotowskim. Tam – w kierunku Woli – zaczynał ciągnąć się TAK PIĘKNY korek, że wszystko mi pojaśniało z radości, a zwłaszcza lico.

Jak ja lubię między takimi przemykać.

A przemykać mogłam, bo tuż za tunelem w okolicy Zesłańców PO ZUPEŁNIE DRUGIEJ STRONIE rozpiermandoliły się dwa samochody. I musiały się lemingi polampić. A zatem swoje odstać;).
Ku memu pokraśnieniu.

Na koniec spotkałam Maćka, takiego znajomego z Bródna, też rowerowego, z którym szybko wymieniliśmy newsy, po czym – kiedy już się rozjechaliśmy – zoczyłam, że z czujnika kadencji WYLATA mi ta wajcha, która służy do pomiaru prędkości. Znaczy się wisiała na dwóch kabelkach.
Zatrytytkowałam to. Bo miałam trytytki.
Tyle z szałowych przygód.



Dziś dużo jechałam w kadmie i ołowiu.

A teraz najlepsze! Rano we Włochach z podporządkowanej wyjechała przy nas samochodem TINA TURNER! Miała identiko fryzurę na srebrnego Limahla i dłuuuugie kolczyki w kształcie rombów!

Była po prostu SIMPLI DE BEST!



Dane wyjazdu:
52.91 km 32.00 km teren
02:35 h 20.48 km/h:
Maks. pr.:33.61 km/h
Temperatura:
HR max:179 ( 91%)
HR avg:144 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2129 kcal

No i o. Po formie!;)

Środa, 5 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 1

,,To co mam, to co mam…
… to do PRANIA…
Tego mi nie zabierze nikt!”


A tak se nuciłam przed wyjściem na rower.
Wrzucałam bowiem do pralki usyfione sprzątaniem w garażu odzieżowe imponderabilia.



A Wam teraz powiem, co się okazało podczas tego sprzątania.

ZNALAZŁAM jeden z moich rowerów! Fulla znalazłam!

No dobra, to też powiem, jak wyglądało sprzątanie w garażu. Przestawiliśmy rzeczy z miejsca A do miejsca Ą. Dość zatem blisko położonego, ale wystarczyło, żeby rower znaleźć.

Dobrze, że go znalazłam, bo parę dni później zadzwoni do mnie izka i zaproponuje mi tysiączek za przejechanie się nim;).


Jak już z tego roweru zdmuchnęłam pyłek z piłowanej w garażu płyty o-es-be (nie powiem, kto zrobił zajebiste podium na zawody w Jabłonnie!), pomyślałam, że ja też chcę mieć miękko na korzeniach.

Niniejszym OBAMY: Niewe i ja pojechali do Kampinosu na fullinach.

Z grubsza plan na ten przelot był prosty. Ponieważ po wczoraj Niewe powinien dziś odpocząć, tym bardziej, że w sobotę katuje się na Bike Oriencie, mnie mój full w tym wydaniu bardzo pasował.

Nie zapsierdalamy dziś – pisnęłam błagalnie, dobrze wiedząc, że na FSR-ze mogę orać maksymalnie DWAJŚCIA OSIEM na godzinę.

Drugi plan był taki, że unikamy wody i błota. Ma być lajtowo.

I było. Tyle że ja snułam się gdzieś daleko za Niewe. Gdyż zaczęłam umierać na odcinku pleców. Od punktu „Łopatki” do punktu „Zakończenie Pleców Szlachetnej Nazwy”.

Z grubsza już po kwadransie byłam człowiekiem, który – jak mówi Niewowe dziecię – UMARNĄŁ.

I po frajdzie było.
No dobra, na korzeniach było fajnie, na zjazdach fajniej, a już na korzenistych podjazdach (które – gdy je robię na sztywniaku – odkrywają moją leszczową naturę) najfajniej. Wszystkie te sekcje przechodziłam OGROMNĄ ręką.

Moje tempo jednakowoż było takie, że mogłam śmiało po drodze wypatrywać grzybków.

I wypaCZyłam mnogo kureczek, któreśmy to w akompaniamencie jęku komarów wydarli z podłoża. Zostawiając te najbardziej mikre, żeby podrosły i czekały na nas następnym razem.

Na tym zakończyłam swoje podobanie się tej wycieczki, bo pogrążyłam się we własnym plecowym bólu i w upokorzeniu niekorzystną do szybkiej jazdy geometrią fulla.
Jednak aż tak bardzo KOPYTA MI NIE WALO, skoro snuję się w terenie daleko za Niewe.
Okazałam się typowym Mazoviakiem, który na płaskim popindala, a w terenie się trzepie i zamula:).

Ale i tak fajnie, że w las wybraliśmy się.

Komary też się cieszyły!


P.S. Wpis Niewe z tej wycieczki jest moooocno inny;)



Dane wyjazdu:
21.44 km 0.00 km teren
00:42 h 30.63 km/h:
Maks. pr.:36.20 km/h
Temperatura:
HR max:177 ( 90%)
HR avg:161 ( 82%)
Podjazdy: m
Kalorie: 721 kcal

Teraz muszę zobaczyć to na własny ócz!

Wtorek, 4 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 0

No bo wczoraj ponoć lecieliśmy i nawet cztery dyszki. Tak mi perorował Niewe. Musiałam wczoraj dać wiarę, bo Garmin z domu tęsknie popiskiwał za mną (słyszałam go w okolicach Myszczyna, tego samego, który autor opisał w średniowiecznej pieśni: Myszczynam, Zyszczynam, alleluja”).

Teraz przezipowałam mocowanie nawigacjowe ze Szpeca do Szpeca i parę chwil później mogłam otworzyć oko temu niedowiarku.

Było pode wiatr. Onże wiał nam z naprzeciwka, a my pomimo! Pomimo niego (niemu??) oraliśmy po zmianach mocno i doooobrze ponad trzydzieści na godzinę.

Niewe twierdził, że po wczorajszym mocnym STANDARDZIE Z PSEM (jakby to napisał ktoś stąd:D) palą go giczoły, ale tempo trzymał i – muszę to napisać, żeby sobie ego podpompować!! – koło me zgubił INO ROZ.

I ten sam Niewe powiedział do mnie że „Ale masz kopyto”.

Niewe. Mi. My-i!!
Do MNIE tak powiedział!
Stęskniwszy się za takimż kolarskim uznaniem.


I aby nie było tak pięknie, na samiuśkim końcu naszej pętli daliśmy się zmoczyć burzy, tak że w Dom Zły wstąpiliśmy ociekający jak trzeba.

Ale średnia jest wyborna. Kręci mnie i podnieca to;)



Dane wyjazdu:
37.08 km 0.00 km teren
01:16 h 29.27 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Już tradycyjnie

Poniedziałek, 3 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 0

Ekstradycją stało się niepostrzeżenie to, że gdy kończy się miesiąc, ja zaczynam BAJKSTATSIĆ.

No to lecem.

TU jest wersja Niewutka z tego dnia.

Mnie się zapamiętało (a wynika to z moich tajnych, szatańskich kajetów), że akurat trafilim po południu w okienko pogodowe, które wypadło mniej więcej po szóstej tego dnia burzy.

Ja do burzy nic nie mam, lubię, jak DRZMI (jak to mówią dzieciory).

No ale po ostatnich mniej lub bardziej przelotnych opadach w Kampinosie wody jest po PACHI, a nam – wyjątkowo – tytłać tego dnia nie chciało się.

Wykazaliśmy męstwo (ja) i determinację (Niewe) i zdecydowaliśmy się na mocny asfaltowy przelot. Skrycie, tak po cichutku było mi w to graj, bo Niewe w terenie na swoim fullu jest niedościgniony, korzenie dla niego nie istnieją, a mnie te wystające z ziemi zdziry wywalają z rytmu (a rytm – jak wiadomo – jest szalenie ważny) i tylko bluzg ciśnie się na te małe różowiutkie usteczka.

Wykonaliśmy niemal STANDARD Z PSEM, jakby to napisał pewien ktoś z BS. Wypracowaliśmy sobie bowiem taką małą ASFALCIĄ pętlę i tym razem też jechaliśmy nią.

Ale to JAK! Przejechaliśmy to TAK, że pod domem, do którego zawitaliśmy po 48-miu minutach (a po 25 kilometrach) zdecydowaliśmy się na „rozjazd”. Tu muszę złożyć wyjaśnienie, że ROZJAZD według Niewe jest wykonywany z równą mocą i w takim samym tempie jak pętla podstawowa.

I choć orało mi się zacnie, to do swobody podczas jazdy na blacie mi trochę brakuje*.
Tym bardziej, że ze Speca startowego zrobił się gruz i wszystko mi rzęzi, a przerzutkę mam z zapalnikiem czasowym. Wchodzi z piętnastosekundowym opóźnieniem.

Oraz pojechałam bez Garmęna, bo wczoraj mieliśmy plan ujeżdżania korzeni na fullach i ja mocowanie tamże pozostawiłam na fullu.
Poprzednie zepsułam. jak metalową kulkę.

Kotów spotkaliśmy na trasie dużo, w tym jednego rudego pseudopersa. W jego oczach widziałam, że ma chęć na moich kolanach porobić brzuszki.
Koty lubią robić brzuszki. Wszystkie moje koty robiły brzuszki.

;)

Jednakowoż jak zejszłam z roweru i podejszłam do niego, to mu się tych brzuszków odechciało. Wolał pobiegać.



* muszę to odszczekać. Mnię po prostu wskazania w okienkach manetek pokazują co innego, niż jest fizycznie na kasecie.


Dane wyjazdu:
37.11 km 0.00 km teren
01:38 h 22.72 km/h:
Maks. pr.:33.59 km/h
Temperatura:
HR max:178 ( 90%)
HR avg:160 ( 81%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1017 kcal

Nie wiedziałam, że godzina szósta W NOCY…

Sobota, 1 czerwca 2013 · dodano: 12.06.2013 | Komentarze 4

… Istnieje naprawdę.

Nie wiedziałam też, że egzystuje w ogóle godzina piąta z czymś. Z dużym czymś. Czyli tuż przed szóstą. Która – dotąd w moim mniemaniu – nie istniała.

A w Dzień Dziecka (!!) zły los sprawił, że musiałam je na moje oczy zobaczyć. Na kaprawe i niewyspane oczy, DODAM.

Bo wyścig organizowalim, tak jak w tamtym roku.

Najfajniejszy wyścig XC na Mazowszu, śmiem uważać. Bo i z najlepszą trasą, i z żarciem na miejscu i z NAGRODAMI. Co w pozostałych edycjach REJCZEL się nie zdarza.

Ani najfajniejsza trasa, ani żarcie na miejscu, ani nagrody. Się nie zdarzają, nie zdarzają się.

Daruję sobie personalne wycieczki, acz zwyczajnie mam chęć obić pewnemu jegomościowi ryj.

Nieważne.

Wystartowałam z Domu Złego z plecakiem załadowanym laptopem, mobilnym netem, sekretariatem, kancelarią (długopisy, ołówki, linijki, druczki-sruczki) o tej szóstej w nocy, żeby na ósmą PRZED ŚWITEM dotrzeć do Jabłonny, na naszą rundę, gdzie chłopaki w szale od wczoraj otaśmowywali trasę wyścigu. Czyli tam, gdzie miało się wszystko wydarzyć.

Orałam mokrymi asfaltami, pod wiatr tyrałam, we wrażeniu, że nigdy nie dotrę, przenigdy do tej Dżabłonny. A poleciałam najkrótszym możliwym wariantem, przez Bielany, Most Północny i dalej wzdłuż Modlińskiej. Wstydliwie długo jechałam na miejsce.

Na szczęście – jak już wspomniałam – jechałam W NOCY, więc nikt tego mojego blamażu nie widział.

A jechałam, gdyż rola ogarniającej wręczanie nagród mi przypadła.

Nikt tak nie dekoruje jak ja. Jestę Dekorę © CheEvara



Aczkolwiek pierwotnie kogoś, kto miał ogarniać wyniki, ale z tego rozsądnie się wycofałam, bo gdybym się nie wycofała, musiałabym już o 9:03, kiedy ruszyły zapisy, KOMUŚ z dyńki przy – skjuz maj lengłydż – pierdolić.

Napisałam sama do siebie pismo, którym oddelegowałam się do innego działu, w którym w łeb mogłam przydzwonić tylko sobie.

A ponieważ zrobiliśmy 13 kategorii oraz dwie klasyfikacje jednocześnie: Pucharu Mazowsza oraz Mistrzostw Mazowsza zapiertyndalania przy: pucharach, dyplomach, medalach i nagrodach było trochę i ciut ciut.

Olatałam się jak dziki OSIEŁ.

Ale wyścig wyszedł czadowo, bo trasa naprawdę była kozacka:

Kto miał się strzepać na tych kamieniach, ten się trzepał. Adrjano się nie trzepał © CheEvara



Można było zjechać wariantem trudnym lub jeszcze trudniejszym © CheEvara



Żeby jeździć, trzeba skakać © CheEvara



A kto to nam się w tle zaplątał?;) Ten pan w niebieskim?;) © CheEvara



I wyszedł czadowo mimo, że w połowie dnia miał miejsce mokry, półgodzinny akcent w postaci burzy.


Nabiegałam się tam i z powrotem, namyliłam w cholerę razy przy dekoracji, wypisywaniu dyplomów (mea katapulta w Acapulco), ale i tak było ekstra oraz i tak ja jestem ekstra.

A kiedy wszystko przeminęło, przybył na miejsce Niewe z Hanonsonem, owocem żywota Niewe Jezus, który to od razu wykorzystał puste już podium (NIE POWIEM, KTO ZAJEBISTY JE ZROBIŁ!!).

Już jestem, można zaczynać! © CheEvara



Chodzą słuchy, że Wojtek czmycha przed dziećmi na drzewo i WYPATRZA ratunku;) © CheEvara




Tenże sam Niewe zaproponował – na moje narzekanie, że przez to latanie od środka nocy nogi mam skatowane – że po mnię przyjedzie (TAK, samochodem!).

Polazłam uprzątnąć rundę z kilku kilometrów taśmy, zabiłam w tym czasie 908 komarów, straciłam przez nie 12 litrów złej krwi i styrałam się łażeniem już doszczętnie. A że nie zsynchronizowaliśmy z Niewe należycie zegarków (prawdopodobnie dlatego, że ja swój zostawiłam w domu), to po pożegnaniu całej ekipy Prologu Jabłonna, żeby już nie czekać, ruszyłam przed się tak, żeby gdzieś wzdłuż Modlińskiej dać się zgarnąć Niewemu.

Mało kilometrów rowerowych zrobiłam, ale z buta przemaszerowałam dziś chyba dwusetkę Harpa.

Chyba lubię brać w czymś takim udział;)

Aha! Zdjęcia (zajebiste, swoją szosą) są spod palca Przemka Kosteckiego oraz (zajebistego, swoją szosą) Niewe. O.



Dane wyjazdu:
66.86 km 4.00 km teren
03:19 h 20.16 km/h:
Maks. pr.:41.87 km/h
Temperatura:
HR max:183 ( 93%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2037 kcal

Z wiochy na Włochy

Środa, 29 maja 2013 · dodano: 10.06.2013 | Komentarze 4

Ale mi się rymsnęło. Jak fortepian Chopina:).

Dobry tytuł na niełamiący news do Faktu.

Mieliśmy sprawy na Ursynowie ponownie. I polecieliśmy załatwić ją podobnie jak takie wiejskie psy, które nikogo nie gonią, nikt ich nie goni, ale lecą z rekordową prędkością, z jęzorem robiącym piąty ślad (chyba, że mają nadnaturalnej wielkości psie genitalia, to szósty), no wiecie, jak lecą. I do tego lecą GDZIEŚ.

Zawsze mnie taki wiejski pies zastanawia.

No to my podobnie polecieliśmy te sprawy załatwić. Z przystankiem we Włochach, do których dolecieliśmy szybkutko.

Jak Burek.

Na Ursynowie kusiłam Niewutka lodami w MacDonaldzie, ale nie chciał. Tośmy powzięli powrót do domu, żeby zdążyć jeszcze usiąść z piwkiem. Na to musi być czas.

Zaproponowałam inny wariant trasy niż przez Włochy, bo nie lubię się powtarzać, się powtarzać.
Niniejszym znaleźliśmy się na Polu Mokotowskim, gdzie w Samirze zrobiliśmy DROGIE zakupy, oraz gdzie (już nie w Samirze) zoczyliśmy kwiat młodzieży polskiej odziany hipstersko w kapelutki, modne leginsy i powyciągane koszulki i rzygający OZDROWIEŃCZO pod ławką.

Chwilowo odszedł mi apetyt na zakupiony humus, ale! Jak pomyślałam, że to nie ja się męczę na tej ławce, od razu zrobiło mi się lepiej. Jak zawsze wtedy, kiedy innym jest gorzej.

Na Bemowie jęły dosięgać nas pierwsze krople mrocznego deszczu zwiastowanego przeszywającymi niebo piorunami. Grzmiało solidnie, lub – jak to mówią dzieci – DRZMIAŁO.
Zarządziliśmy profesjonalną ewakuację.

Przeszkodziła nam w niej idąca torami wzdłuż trasy S8 torami dziewoja.
Idąca w nastroju ewidentnie burzowym.

Wyglądała na taką, którą wkurwiła nastana pora deszczowa i która chce z tym skończyć.
Uruchomiliśmy nasze DROGIE telefony i poinformowaliśmy odpowiednie służby.
Wyglądało na to, że naprędce powołano specjalną komórkę, która miała zająć się konkretnie tym.

Nasza obywatelska postawa została sowicie nagrodzona. Deszczem. Takim, po którego dwóch minutach jest się doszczętnie mokrym.

A do domu jeszcze 18 kilometrów!

Burza nie dawała nadziei na pójście sobie w 3,14zdu, więc porzuciliśmy koncepcję zatrzymania się i przeczekania.

I do domu dotarliśmy tak mokrzy, że już bardziej nie można.

A na koniec padać przestało.
Helmut Kohl powiedziałby, że to AUTENTIŚ KLASYŚ.
Teraz już wiem, że każde wyjście na rower będzie usłane deszczem. Niespokojnym, co potargał psa. Burka.



Dane wyjazdu:
81.52 km 6.00 km teren
03:37 h 22.54 km/h:
Maks. pr.:39.62 km/h
Temperatura:
HR max:184 ( 93%)
HR avg:156 ( 79%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2375 kcal

Od dziś już zawsze będę mokra

Wtorek, 21 maja 2013 · dodano: 09.06.2013 | Komentarze 4

Tu powinnam zostawić niedomówienie.

Jak tam, gdzie pan pana majstra może w dupę pocałować;).


Ale myśl nawinę (jak włóczkę na PALECA). Bo lubicie to.

Otóż przydarzyło mnię się szkolenie na Kabatach. Takie, co zaczyna się o świcie, czyli o jedenastej. A to dla nas oznacza, że trzeba wyruszyć z Domu Złego przed wschodem słońca, czyli o dziewiątej.

Niezwyczajnam ja.

Ale ta nielicho wczesna pora wcale nie przekreśliła naszej formy. Mimo świateł, odcinków przekraczanych z buta (jak tory kolejowe), na Kabaty dotarliśmy pół godziny przed czasem.
W półtorej godziny WYCZASKALIŚMY 38 kilo.

Nie była to moja zasługa, bo wiozłam się Niewemu na kole jak szczur jakiś, nie będąc w stanie zrewanżować się zmianą. Źle mi było. Jakbym poprzedniego wieczoru przesadziła z przechodzeniem na wino.

Ale wszystko to odbyło się przy ładnej pogodzie całkiem.

Ewidentnie pozostało mi to odpokutować. Bo jakem przymierzała się do opuszczenia lokalu, jęło padać, ale tak że lać.
LAĆ, tato.

Po kwadransie jazdy byłam mokrutka, po dwudziestu minutach po raz pierwszy wyżymałam rękawiczki i wyciskałam gąbki w kasku.

A potem było mi już wszystko jedno.

Nie smakowało mi tylko to, co mi bryzgało spod kół. Słone jakoś i tak za mało majeranku.

No i jakaś taka upokorzona się czułam.

Tymże sposobem poranną średnią zniweczyłam swoim marnym powrotem.
Ale całość jechałam w ewidentnym kadmie.



Dane wyjazdu:
27.94 km 23.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:37.53 km/h
Temperatura:
HR max:189 ( 96%)
HR avg:162 ( 82%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1058 kcal

Nie wiem, skąd taka koncepcja

Piątek, 17 maja 2013 · dodano: 09.06.2013 | Komentarze 4

Ale bryknęliśmy w teren.

A bo pod nosem niejaki Kampinos mamy.

Ten sam, w którym zimą, czyli jakiś miesiąc temu lepiliśmy bałwana.

Pojechaliśmy to sprawdzić.

Między innymi.

Chyba o zrobienie kontrolnej pętli chodziło, o ruszenie zadków, o piwko po drodze.

To ostatnie nie wyszło, bo w Roztoce babsko z obsługi konsekwentnie bezczelnie dysponuje ciepłym piwem i w ogóle nie rozumie niestosowności tego.

Zatem my stosownie do zaistniałej sytuacji udaliśmy się w stronę miejsca lepiej zaopatrzonego, czyli domu.

Na szczęście pod nim mamy fachowy sklepik, pod którym można wygłaskać jakiegoś sierścia, albo na przykład posłuchać awantury, jak jeden bej drugiemu zarzuca spierdolenie roboty i każe mu się umyć, bo cuchnie.

Na to wszystko przybyła policja i nasz występ w plenerze musiał się zakończyć. Fachowo rozproszyliśmy się, zostawiając policji do wyjaśnienia sprawę cywilną. O spierdolenie roboty.

I takie trzeba wyjaśniać.


Dane wyjazdu:
79.16 km 40.00 km teren
03:25 h 23.17 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max:190 ( 96%)
HR avg:156 ( 79%)
Podjazdy:185 m
Kalorie: 2197 kcal

Nie dla wszystkich była to taka drobnostka

Poniedziałek, 13 maja 2013 · dodano: 07.06.2013 | Komentarze 0

Należało mię stawić się w Jabłonnie. Należało wypić to piwo, które nawarzyłam sobie, współzakładając stowarzyszenie Prolog Jabłonna oraz chcąc znów zrobić tam fajny wyścig XC.

Zebranie zwołano w tej sprawie, znaczy się.

Ponieważ znalazło się w naszym grafiku natarasowego leżakingu okienko czasowe przeznaczone na coś innego, pojechaliśmy na nie z Niewe razem, wykorzystując to, że możemy śmignąć dużo terenem.

Czyli od dupy strony.

Bo od nas ku Nowemu Dworu i wałem do Jabłonny. Mocno nierównym wałem, co osobnicy nie na fullu odczuwali kapkę boleśniej.

Niewe tego mojego BOLEŚNIEJ nie zauważał, bo był mocno z przodu. Jakieś 367 metrów przede mną. Na oko, oczywiście.

Do Jabłonny dotarliśmy kapeńkę wcześniej, a że los postawił nam pod nosem zarówno głód, pragnienie, jak i sklep, zrobiliśmy zaopatrzenie i udaliśmy się w plener, by oczywiste Niepasteryzowane spożyć. Między innymi.

Dość chaotycznie odbywało się to, bo odganialiśmy się od latających, jęczących wysłanników stacji krwiodawstwa. Ale podołaliśmy.

A po zebraniu, które się przedłużyło, wróciliśmy na wioski już nie kombinując. Gerade aus nach Dom Zły.

Ten dzień zapamiętam, bo ktoś śmiał proponować mi pracę.

Nie pieniądze. PRACĘ!

ZGROZA.